Klepsydra

Klepsydra

Łukasz Wojtysko

Zdjęcie Bownika i sfotografowana przez niego urna kryją pewną historię, która wydarzyła się w jednej z warszawskich bibliotek

Jeszcze 2 minuty czytania

Hitlerowcy wiele uwagi poświęcili polskim książkom i bibliotekom. W trakcie powstania warszawskiego większość budynków i zbiorów spłonęła. Ci, którzy próbowali w tamtych latach ratować książki i księgozbiory, działali właściwie w perspektywie setek lat liczonych przyszłymi pokoleniami. Wybiegali w przyszłość, choć okoliczności kasowały i czas, i pamięć, oferując w najlepszym wypadku sekundy na ratowanie własnego życia. Niemcy przejmowali wszystko, nawet Bibliotekę Polską w Paryżu – nigdy więc nie było wiadomo, czy nie ratuje się jedynego egzemplarza na świecie. 

Walka o książki miała różne fazy, inaczej walczono o nie od ’39 roku do ’44, inaczej w trakcie powstania, a jeszcze inaczej po kapitulacji. Próbowano wszystkiego. Chronologicznie rzecz biorąc, najpierw starano się odnajdować prywatne zbiory, powstawały konspiracyjne oficyny wydawnicze, prowadzono antykwariaty, skupowano i gromadzono najcenniejsze okazy, później próbowano zabezpieczać biblioteki i kolekcje, na końcu, to znaczy po 2 października 1944, próbowano odnajdować jedne i drugie oraz katalogować to, co przetrwało. Książki migrowały (były dwie duże migracje), a gonitwa za nimi była gonitwą za resztkami kultury. Albo za ulubionymi autorami. Zdarzały się przecież i osobiste fascynacje, które nakazywały biegać po bombardowanej Warszawie. Pisze o tym Gomulicki w tekście „Diabeł i zboże”: „Jakże charakterystyczne było pod tym względem postępowanie Macieja Żurowskiego, znakomitego romanisty, a przy tym miłośnika i badacza literatury angloamerykańskiej, który pragnąc za wszelką cenę ocalić posiadany przez siebie – a może jedyny w Warszawie – egzemplarz słynnej powieści Jamesa Joyce’a «Finnegans Wake», podzielił go na dwie części”. Jedną zachował, a drugą zdeponował u Juliusza W. Gomulickiego. 

„Urna” Bownika

Wernisaż odbędzie się 5 czerwca 2014 roku w Pałacu Rzeczypospolitej. Organizatorem i pomysłodawcą wydarzenia jest Biblioteka Narodowa.

Po klęsce powstania znawcy książek, bibliotekarze, muzeolodzy i ochotnicy zorganizowali „akcję pruszkowską”. Odległość pomiędzy Pruszkowem i Wolą przebywali dwa razy dziennie, przedzierali się przez zrujnowane miasto. „Straszna jest biała, naga przestrzeń, która nie użycza żadnego schronienia. Zapewne przez takie puste pole uciekamy w ostatnich chwilach przed czymś, czemu nie można się wymknąć” – pisał o tym dystansie Bohdan Korzeniewski. Ze zniszczonej Warszawy ratownicy książek wywozili do Pruszkowa odnalezione resztki zbiorów. Odwiedzali biblioteki, księgozbiory i puste po nich miejsca. W bibliotece UW zastali stacjonujących żołnierzy z batalionu kryminalistów, tzw. dirlewangerowców, którzy zamienili gmach w ogromną toaletę, zgodnie ze zwrotem, którym się posługiwali najczęściej: „Wszystko gówno!”.

Zdjęcie Bownika (choć może stanowić symbol wszystkich straconych wówczas woluminów) to w szczególności fragment historii Biblioteki Ordynacji Krasińskich na Okólniku, jej ocalała część znajduje się obecnie w zbiorach Biblioteki Narodowej. To wspomnienie lochu zakończonego ślepą ścianą, wypełnionego bezcennymi teatraliami oraz tomami afiszów. To przypomnienie o pewnej rozmowie, która odbyła się przed powstaniem pomiędzy Julianem Pulikowskim i Bohdanem Korzeniewskim. 

Julian Pulikowski, muzykolog i wykładowca UW, na parę miesięcy przed powstaniem wezwał do siebie Bohdana Korzeniewskiego, teatrologa, pracownika Biblioteki Narodowej, i powiedział, że według jego wiadomości Warszawa została objęta planem spalonej ziemi. Unikatowe książki zostały więc ułożone w piwnicy Okólnika aż po sam sufit i zabezpieczone. Dla niepoznaki zagracono również drzwi wejściowe do piwnicy. Po klęsce powstania Korzeniewski jako jeden z pierwszych wszedł do lochu. Otworzył drzwi i zobaczył, że zbiory są prawie nieruszone. Stały tak, jak je zostawiono. Ucieszył się. Może tylko trochę się zdziwił, że pomiędzy sufitem a ostatnim rzędem książek jest zbyt dużo pustej przestrzeni. Pusta przestrzeń kryła w sobie sekret. Już po chwili okazało się bowiem, że książek nie ma. Nie istnieją, choć wyglądają na nienaruszone. Książki-trupy. Ogień zajmował się nimi w tak subtelny sposób i przez tak wiele dni, że zadrukowane strony poddawały się powoli, dosłownie jedna po drugiej. Woluminy zachowały swój kształt, nic więcej. Korzeniewski odnalazł już tylko widma, które pod wpływem dotyku, jak wspominał, znikały. Nawet nie rozpadały się, ale właśnie znikały. Wystarczyło dotknąć palcem brzegu książek. Proces okrutny i tajemniczy, przypominający instalację artystyczną.   

Ktoś zdecydował wtedy, by zabrać jeden z tomów i w możliwie jak najlepszym stanie (jeśli w ogóle w tym kontekście użycie takiego zwrotu ma sens) umieścić w specjalnej urnie. Urnę można oglądać w Bibliotece Narodowej, w Pałacu Rzeczypospolitej. Choć „ślad po książce” (nie znamy jej tytułu) został zamknięty w szczelnym, przezroczystym obiekcie, to nie jest on przecież wolny od działania czasu. Przesadą byłoby powiedzieć, że z każdą minutą jest coraz mniej książki, a coraz więcej prochów, ale już w perspektywie dziesiątek lat znikanie staje się namacalne. Kiedyś z tego obiektu nie zostanie już nic. Doświadczamy rozpadu, choć nie możemy go zauważyć.  

W 2011 roku powstał pomysł, by urna znalazła się na słynnej wystawie „Obok. Polska-Niemcy. 1000 lat historii w sztuce”, przygotowywanej przez Andę Rottenberg. Ze względów konserwatorskich okazało się to jednak niemożliwe. Obiekt oczywiście można by zalać żywicą, ale wtedy klepsydra, którą w gruncie rzeczy jest urna (zamiast piasku przesypuje się proch), przestałaby odmierzać czas. Z drugiej strony, proszę sobie tylko wyobrazić taki nagłówek: urna z Okólnika rozsypała się w drodze do Berlina.

 

Bownik, fotografując aktualny stan urny, zdecydował się na zdjęcie wielkoformatowe (1,40 x 2,0), uzyskując efekt szkła powiększającego (w rzeczywistości wysokość obiektu nie przekracza 50 cm). Takie powiększenie przywodzi na myśl fotografię przyrodniczą, na przykład prezentującą w przeskalowaniu mrowisko. W ten sposób przedstawia się skomplikowane życie niedostępne ludzkiemu oku. Tu jednak zamiast owadów pracuje czas, a my obserwujemy proces rozpadu. Na naszych oczach spalona książka znika. Zaglądamy do środka za pomocą mikroskopu. Klepsydra pracuje, ziarenko po ziarenku. Paradoks polega na tym, że na fotografii nic się nie osypuje, czas stoi w miejscu – przez wrażenie realności i powiększenie łatwo o tym zapomnieć. W pewnym sensie ulegamy iluzji, podobnej do tej, której doświadczył Korzeniewski. Bownik stawia nas właśnie w jego pozycji i każe patrzeć w głąb lochu Okólnika. A kiedy już podchodzimy blisko i w oko wpada nam jakiś detal, skupiamy się na jakimś szczególe, chwilę później pojawia się myśl: części tego, co widzimy, już nie ma, zniknęła, przetrwała tylko na fotografii. 

W jednym ze swoich ostatnich projektów Bownik sportretował nie do końca żywe rośliny. W „Demontażu” wykonał bardzo precyzyjną operację. Jak czytamy na stronie Muzeum Sztuki Nowoczesnej: „«Demontaż» to efekt działań na roślinach. Zostały one podzielone na części (każda otrzymała numer), rozłożone, następnie złożone z powrotem przy użyciu biurowych materiałów i na koniec sfotografowane. (…) Fotografie są zapisem defragmentacji żywego organizmu (dokonywanej niczym na stole prosektoryjnym), czy quasi-naukowego działania, prowadzącego do wyeksponowania uwodzącego piękna uśmierconych roślin”. 

Zdjęcie przedstawiające urnę nawiązuje do „Demontażu”. W obu przypadkach mamy przecież do czynienia z fotografią funeralną. W jednym i drugim przypadku istotne jest wszystko, co wydarzyło się przed wykonaniem zdjęcia. Wreszcie obydwie prace obrazują to, co poprzedza ostateczny rozpad, wskazują na moment przed pojawieniem się białej, pustej przestrzeni. Różnica polega na tym, że tam, gdzie w „Demontażu” widzimy rękę artysty, na zdjęciu urny przypatrujemy się jedynie ciężkiej, zgniatającej wszystko łapie historii.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.