Znaczenia boskich słów
fot. Kuba Dąbrowski / TR Warszawa

Znaczenia boskich słów

Rozmowa z Grzegorzem Jarzyną

Kościół w Polsce ma bardzo duży wpływ na politykę i życie publiczne, ale jednocześnie nie radzi sobie z radykalnymi postawami wewnątrz wspólnoty. Swoim cichym przyzwoleniem często legalizuje je i używa ich do walki z tymi, co inaczej myślą

Jeszcze 4 minuty czytania

ZOFIA MARIA CIELĄTKOWSKA: „Męczennicy” na podstawie dramatu Mariusa von Mayenburga to tekst o radykalizmie religijnym, tożsamości w neoliberalnej współczesności, relacji jednostka a społeczeństwo. Skąd pomysł na ten spektakl, o czym on jest dla ciebie?
GRZEGORZ JARZYNA: To dla mnie przede wszystkim historia młodej dziewczyny, która z braku kontaktu z rzeczywistością, czyli ojcem, szkołą czy Kościołem, ucieka w swój świat, aby się wyrazić. Chciałem opowiedzieć tę historię od strony głównej bohaterki – podążyć subiektywną drogą, potraktować świat jako jej wyobrażenie.

Właśnie, świadomie rezygnujesz z Benjamina, który jest w oryginalnym tekście i stwarzasz Lidkę – zresztą fenomenalnie zagraną przez Justynę Wasilewską. Gdybym miała opisać postać Benjamina, to użyłabym prawdopodobnie słów: pustka i pogarda. Lidka jest postacią bardziej złożoną: prowokująca, irytująca, radykalna, zagubiona, ale też wrażliwa.
Chciałem nasączyć ten tekst emocjami i ludzką empatią. W oryginalnej wersji Benjamin przedstawiony jest jako negatywny bohater, z natury zły. Po lekturze tekstu wyobraziłem sobie bohatera jako młodą, wrażliwą, charyzmatyczną dziewczynę, która naiwnie wierzy w to, co mówi. To opowieść o zagubieniu w neoliberalnej współczesności; wielości recept i zaleceń, jak żyć. Ten kontekst nie jest budowany przez bohaterkę – ona jest dla mnie ofiarą systemu. Często potępiamy zamachowców, ale też nie rozumiemy ich kontekstu. Bezpośredni dostęp do nieba i życia wiecznego to zupełnie inna obietnica, inny system wartości, niż ten proponowany przez współczesny neoliberalizm. Jeśli religia daje obietnicę życia wiecznego, to jest to wielka tajemnica uwalniająca człowieka od podstawowego lęku przed śmiercią. Życie doczesne staje się wówczas momentem, oczekiwaniem, służbą. Chciałem pokazać od środka, skąd się bierze religijna pasja.

Zygmunt Bauman wprost pisze o fanatyzmie nie jako odstępstwie od normy w kategoriach irracjonalnych, ale właśnie racjonalnych, jako części ponowoczesności. Też łączy fanatyzm z wykluczeniem społecznym, ekonomicznym czy po prostu konsumpcyjnym. Postawa Lidki to rodzaj sprzeciwu, jej zachowanie prowokuje.
To, że ten element prowokacji występuje w zachowaniu młodej osoby, mnie nie dziwni, ale dziwi mnie to, jak reagują na to nauczyciele. Pytanie do ponowoczesnych społeczeństw brzmi: „Jak można być tolerancyjnym dla nietolerancji?”. Przyjmując postawę zbyt tolerancyjną, stajemy się nietolerancyjni wobec naszych własnych postaw i poglądów.

Grzegorz Jarzyna

Absolwent wydziału filozofii UJ i reżyserii krakowskiej PWST. Od 1998 roku Dyrektor Artystyczny TR Warszawa (dawniej Teatr Rozmaitości). Jarzyna otrzymał wiele nagród i wyróżnień, m.in. nagrodę Ministra Spraw Zagranicznych za wybitne zasługi dla Polski na świecie (2002) oraz Złoty Order z okazji 300-lecia St. Petersburga (2004). W 2007 roku za Medeę zrealizowaną w wiedeńskim Burgtheater (2006) otrzymał jedną z najbardziej prestiżowych nagród teatralnych obszaru niemieckojęzycznego – Nestroy-Preis. Jest dwukrotnym laureatem nagrody im. Konrada Swinarskiego dla najlepszego reżysera. (1999 i 2009).

„Męczennicy” na podstawie dramatu Mariusa von Mayenburga to jego najnowszy spektakl. Premiera 14 marca 2015, TR Warszawa.

Lidka odczytuje Biblię raczej po swojemu i wyciąga z niej dość skrajne wnioski. 
„Męczennicy” są też o niewłaściwym odczytaniu Biblii, o tym, że jest ona księgą natchnioną mądrością i wyobrażeniami kilkunastu pokoleń, ale czytać ją trzeba zawsze mając na uwadze kontekst, w jakim te słowa padają. W przeciwnym razie myśli te tracą swój wyjątkowy, duchowy wymiar. Stają się narzędziem walki w rękach demagogów. Znaki, symbole i znaczenia boskich słów hermeneutycy Biblii odczytują w kontekście historycznym, do właściwej interpretacji zawsze potrzebne jest tło, kontekst, w jakich zostały zapisane. W naszym, polskim tłumaczeniu Biblii, które jest wpisane w kanon liturgiczny, czyli w Biblii Tysiąclecia, pewne frazy są przetłumaczone dość ryzykownie. Mocno wybijana jest myśl, że to Żydzi zabili Chrystusa. Taka interpretacja słów ewangelistów, którzy sami przecież byli Żydami, miała i ciągle ma duży wpływ na naszą rzeczywistość i ukrytą agresję do narodu żydowskiego, który kulturowo i paradoksalnie religijnie jest nam, Polakom, najbliższy. Motyw Żyda nienawidzącego Chrystusa przeniósł się na kwestie narodowościowe i społeczne. Jest to przykład, jak wyobrażeniowy, można powiedzieć czysto teatralny, porządek stał się ciałem i chlebem, wkradł się w codzienne myślenie milionów katolików. W tym drobnym przekłamaniu interpretacji Pisma Świętego dopatruję się poważnego źródła polskiego antysemityzmu. Nieprostowanie tak prostych rzeczy wydaje mi się zaskakujące w postawie mędrców współczesnego polskiego Kościoła katolickiego.

Czy właśnie postać księdza (Sebastian Pawlak) nie powinna być pierwszą na drodze Lidki, która powie: „Słuchaj, to chyba jednak nie tak”? Ojciec (Cezary Kosiński) martwi się po ludzku, ale kompletnie się gubi. Ani nauczycielka biologii (Aleksandra Konieczna), ani dyrektor (Tomasz Tyndyk) z tą tolerancją dla nietolerancji sobie nie radzą. Jedyne postaci pozostające w jakiś sposób nietknięte fanatyzmem, to nauczyciel wuefu (Piotr Głowacki), który to najzwyczajniej ignoruje, bo woli przygotować wieczorem kolację i spędzić miło czas. Podobnie – przynajmniej do pewnego momentu – Franek (Dawid Ogrodnik), rówieśnik Lidki, który woli iść na lody. Jednak nie o taki typ reakcji chodzi.
Ksiądz broni stanowiska Kościoła. Chce Lidkę zwerbować do wspólnoty, ponieważ ona ma charyzmę. Lubię ten oświeceniowy wizerunek księdza w tym spektaklu, lubię jego szczerość i pasję, którą zaraża. Duży wpływ na interpretacje tej postaci miał Sebastian Pawlak oraz, co rzadko się zdarza, kostium Ani Nykowskiej.

fot. Ewa Łuczak

Lidka wspólnoty nie potrzebuje.
Nie potrzebuje, bo potrafi się modlić w „małej izdebce”. W jej podstawach myślenia jest taka charyzmatyczna rebelia nawiązująca do początków Kościoła, czyli czasów około VI wieku, kiedy Kościół kształtował się jako organizacja społeczna, później społeczno-religijna, a potem społeczno-polityczna. Po drodze gdzieś się pewne rzeczy zagubiły, a Kościół stał się głównie instytucją polityczną. Odnajdziemy też pewną paralelę w historii; raczej trudno mówić o nawracaniu chrystusowym w przypadku, kiedy religia wychodzi od głowy państwa, a przecież  zazwyczaj taki to miało przebieg. Najpierw chrzciło się władcę, potem lud, czyli uznawało się, że przynależność religijna jest ważniejsza od językowej, geograficznej czy jakiejkolwiek innej. Od tego zaczyna się historia miecza i ścinania głów, to fundamentalizm tamtych czasów, który współcześnie przybiera zupełnie inną formę. Kanon religijny to rodzaj umowy przyjętej w pewnych określonych warunkach a z biegiem czasu odpornej na zmiany.

Współcześnie dominują skrajności.
Współcześnie – najogólniej mówiąc, choć to pewne uproszczenie – mamy dwie ścierające się skrajne postawy: radykalną krytykę religii oraz wersję religii jako narzędzia manipulacji i narzędzia politycznego. Pomiędzy tymi dwoma biegunami istnieje wiele opcji, ale jakoś znikają one we współczesnym dyskursie. Kościół w Polsce ma bardzo duży wpływ na politykę i życie publiczne, ale jednocześnie nie radzi sobie z radykalnymi postawami wewnątrz wspólnoty. Swoim cichym przyzwoleniem często legalizuje je i używa ich do walki z tymi, co inaczej myślą.

Myślę też o tych nurtach niewygodnych i wypychanych z historii Kościoła, czyli na przykład stylitach – znamy oczywiście Szymona Słupnika, ale stylitów było znacznie więcej, byli też tzw. szaleni święci i święte, mistycy czy mistyczki.
Historia Biblii to też historia uznania bądź odrzucenia tekstów kanonu – uznania części za prawdę, a części za fałsz. Ludzie, interpretujący Biblię na swój sposób, zostają odcięci. Zależało mi na pokazaniu tej charyzmatycznej postawy u Lidki. Jej odczytanie pozostaje na tym poziomie dość naiwne, ale to postawa, o której ani wcześniej, ani obecnie nie potrafimy rozmawiać. Charyzmatycy to ludzie, którzy czują siłę płynącą z wiary – inaczej mówią, inaczej się zachowują i przez Kościół zostają opatrzeni etykietą „o tym milczymy”. Powstaje rodzaj monoteizmu z założenia fundamentalny i w tym sensie wiara katolicka jest fundamentalistyczna: nie jest wiarą dialogu, ale kanonu i stania na jego straży, strzeżenia sukcesji władzy Ojców Kościoła. Wyjście człowieka poza kanon wyrzuca jednostkę ze wspólnoty.

Mówisz o tym poziomie – nazwijmy to – państwowym, ideologicznym czy politycznym, ale wejdźmy na poziom już bardziej psychologiczny, poziom jednostki. Dlaczego młoda osoba nagle uznaje, że „to jest moje”?. Utożsamia się z pewną wizją czy wyobrażeniem oderwanym od rzeczywistości.
Takie osoby nie mają zazwyczaj styczności ze społeczeństwem. Wykluczają się same, bo nie godzą się na to, co społeczeństwo proponuje albo zostają wykluczone przez warunki ekonomiczno-społeczne, brak wiedzy czy strach. Niezrozumienie rzeczywistości radykalizuje wyobrażenia jednostki i każe coraz mocniej bronić tego, w co wierzy i to wyrażać. W tej postawie dominuje strach przed krytyką. Nieumiejętność przyjęcia krytyki sprawia, że słowa faktycznie stają się jak miecz. Odwołanie się do Biblii staje się wygodne, to księga wieloznaczna, więc cokolwiek chcemy uzasadnić, na pewno tam znajdziemy. W zależności od kontekstu łatwo nią manipulować. Chciałem to też pokazać w tych komediowych scenach, kiedy Lidka zaprasza „chromych” na kolację. Fakt, że ojciec ma tylko dwa filety z ryby w zamrażarce, jest dla niej dowodem na brak wiary, bo przecież Chrystus potrafił je rozmnożyć. To oczywiście naiwność dziecięca, ale pokazuje, co się dzieje przy dosłownym traktowaniu Biblii.

fot. Kuba Dąbrowski

Czasem dobrze jest nie myśleć, odciąć się, uciec od wolności i odpowiedzialności za własne decyzje.
To się też wiąże z lękiem przed śmiercią – chyba najsilniejszym strachem wpisanym w człowieka. Tymczasem edukacja religijna mówi nam, że ten lęk można zwalczyć. To jest genialne w religii, że człowiek, który jej zaufa, ma spokój – takich ludzi jest bardzo, bardzo dużo. Z drugiej strony jest grupa ludzi leniwych, którzy dość wybiórczo czytają pewne nakazy czy zakazy i nie potrafią zauważyć zasady miłości do drugiego, jeśli ten drugi jest niekatolikiem, niemuzułmaninem, nieewangelikiem… Tak rodzą się postawy totalitarne, nie prowadzimy dialogu, tylko jesteśmy głęboko przekonani, że istnieje tylko jedna prawda, nasza. Prawda innych nie istnieje, a jeżeli ta inna strona afirmuje się ze swoimi prawdami, to trzeba ją zniszczyć. Boimy się i okopujemy się w swoich murach – ze strachu, że ktoś nam odbierze obietnicę życia wiecznego.

To przede wszystkim koncepcja, w której nie ma miejsca na błąd. Życie jawi się w niej nie jako proces, tylko rodzaj sekwencji zero i jeden. A w życiu chyba musi być miejsce na błędy, zwątpienie, może też emocje po prostu.
Tak, i jakoś te wszystkie wielkie systemy nie biorą tego pod uwagę. Nawet w takich tolerancyjnych krajach, za jaki na przykład uchodzi Holandia, zbytnia emocjonalność czy nadmierne eksponowanie swoich uczuć metafizycznych odsuwa cię na boczny tor. To są ludzie bardzo tolerancyjni, ale niezainteresowani w ogóle innym przeżywaniem rzeczywistości.

Tolerancyjni, czyli obojętnie akceptujący.
Dokładnie tak. To są procesy, o których jak najwięcej trzeba mówić, żeby rozpoznać historyczny moment, w którym jesteśmy.

À propos historycznego momentu, wspomnianego totalitaryzmu i twojej słabości do kina. Atmosfera tej sztuki przypomina nieco klimat filmów okresu przełomu, okresu tuż przed faszyzmem – chociaż drobiazgowi filmoznawcy mogą się tu skrzywić.
Myślisz o Leni Riefenstahl?

Też, ale jeszcze bardziej bym się cofnęła. Myślę o „Błękitnym aniele” (1933), gdzie nie sposób lubić bohaterów, bo są przedstawieni w sposób dość odpychający, ale jest też w nich rodzaj niedopowiedzenia. O „Dziewczętach w mundurkach” (1931) czy nawet „M” (1931). W tych filmach jest taka atmosfera niepewności, rozkładu, zamknięcia, zagrożenia, zbliżającej się katastrofy.
Taki rodzaj chaosu, podważenia tego, gdzie jesteśmy? Zaczynamy się bardzo bać, bo coś nam zagraża, a nie wiemy jeszcze co?

Tak.
Przez setki lat Europa, przez swoją pychę i przeświadczenie o swojej wyższości wobec innych kultur i religii, pracowała na ten obecny efekt strachu i zagubienia.

Myślę tu też – co może wydać się paradoksalne – o „Uroczystości” (2001). Gdyby Lidka cytowała Heideggera czy dowolną fantastykę z taką samą pasją, po prostu zostałaby uznana za szaloną i trafiłaby do psychiatry. Tymczasem w religii zawarte jest implicite przekonanie „potraktujmy to poważnie”. W tym sensie myślę o „Uroczystości”, bo w tym publicznym wyznaniu Christiana, odkryciu jego tajemnicy o wykorzystaniu seksualnym przez ojca (Helgego), jest rodzaj prośby, roszczenia skierowanego do obecnych: „uznajcie to, co mówię, za poważne”, „zobaczcie tę krzywdę i mnie jako ofiarę”. Tymczasem kiedy przyjmujemy z góry pewne kwestie za poważne, to bardzo łatwo dochodzi do nadużyć. Współcześnie „molestowanie czy wykorzystanie seksualne” jest częstym hasłem sugerowanym przez prawników przy rozprawach rozwodowych, podobnie „obraza uczuć religijnych” staje się często narzędziem politycznym. I nie chodzi o to, że te sprawy nie są poważne, są jak najbardziej, tylko nie chronią rzeczywistych wartości czy ofiar, często zostają wprzęgnięte w kalkulacje, ideologie i politykę. Dlatego też Lidka chyba świadomie w końcowej scenie, kiedy nauczycielka biologii próbuje ją ściągnąć ze stołu, najpierw się przytula, ale kiedy wchodzi dyrektor, krzyczy: „To ona mnie dotknęła”. Wie, że wówczas wpadnie w identyfikację „Lidka = ofiara molestowania, nauczycielka = winna”. To niebezpieczny mechanizm, bo zabiera głos rzeczywistym ofiarom i w rezultacie odbiera sytuacji jej powagę.
Możliwe, że w „Męczennikach” jest coś z „Uroczystości”, jeśli skupimy się na postaci Helgego, czyli ojca wykorzystującego seksualnie dzieci.  On dopiero na końcu sztuki, kiedy praktycznie już nie ma wyjścia, przyznaje się, ale i tak to robi z piedestału swojej pozycji: „A tobie, synu, chciałem powiedzieć, że dzielnie walczyłeś”. Nie ma u niego rzeczywistego rozpoznania siebie. Dlatego też nie jest w stanie stworzyć rodziny. On posiada rodzinę, aby karmić się swoim statusem. Podobnie matka, która chce być od niego uzależniona i nie chce tego widzieć. Nie uznaje innej opcji niż ta, której ślubowała. W tym sensie jej postawa jest bardzo fundamentalistyczna.

fot. Kuba Dąbrowski

Idzie posprzątać, odcina się, nie zamierza zaburzać swojej dotychczasowej rzeczywistości – to by było niewygodne. Coś by trzeba było zmienić.
Jest letnia – ani gorąca, ani zimna. Z jednej strony powie mężowi: nie opuszczę cię, a z drugiej chciałaby zostać z dziećmi. Tu jest też ten czynnik ludzkiej słabości, po prostu związaliśmy się i razem idziemy przez życie. Niepodatna jest na żadną analizę, krytykę czy autorefleksję. Takie ekstremalne, rodzinne zamiatanie pod dywan.

Zamiatanie, ale też pewien paradoks. Kiedy już wszystko zostaje wyjaśnione, ojciec uparcie powtarza, że był dobrym ojcem. Najgorsze jest to, że prawdopodobnie nim był – w jego systemie wartości.  
No właśnie, też podejrzewam, że był dobrym ojcem. W scenie, w której nauczycielka biologii przytula Lidkę, ona odnajduje zwykłe ciepło – prawdopodobnie matkę. Wejście dyrektora to powrót na pole walki i ostatecznie odrzucenie. To „nie dotykaj mnie”, to też strach przed bliskością. Dlatego ważna jest w tym kontekście druga scena, kiedy ojciec Lidki, nie wiedząc jeszcze, co się dzieje, zastanawia się, czy może ona ma problemy seksualne. Sam zaczyna się bać oskarżenia – klątwy Helgego z „Uroczystości”. Te sceny dotyku pokazują, że w Lidce istnieje potencjał rozumienia ludzkiego czy miłości ludzkiej. Ona się tego boi. Boi się swojego ciała. Prawdopodobnie nikt jej nie nauczył, jak pokochać swoje ciało. Ona odrzuca swoją cielesność jako niższą kategorię, następuje w niej schizofreniczny podział na duszę i ciało.

Myślę też o scenie, w której Lidka się modli, doznaje swoistego orgazmu, ekstazy, a w tle faluje morze. To taki klasyczny psychoanalityczny rys kobiety przez duże K. Przykładem tego typu postaci – według Lacana – była święta Teresa.
Święta Teresa i jej objawienia czy doświadczenia były inspiracją do tej sceny. Zresztą podobnie było w spektaklu T.E.O.R.E.M.A.T. (2009) – postać przesiąka światłem boga, bóg nawiedza jej ciało, mózg, krew i serce. Znów wracamy do mistyczek; część z nich została zaakceptowana, a część spalona – to subtelna, a jednak ostra granica. Dla mnie te wszystkie sceny erotyczne są subiektem Lidki. Interesowało mnie wejście w mózg bohaterki, która jest jednocześnie antybohaterką, pokazanie tego procesu przeżywania siebie i swojego marzenia na swój temat.

Erotyzm czy podteksty erotyczne dominują też w relacjach nauczycielki biologii z nauczycielem wuefu, czy nauczycielki biologii i dyrektora.
Sceny między biologicą a dyrektorem czy nauczycielem wuefu to też wyobrażenie Lidki o okropnościach, jakie oni sobie mogą czynić. To wyobrażenie wiąże się z jej nieuświadomionym napięciem seksualnym, jej samotność ciągnie ją do cielesnej bliskości. Jej strach przed przekroczeniem tej bariery intymności, wynaturza ich zmysłowość i kategoryzuje je jako zachowania zwierzęce, małpoidalne. Kiedy dochodzi do dotknięcia, pocałunku ze szkolną koleżanką, Zosią – Lidka musi to odrzucić. Naturalne i ludzkie emocje są sprzeczne ze źle rozumianą prawdą religii. Ten moment rozczarowania i napiętnowania rodzi radykalną reakcję. Nie ma tu miejsca na analizę samej siebie, jest strach i poczucie zdrady.

Wracamy tu trochę do twojej „Drugiej kobiety” (2014) – samotność i potrzeba miłości.
Tak, koniec końców zawsze wracamy do takich banalnych twierdzeń. W nowotestamentowym ujęciu prostota jest cechą boską, ludzie prostoty się wstydzą.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).