Niniejszy tekst to odpowiedź na relację z trzeciej edycji festiwalu Sanatorium Dźwięku autorstwa Adama Wiedemanna i Rafała Wawrzyńczyka, w której doszło do szeregu przeinaczeń. W festiwalu wzięliśmy udział jako kuratorzy czterech (spośród dwudziestu kilku) wydarzeń, dla których zbudowaliśmy konceptualną ramę w postaci spekulatywnego eksperymentu zatytułowanego „Upadek nagrywania”. Jego założenia zostały przedstawione w programie festiwalu w postaci krótkiego eseju oraz w wykładzie wygłoszonym w języku angielskim ze względu na obecność gości z zagranicy oraz przy akceptacji tej decyzji ze strony publiczności.
*
Żyjemy w epoce nagrań. Jednym z politycznych uroków tej ery jest to, że kiedy trzeba, zawsze można wyciągnąć z jakichś archiwów nagranie tego czy innego wykładu i potraktować je jako dowód w sprawie przeciwko selektywnej pamięci komentatorów, może nawet przeciwko nadużyciom komentatorów, ich przeinaczeniom, uproszczeniom i skrótom myślowym. Nie obwieszczaliśmy końca tej logiki, lecz pytaliśmy: czy na pewno jej chcemy?
Nasza odpowiedź brzmiała następująco: bardziej niż wyciągać te nagrania, chcemy powtarzać nasze historie. Za każdym razem nieco inaczej. Nie po to, aby wrócić do średniowiecza, ale po to, aby w niedalekiej, miejmy nadzieję, przyszłości wyjść z dominującego paradygmatu myślenia o tym, czym jest nagrywanie, do czego służy i czym może skutkować – paradygmatu pełnego (naszym zdaniem) mielizn i aporii, o których aktualności doskonale świadczy tekst Wiedemanna i Wawrzyńczyka.
Weźmy więc choćby ostatnią z brzegu historię, której poświęciliśmy kilka dobrych minut pod koniec wykładu, a którą trudno byłoby zmieścić w ciasnej matrycy, którą dla czytelników dwutygodnik.com przygotowali dwaj autorzy. Chodzi o Raymonda Roussela, który opisuje przypadek powracającego z zaświatów głosu zmarłej dziewczynki. Roussel wyobraża sobie, że głos ten nie został nigdy nagrany, nie ma więc żadnego oryginału, z którym można by powracający głos porównać. Głos ten za każdym razem powstaje od nowa. Niewyobrażalne? Już dziś Peter Ablinger jest na drodze do zsyntetyzowania mowy bez udziału nagrań. A jeśli stanie się to powszechne, to będziemy mogli odtwarzać głosy i inne dźwięki bez konieczności ich nagrywania. A także bez odniesień do oryginałów. Nasza teza była prosta: być może to już niebawem się zdarzy. A pytanie dość otwarte: co wówczas? Jak trzeba będzie przemyśleć nasze przyzwyczajenia związane z słuchaniem, w którym niepowtarzalność i jednorazowość, o której piszą autorzy recenzji, będą miały kompletnie inne znaczenie? Nie zajmowaliśmy się natomiast budowaniem konstrukcji mającej na celu powrót do elitarnego dostępu do muzyki. Nie martwcie się więc zawczasu – Beethoven nie zniknie. Może tylko kolejne jego wykonania wyzwolą się od prymatu idealnej w swym charakterze kompozycji.
W rzeczywistości nasz wykład miał na celu próbę odejścia od tej logiki, którą posługują się sami recenzenci – oryginału i reprezentacji. Nie czujemy się więc na miejscu, widząc nasze słowa uszeregowane razem z nostalgicznymi ambicjami powrotu do ery sprzed nagrywania, do żywych wykonań, do tu i teraz muzyki (co w razie wątpliwości, które najwyraźniej nie wystąpiły, można było sprawdzić w festiwalowym katalogu). Nie chcemy utopii jakiegokolwiek powrotu. Raczej wydaje nam się, że już dziś istnieją przesłanki, by sensownie zapytać: co dalej?, ponieważ może się zdarzyć, iż już niedługo będziemy mieli narzędzia reprodukcji, które uchylą się od tej logiki. Recenzenci zarzucają nam nostalgiczny elitaryzm, nie zauważając, że sami opierają się na tej logice. To przecież nagrania dokonały fetyszyzacji towarowej muzyki i pozwoliły na jej utowarowienie na nieznaną wcześniej skalę. Stały się mechanizmem pozwalającym na waloryzację jednych wykonań kosztem innych, ale jednocześnie wraz ze wzrostem dostępności wytworzyły przemysły, które postawiły nowe bariery przed spragnionymi muzyki.
Nagrywanie czy nienagrywanie nie jest zatem prostym wyborem między elitaryzmem i egalitaryzmem, jak chcą to widzieć Wiedemann i Wawrzyńczyk. Piszą oni o jednorazowości, „czasie bez nagrań” (skąd ten cudzysłów?), czystej i szlachetnej ścieżce, o umasowieniu nagrań – a my zastanawiamy się, do czego to wszystko może się odnosić w tym, co mówiliśmy (lub pisaliśmy w tekście programowym). I nie znajdujemy odpowiedzi na to pytanie. My mówiliśmy o absurdalnym rozroście archiwów, ale to nie jest to samo co umasowienie nagrań. I nie był to argument ani najsilniejszy, ani tym bardziej jedyny. Był natomiast argumentem pomocniczym, który miał służyć odpowiedzi na pytanie: czy naprawdę chcemy, aby nasze rozmowy telefoniczne były nagrywane i przechowywane w siedzibach tych czy innych operatorów sieci komórkowych? Argument w rzeczy samej brzmiał inaczej: istnieją zarówno historyczne, jak i współczesne metody pozwalające ominąć ten proces gromadzenia danych. Może warto więc zmienić myślenie o nagrywaniu i odejść od tego dyskursu – niepowtarzalnego oryginału i masowo dystrybuowanych kopii – którym recenzencji chcą się cały czas posługiwać.
W końcu powinniśmy zająć się nieszczęsnym „zmierzchem”, który znalazł się w relacji w miejscu, w którym my umieściliśmy „upadek”. Ciężko nam to podstawienie tłumaczyć inaczej niż intencjonalnie. Mówi ono jednak więcej o autorach niż o naszych intencjach. Tam, gdzie my spekulujemy o konsekwencjach procesów technologicznych i zmianach społecznego funkcjonowania dźwięku i muzyki, oni widzą grożące cienie przodków i powoli zachodzące słońce muzyki, za którą już tęsknią.