Ryszard Wagner:  trzy portrety

Ryszard Wagner:
trzy portrety

Dorota Krzywicka-Kaindel

Z takim samym zapałem angażował się w rewolucyjne zamieszki uliczne, co w bijatyki knajpiane. Mimo ledwie 1,66 m wzrostu i drobnej budowy. 22 maja minęła 200. rocznica urodzin Ryszarda Wagnera

Jeszcze 3 minuty czytania

Popularny krytyk niemiecki Marcel Reich-Ranicki, komentując w jednym z felietonów charakter Ryszarda Wagnera, zawyrokował: „Człowiek niezbyt sympatyczny, nawet odpychający”. Reich-Ranicki rozszerzył swoją opinię na dalsze wielkie indywidualności sztuki niemieckiej, m.in. Goethego, Manna i Brechta, stwierdzając sentencjonalnie: „Sympatyczni mogą nam się wydać ci tylko geniusze, o których niewiele wiemy, na przykład Szekspir”.

Teza ta brzmi atrakcyjnie, bo ganiąc, usprawiedliwia genialnych twórców, co w efekcie służyć ma ich uczłowieczeniu. Tylko czy ci wielcy naprawdę są tacy nieznośni? Czy Wagner naprawdę był niesympatyczny? Może to opinia krzywdząca, oparta na niesprawiedliwej interpretacji faktów i automatycznie powielonym stereotypie. Czy człowiek niesympatyczny i samolubny tęskni do ojcostwa i cierpi z powodu braku własnych dzieci? Czy antypatyczny egoista rzuca się w wir rewolucyjnych zamieszek i skazuje tym samym na wieloletnią banicję? Wagner był osobowością niezwykłą – w równym stopniu jako talent muzyczny, jak i życiowy zawadiaka.

Jeszcze jako 18-letni student Konserwatorium w Lipsku z przejęciem śledził losy powstania listopadowego. Zupełnie zaś stracił głowę dla polskich bohaterów, kiedy dwóch z nich – generała Józefa Bema i hrabiego Wincentego Tyszkiewicza – poznał osobiście. Młodemu kompozytorowi imponował postawny, elegancki hrabia i jego powstańcza przeszłość. Wkrótce stał się jego nieodstępnym towarzyszem. Tyszkiewicz także polubił młodego Wagnera, skoro zaprosił go, jako jedynego gościa spoza środowiska lipskiej emigracji polskiej, na obchody Święta Konstytucji 3 Maja. Silne wzruszenie stało się bodźcem do napisania uwertury orkiestrowej „Polonia” – pierwszego znaczącego dzieła młodego Wagnera. Zauroczony polskim hrabią oraz bohaterstwem powstańców, nosił się Wagner także z zamiarem napisania opery „Kościuszko”. Nigdy nie powstała, choć miał już gotowe libretto – niestety, nie swojego autorstwa; jak sam przyznał w liście do jednej z sióstr, właśnie dlatego nie mógł sobie z nim poradzić. 

Z takim samym zapałem angażował się w rewolucyjne zamieszki uliczne, co w bijatyki knajpiane. Bił się jednak zwykle w obronie słabszych. Ślady tych nocnych awantur biografowie Wagnera wyszperali z zachowanych archiwów policyjnych. Dzięki skrupulatności stróżów porządku wiemy, że Wagner bił się na przykład w Würzburgu, w gospodzie zwanej zapewne nie od parady „Pod ostatnim ciosem”, i w Norymberdze, gdzie nota bene stanął w obronie wyśmiewanego za nieczysty śpiew stolarza; biografowie doszukują się śladów tego wydarzenia w powstałej wiele lat później operze „Śpiewacy norymberscy”. Policja interweniowała także w praskiej piwiarni, gdzie odśpiewaniem po pijanemu „Marsylianki” sprowokował Wagner wielką burdę, oraz w Zurychu, gdzie – wcale już nie najmłodszy – ujął się za bitym przez wozaka koniem. Tchórzem nie był – wdawał się w awantury mimo ledwie 1,66 m wzrostu i drobnej budowy.

Ale kroniki policyjne odnotowywały nazwisko młodego Wagnera także w znacznie poważniejszym kontekście. Oto w 1849 roku 36-letni wówczas kompozytor zaangażował się czynnie w krwawe powstanie, które wybuchło w Dreźnie, sprowokowane niezrozumiałym dla społeczeństwa sprzeciwem saskiego króla wobec nowej konstytucji niemieckiej i obecnością przybyłych z pomocą militarną wojsk pruskich. Wagner, pod silnym wpływem poznanego parę lat wcześniej w Paryżu Bakunina, ruszył na barykady. Wybiegł wraz z setkami drezdeńczyków na ulicę, służył powstańcom jako zwiadowca i łącznik, nie myślał ani o niebezpieczeństwie (jeden z uczestników powstania wspominał później, że na prośbę aby uważał na siebie, kompozytor odpowiedział krótko: „Nie ma sprawy, ja jestem nieśmiertelny!”), ani o tym, że udziałem w zamieszkach łamie, być może na zawsze, swoją właśnie błyskotliwie rozpoczętą karierę. Wystawione w ciągu minionych sześciu lat pierwsze wielkie opery: „Rienzi”, „Holender tułacz” i „Tannhäuser”, przyniosły mu sławę i posadę dyrygenta orkiestry królewskiej na dworze saskim. Tymczasem po upadku powstania drezdeńskiego poszukiwanemu listem gończym Wagnerowi pozostała ucieczka za granicę na sfałszowanym paszporcie i 11-letnia, zakończona amnestią w 1860 roku, banicja.

Jego pierwszą miłością była gwiazda drezdeńskiego teatru muzycznego Wilhelmina Schröder-Devrient. Zafascynowany jej głosem, urodą i muzykalnością 16-latek odważył się napisać do niej list, który obok egzaltowanych wyznań miłosnych zawierał także deklarację: „Jeśli muzyką swoją zdobędę kiedyś sławę, Pani to będzie zasługa. Odkąd ją bowiem ujrzałem, jedynym pragnieniem i celem mojego życia stało się stworzenie opery Pani talentu godnej...”.

Tym, co tak porwało Wagnera – oczywiście oprócz urody drezdeńskiej śpiewaczki – był jej, rzadki w owym czasie, styl pracy nad rolą, koncentrujący się nie tylko na samym śpiewie, ale także na działaniu aktorskim, budowaniu przekonywającej postaci. Rozczarowany dniem codziennym teatru operowego zanotował wówczas: „Żal mi śpiewaków, gdy tak stoją sztywno przed budką suflera, wokół nic tylko malowane dekoracje i atrapa krzesła, na którym nawet usiąść nie sposób”. Gra Wilhelminy Schröder-Devrient nie miała nic wspólnego z tą żałosną sztucznością. Można też zaryzykować hipotezę, że odtwarzająca chętnie męskie postacie śpiewaczka (Wagner zachwycał się nią m.in. w roli Fidelia) stała się wzorem dla późniejszych wagnerowskich superkobiet, bohaterek „Pierścienia Nibelunga”.

Minęło 13 lat zanim spełniło się młodzieńcze marzenie Wagnera. Ale utalentowana śpiewaczka, tak jak sobie wymarzył, rzeczywiście zaśpiewała partię Adriana w jego pierwszej wielkiej operze „Rienzi” i razem z nim śwętowała niebywały triumf. „Rienzi” uczynił Wagnera sławnym w ciągu jednego wieczoru. Wilhelmina Schröder-Devrient śpiewała również główne partie kobiece w pozostałych drezdeńskich prapremierach Wagnera – w „Holendrze tułaczu” i „Tannhäuserze” – a sukcesy tych oper przyczyniły się do obsadzenia kompozytora na stanowisku dyrektora królewskiego teatru muzycznego. Niegdysiejszy zakochany nastolatek stał się teraz bezpośrednim zwierzchnikiem gwiazdy. Darzyli się wielką, platoniczną przyjaźnią, Wilhelmina towarzyszyła Wagnerowi na powstańczych barykadach w 1849 roku. Niezbyt wybredna w doborze licznych kochanków i kapryśna rozwódka, konsekwentnie odrzucała jego zaloty, pogardliwie ironizując: „A cóż ty wiesz o namiętności, inwalido małżeński!”. Złośliwy przytyk nie był bezpodstawny.

Wilhelmina znała dobrze żonę swojego szefa i przyjaciela, aktorkę Minnę Planer, która – zanim przystała na ślub – przez kilka lat zwodziła go, traktując to z wylewną czułością, to znów z nieprzeniknionym chłodem. Po ślubie, już w pierwszym roku małżeństwa, skora do przygód miłosnych Minna uciekała dwukrotnie z domu z nowo poznanym kochankiem. Zazdrosny i uzbrojony w pistolety Wagner ścigał ich przez kilka miesięcy od Królewca przez Drezno i Hamburg... Także i w dalszych latach trwającego blisko ćwierć wieku małżeństwa Minna nie zmieniła zwyczajów, choć nie uciekała już więcej. Dalszych zdrad nie mógł jej Wagner udowodnić. Ona za to – specjalistka od tego typu afer – bez trudu demaskowała miłostki równie kochliwego męża, choć, o ile nie zagrażały zbytnio ich związkowi, przymykała na nie lekceważąco oko. Interweniowała właściwie tylko dwukrotnie: w 1850 roku, kiedy udaremiła jego ucieczkę do Azji Mniejszej w towarzystwie niejakiej Jessie Laussot, żony szwajcarskiego handlarza win, oraz w 1858, kiedy uznała, że trwający od kilku lat romans z Mathildą Wesendonck staje się zbyt intensywny.

Po tym ostatnim romansie został na pamiątkę Wagnerowi (i nam) cykl wierszy egzaltowanej Mathildy, do których napisał muzykę, a także chyba napiękniejsza jego opera – „Tristan i Izolda”. Słynny dysonansowy „akord tristanowski” funkcjonuje do dziś w tradycji muzycznej jako symbol niespełnienia i rozpaczy. Wagner był bardzo kochliwy, ale nie miał szczególnego powodzenia u kobiet. Zakochany, zasypywał wybrankę namiętnymi listami, snuł szalone plany wspólnych romantycznych podróży na krańce świata. Ostatnią i, jak większość pozostałych, niedoszłą towarzyszką pozamałżeńskiej eskapady miała być piękna Judith Gautier-Mendès, była żona poety Catulle Mendèsa. Wagner miał wówczas 64 lata, od 14 lat żył ze swoją drugą żoną Cosimą, córką Franciszka Liszta. Cosima urodziła mu troje dzieci, spełniając jego najgorętsze życzenie posiadania prawdziwej rodziny. Wagner uwielbiał dzieci; rozpieszczał je, a najbardziej jedynego syna, który urodzony krótko przed ukończeniem trzeciej części tetralogii operowej „Pierścień Nibelunga”, otrzymał imię jej bohatera – Zygfryda.

Był rok 1869. Stopniowo spełniały się wszystkie marzenia 56-letniego kompozytora. Miał spokojny, prowadzony przez mądrą i bez reszty mu oddaną żonę dom. Dzieci, na które, jak napisał po urodzeniu Zygfryda w liście do przyjaciela, czekał ponad 30 lat. Dzięki mecenatowi podziwiającego go bezgranicznie króla bawarskiego Ludwika II skończyły się nękające go całe życie kłopoty finansowe. A co najważniejsze: także dzięki Ludwikowi miało się ziścić nierealne z pozoru marzenie o zbudowaniu nowoczesnego, dostosowanego do gigantycznych przedsięwzięć operowych teatru. Teatru, w którym ożyć by mogły postacie jego wielkich oper. Panteon germańskich bóstw i bohaterów.

Nie miał jednak głowy do pieniędzy. Nie dyskutował nad wysokością honorarium, które bywało śmiesznie niskie. Na przykład za operę „Rienzi” dostał 300 talarów, dla porównania – 400 talarów kosztowała zbroja tytułowego bohatera... Do wystawienia swoich oper dokładał z własnej kieszeni, bo nie zysk się dla niego liczył, lecz to, że dzieło mogło zmaterializować się na scenie. Żył głównie za pieniądze darowane lub pożyczone, większą część życia tonął w długach. Uciekał przed wierzycielami, zmieniając nieustannie mieszkania, miasta, a nawet kraje.

Najefektowniejszą ucieczką była ta z Rygi, w 1839 roku, gdzie mimo posady dyrektora muzycznego teatru zadłużenie Wagnera urosło do takich rozmiarów, że zdecydował się na ryzykowną przeprawę przez zieloną granicę. Przy pomocy żydowskiego karczmarza z Taurogów i polskich przemytników udało mu się – wraz z mdlejącą ze strachu żoną i ukochanym czarnym psiakiem – zaokrętować się na gapę na statku wiozącym do Londynu owies i groch. 

Obsesyjny strach przed nękającymi go nieustannie wierzycielami doprowadził kiedyś do groteskowego nieporozumienia. Oto kiedy posłańcy zakochanego w muzyce Wagnera króla Ludwika Bawarskiego zapukali do mieszkania kompozytora, chcąc wręczyć mu zaproszenie na dwór królewski, Wagnerowi, mimo że był już wówczas głośnym i cenionym kompozytorem, nie przyszło nawet na myśl, że król chce obsypać go zaszczytami. Uznał, że chodzi z pewnością o sądową odpowiedzialność za monachijskie długi. Kazał więc powiedzieć, że go nie ma w domu i uciekłszy przez okno, niezwłocznie opuścił miasto...

Na szczęście król i kompozytor spotkali się w końcu. Przyjaźń 50-letniego mistrza i jego 18-letniego mecenasa zaowocowała spełnieniem ich szalonych zamierzeń. Król śnił o ożywieniu baśniowych i mitycznych postaci w oprawie godnej ich legendarnej wspaniałości. Kompozytor zaś o nowatorskim teatrze totalnym, w którym tekst, muzyka, gra aktorów i oprawa plastyczna tworzyłyby zwartą całość. Realizacją tych marzeń stało się wybudowanie słynnego teatru muzycznego w bawarskim miasteczku Bayreuth, który zaludnili najpierw śpiewający bohaterowie Nibelungensage, a potem pozostałe postaci wagnerowskich oper.

W Bayreuth od ponad stu lat rozbrzmiewa operowa muzyka Wagnera. Idealnie stopiona z poetyckim tekstem, odrzucająca pustotę melodyjnych arii, podążająca za intonacją i zawartymi w tekście emocjami. Bo im właśnie podporządkowany jest teatr operowy Wagnera. One wyznaczają najeżoną dysonansami i chromatyką harmonię, i skomplikowaną linię melodyczną; są przyczyną powiększenia orkiestry i wzbogacenia jej brzmienia o niespotykane przedtem barwy.

Mija właśnie 200. rocznica urodzin tego niezwykłego człowieka. Może najwyższy czas pochylić się nad jego życiorysem i twórczością na nowo?