Komiks bez Reptilian nie ma sensu
„Tylko Wrestling Jest Prawdziwy”

21 minut czytania

/ Literatura

Komiks bez Reptilian nie ma sensu

Rozmowa z Łukaszem Kowalczukiem

Być może rysuję zmutowane buldogi na deskorolkach, ale one walczą z wielkimi korporacjami. Żołnierze Radioaktywnego Krzyża to rebelianci walczący z opresyjnym systemem – mówi twórca „Vreckless Vrestlers”

Jeszcze 5 minut czytania

TOMASZ PSTRĄGOWSKI: Skąd twoja miłość do wrestlingu? Nie jest to typowe polskie hobby.
ŁUKASZ KOWALCZUK: Wciągnąłem się, bo był to jeden z produktów Zachodu. A na przełomie lat 80. i 90. nie miałem jeszcze pojęcia, co to jest kultura śmieciowa – wchłaniałem wszystko, co było emitowane na Sky 1, jednym z trzech czy czterech zachodnich programów na kablówce. Sitcomy, seriale animowane, wrestling – wszystko to pożerałem bez żadnych zahamowań. Wrestling tym bardziej, bo można go było emulować na podwórku.

Dlaczego akurat wrestling?
Do prawdziwego sportu się zniechęciłem. Byłem kibicem piłki nożnej, która w naszym kraju jest skorumpowana i skompromitowana. Ale nie tylko piłka nożna – wszystkie sporty wyczynowe są przeżarte, czego najlepszym dowodem były dopiero co zakończone igrzyska. Afera dopingowa goniła aferę dopingową, a MKOl (podobnie jak FIFA) to gniazdo os. Ja wolę nie mieć złudzeń, a w przypadku wrestlingu chyba nikt ich nie ma. To się nawet nie nazywa sportem, ale sportową rozrywką (sport entertainment).

Piszesz, że wrestling to połączenie sportu i teatru.
Wiem, że to zabrzmi śmiesznie, ale wrestling jest interdyscyplinarny. Przede wszystkim jest to teatr – oczywiście w najprostszej postaci, porównywalnej swoim wyrafinowaniem do komiksu superbohaterskiego (scenariusze są czasem równie pokręcone). Po drugie – jest to jednak popis niesamowitych umiejętności sportowych, wręcz kaskaderskich. Gdy ważący 150 kilogramów facet robi salto w tył z wysokiego narożnika, to robi wrażenie.

Mnie najbardziej pociąga komiksowy czy kreskówkowy wrestling z drugiej połowy lat 80., gdy niemal wszyscy zawodnicy byli karykaturalnie przerysowani i olbrzymi nacisk kładziono na otoczkę. Bo wrestling to nie tylko spotkanie na ringu, ale i wszystko, co tej walce towarzyszy: rozpisywanie historii, rozdzielanie ról, budowanie napięcia.

Wszystko to jest strasznie prostackie.
Owszem. Ale to jest poziom zwykłego amerykańskiego akcyjniaka – opowiadającego tak nieprawdopodobną historię, że bolą zęby. Ja po prostu zawieszam niewiarę i bawię się jak prosię. We wrestlingu nie ma się co doszukiwać filozofii ani kulturoznawczych fenomenów. To czysta zabawa, bez drugiego dna. Dostajesz dokładnie to, czego się spodziewasz. To opera mydlana połączona z przemocą.

Łukasz Kowalczuk

ur. 1983 r. Skończył polonistykę na Uniwersytecie Gdańskim. Zadebiutował jako twórca wydawanego własnym sumptem zina „Nienawidzę ludzi”. W 2014 roku opublikował zerowy zeszyt „Vreckless Vrestlers” – opowieści o futurystycznym turnieju wrestlingowym, w którym polski szalikowiec pojedynkuje się z walkirią, a ulubionym bohaterem czytelników zostaje Vegan Cat. Rok później wydanie zbiorcze „VV” (pięć zeszytów) opracowało wydawnictwo Kultura Gniewu. Jest również autorem takich komiksów, jak: „Szlamu Król”, „Violent Skate Bulldogs” „RadioActive Cross” i „Tylko Wrestling Jest Prawdziwy”. Napisał także książkę „TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo w Polsce”. Mieszka w Rumi.

Ile w tym jest sportu?
Sporo, zwłaszcza wśród zawodników starszej daty. Dzisiaj już do wrestlingu trafiają zawodnicy, którzy od początku planowali ścieżkę kariery profesjonalnego zapaśnika. Ale jeszcze do niedawna zdecydowana większość miała za sobą przeszłość sportową: baseball, koszykówkę, zapasy klasyczne, boks, MMA, lekkoatletykę, futbol amerykański, nawet piłkę nożną.

To bardzo przeciążający sport, musisz być naprawdę wytrzymały, by poradzić sobie z tym, co się dzieje na ringu. By zrealizować scenariusz, nie robiąc przeciwnikowi krzywdy, a jednocześnie zapewnić widzowi show imitujący prawdziwą walkę. Kiedyś można było sobie pozwolić na większą teatralność, ale w dobie transmisji HD to przeszłość. Gdy Brock Lesnar spotyka się z Undertakerem w klatce, a widz ogląda to na 37-calowym telewizorze Full HD, zawodnicy naprawdę muszą się postarać, by przedstawienie wyglądało jak walka.

To tym trudniejsze, że założenie wrestlingu jest dokładnie przeciwne do tego z MMA. Tutaj musisz zrobić wszystko tak, by nie wyrządzić krzywdy przeciwnikowi. To podstawowy warunek – zawodnicy, by robić te wszystkie zwariowane rzeczy i realizować najbardziej pokręcone scenariusze, muszą sobie ufać i czuć się ze sobą bezpiecznie.

A przemoc?
Zdarza się, że we wrestlingu pojawia się prawdziwa przemoc. Znane są przypadki prawdziwych bójek wybuchających pomiędzy zawodnikami, którym puściły nerwy. Czasami pękają kości. Jednak założenie najbardziej popularnej federacji WWE jest takie, by nie dochodziło do prawdziwej przemocy. To decyzja biznesowa, związana z chęcią dotarcia do jak najszerszej grupy odbiorców. Dlatego w walkach WWE krew nie jest wskazana.

Są jednak też bardziej hardcore'owe federacje. Grany przez Mickeya Rourke’a bohater „Zapaśnika” walczy w federacji CZW (Combat Zone Wrestling), w której zawodnicy potrafią wyjść na walkę z jarzeniówkami, atakować przeciwnika zszywaczem, a zamiast lin używa się drutu kolczastego. Nierzadko na ringu pojawia się też ogień. Ale nawet w CZW nadrzędnymi założeniami są obopólna zgoda i minimalizowanie szkód. To ma wyglądać niebezpiecznie, a nie być niebezpieczne.

Oczywiście zdarzają się kontuzje, jak w każdym sporcie. Zdarzają się też zgony. Najgłośniejszym wypadkiem była śmierć Owena Harta, który zginął w 1999 roku. Zjeżdżał na linie z sufitu, mechanizm zatrzaskowy się otworzył i Hart spadł z 22 metrów, uderzając głową w narożnik ringu.

A ile jest we wrestlingu sportowej nieprzewidywalności?
Wynik jest nieprzewidywalny tylko dla widzów. Zarówno zawodnicy, jak i szefowie federacji doskonale wiedzą, jak zakończy się walka. To się zresztą wiąże z zakulisową polityką – z tym, kogo akurat władze federacji promują i co mówi scenariusz.

Zdarzają się jednak wyjątkowe sytuacje. Bardzo znaną sprawą jest Montreal Screwjob z 1997 roku. Weteran ringu Bret „The Hitman” Hart odchodził wtedy z WWF (obecnego WWE) do WCW. Hitman był ówczesnym mistrzem i miał odejść w nimbie chwały. Był przekonany, że wygra ostatnią walkę z Shawnem Michaelsem, swoim wieloletnim arcywrogiem. Wycyckano go już na ringu, w trakcie starcia sędzia go odklepał.

To są wielkie afery, które zdarzają się bardzo rzadko, a później przechodzą do legend. Zazwyczaj wszystko idzie zgodnie ze scenariuszem. Jednak nawet znając wynik, zawodnicy często nie mają pojęcia, co się wydarzy w trakcie walki. Tu wszystko zależy od indywidualnego podejścia – są zapaśnicy, którzy idą na żywioł, a są i tacy, którzy swoje walki planują w najmniejszych szczegółach. To drugie podejście budzi kontrowersje zwłaszcza wśród zabijaków starszej daty, nazywających takie ustawione od początku do końca walki baletem. Osobiście się z nimi zgadzam, nie lubię, gdy walki są doskonale zsynchronizowane, cenię sobie pewną nieprzewidywalność. Lecz zdaję sobie sprawę, że jeżeli ktoś planuje skoczyć z 7-metrowej klatki na stół komentatorski, to warto to wcześniej przygotować.

„Tylko Wrestling Jest Prawdziwy”

W takim razie na ile autentyczne są twoje emocje?
Są dokładnie tak autentyczne, jak w trakcie oglądania amerykańskiego filmu akcji, w której Bourne czy inny Bond wyskakuje samochodem z klifu, by w locie przesiąść się do samolotu, a następnie w ostatniej sekundzie rozbroić bombę. Plus nieprzewidywalny wynik, bo w Bondzie z góry go znamy.

Sport jest rozrywką i oglądasz go po to, by dobrze spędzić czas. Wrestling nie jest ani mniej, ani bardziej wulgarny czy przewidywalny niż klasyczny sport. Spójrz chociażby na polską piłkę nożną. Byłem przez kilka lat zaangażowanym kibicem i wiem, jak prostackie emocje towarzyszą meczom, zwłaszcza w dolnych ligach, gdzie potrafią grać prawdziwe kalafiory, a wynik jest opłacony.

Dlaczego wrestling wygląda tak, jak wygląda?
Wrestling posługuje się estetyką kierowcy tira, bo jest kierowany do kierowcy tira. To nie jest rozrywka adresowana do intelektualistów z klasy średniej, ale do klasy robotniczej. Choć oczywiście to się zmieniło, kiedy dorosły dzieciaki z lat 80. i 90. Dziś wrestlingiem interesują się całe zastępy nerdozy, możliwe, że ja się też wpisuję w ten obraz. Ale historycznie wrestling wywodzi się z zapasów cyrkowych. To wciąż widać – klasyczne zagrywki, gdy wielki facet wychodzi na ring i wyzywa na pojedynek jakiegoś mikrego niby-tubylca, a następnie dostaje od niego łomot, wciąż się zdarzają.

To zresztą zabawne, bo najważniejsza osoba we współczesnym wrestlingu – Vince McMahon – nie ma nic wspólnego z klasą pracującą. Jest poplecznikiem miliardera Donalda Trumpa i największym przeciwnikiem związków zawodowych, których zawiązywanie blokował w latach 80., bo mogły mu utrudnić interes. Jego ideologicznym przeciwnikiem był Jesse Ventura: zawodnik, aktor (grał w „Predatorze”) i polityk (przez 4 lata był gubernatorem Minnesoty), który w latach 80. dążył do tego, by wrestlerzy się zrzeszali.

Estetyka wrestlingu ewoluuje. Federacje czują na karku oddech MMA, więc stawiają na zawodników-sportowców, niewygłupiających się w ringu i niewcielających się w role (tzw. gimmicks). Chociażby Brock Lesnar wygląda jak rasowy zawodnik MMA (ma zresztą świetny rekord w UFC) i nie nosi kostiumu. Ale jeżeli robisz WrestleManię na stadionie w Dallas, na którym gromadzi się 100 tysięcy ludzi, to zawody muszą jednak wyglądać: jest więc cyrk, sztuczne ognie, gwiazda (w tym roku był Shaquille O'Neal) i cały ten przepych, z którym kojarzymy wrestling.

To bardzo zróżnicowane zjawisko, które w Polsce identyfikowane jest tylko z WWE. Tymczasem niezależna federacja Chikara Pro to w zasadzie fantastyka: ich scenarzysta buduje komiksowe fabuły, w których pojawiają się podróże w czasie, klony i inne tego typu elementy. Jest też Kaiju Big Battel, w której goście przebrani za potwory z japońskich filmów walczą pośród atrap budynków porozstawianych na ringu.

Od 20 minut rozmawiamy o wrestlingu i w kółko powtarzasz, że to rozrywka, teatr, przedstawienie…
Tak.

A album, w którym opisujesz swoją miłość do wrestlingu, zatytułowałeś: „Tylko Wrestling Jest Prawdziwy”.
Bo tylko wrestling jest prawdziwy! (śmiech) Na pewno co najmniej tak prawdziwy, jak wszystkie tzw. prawdziwe sporty. W Polsce panuje przekonanie, że wrestling jest sztuczny i nic niewart. Ale tak samo można by podsumować kino czy teatr.Łukasz Kowalczuk, „Tylko Wrestling Jest Prawdziwy”. Mydło, 24 strony, w księgarniach od sierpnia 2016Łukasz Kowalczuk, „Tylko Wrestling Jest Prawdziwy”. Mydło, 24 strony, w księgarniach od sierpnia 2016

Twoje zamiłowanie do wrestlingu wypływa z okresu dzieciństwa i dojrzewania, z przełomu lat 80. i 90. Jak wspominasz ten okres?

To był najlepszy okres mojego życia. Wiele bym dał, by odwiedzić dziś Mrzeżyno z lata 1992 roku, pójść do jakiegoś kiosku z pamiątkami i wykupić wszystko, co w nim było. Albo pójść do prawdziwej wypożyczalni wideo. Śnię o takich rzeczach.

Urodziłem się w 1983 roku, więc na przełomie lat 80. i 90. dostawałem już jakieś kieszonkowe i stać mnie było na kupienie sobie co jakiś czas komiksu czy figurki. Ale dopiero teraz mam wystarczające środki, by w pełni do tego wrócić: kupić sobie parę figurek na Allegro tylko dlatego, że taki mam kaprys.

W latach 90. zachodnia popkultura docierała do nas poprzez obrazy telewizyjne, ale fizycznie wciąż było jej niewiele – jeżeli jarałeś się popkulturą, to żeby zaspokoić głód, musiałeś jarać się wszystkimi jej odpryskami: komiksem, papierowym RPG, fantastyką, figurkami, grami wideo, kinem klasy B. Po prostu nie było miejsca na „specjalizację”.

Mam teorię, że nasze zafascynowanie i tkwienie w popkulturze tamtych czasów to objaw jakiejś pokoleniowej niedojrzałości. Tego, że kiedyś te pasje nie były w pełni zaspokajane, więc dzisiaj, gdy doszliśmy w końcu do jakichś pieniędzy, kompensujemy to sobie.

Powiem ci, że jestem trochę dumny z tej niedojrzałości. Z faktu, że najprawdopodobniej nigdy do końca nie dorosnę. Gdybym miał się dzisiaj zacząć interesować motoryzacją, to chyba bym, kurwa, umarł.

Mamy po 30, 40 lat i zamiast mierzyć się z rzeczywistością i brać za bary z poważnymi tematami, odgrzebujemy Wojownicze Żółwie Ninja, zbieramy figurki He-Mana i oglądamy stare odcinki „Czarodziejki z Księżyca”. A do tego poczytamy trochę teorii literatury – bo przecież jesteśmy już po studiach – żeby mieć wymówkę, że traktujemy to kulturoznawczo.
Uwielbiałem „Czarodziejki z Księżyca”! Zgadzam się z tobą. I ja też trochę tej teorii literatury liznąłem. Ale to dodatek – nie muszę czytać Josepha Campella, żeby wiedzieć, że mnie to najzwyczajniej w świecie bawi. Tu jest wszystko, czego mi potrzeba. Wojownicze Żółwie Ninja, Technodrome i baza obcych na Marsie, którą trzeba zdobyć. Wszystkie najlepsze komiksy są o tym! Poza „Mausem”. Moja niedojrzałość nie przeszkadza mi w dorosłości. W posiadaniu sprecyzowanych poglądów na bardzo wiele spraw. Nie przeszkadza mi to zarabiać i utrzymywać rodziny. Ba, nawet pomaga.

Jest jednak w tobie chęć robienia czegoś poważniejszego. Jeszcze niedawno byłeś swego rodzaju komiksowym publicystą. Na popularnym profilu facebookowym „Nienawidzę ludzi” publikowałeś satyryczne rysunki komentujące polską politykę i życie społeczne. Niektóre prace stawały się bardzo popularne.
Założenie było takie, by za pomocą rysunków nie tylko wyrazić moje poglądy polityczne, ale i zdobyć bazę potencjalnych czytelników, którzy mogliby się zainteresować moją twórczością komiksową. Nie znałem jeszcze wtedy tematu i nie wiedziałem, że to tak nie działa. Gdy zmieniłem nazwę fanpage'u z „Nienawidzę ludzi” na „Łukasz Kowalczuk – Comics & Illustration”, momentalnie odpłynęło mi ponad tysiąc śledzących.

Gdy któryś z moich rysunków zdobywał popularność i dostawał te kilkaset lajków, to oczywiście łechtało ego, ale w ogóle się nie przekładało na zainteresowanie moimi komiksami. Nie mówiąc już o stanie konta. Jedyna wzmianka o jakichkolwiek pieniądzach pojawiała się, gdy odezwały się dwie czy trzy firmy produkujące koszulki. Układ miał być taki, że oni nie wykładają ani grosza, ja dostarczam rysunek, a oni go drukują na kiepskiej jakości T-shirtach. Nie byłem zainteresowany.

Zresztą ja wtedy obrałem kiepski kierunek. Poszedłem po linii najmniejszego oporu. Moje dowcipy były jednorazowe, odpowiadały na jakieś medialne wydarzenie, po dwóch dniach stawały się nieaktualne. Powinienem był sobie podwyższyć poprzeczkę i rysować żarty, które będą śmieszne nawet po kilku latach. Tak jak chociażby „Psie sucharki” – one zawsze będą bawić.

Z tego, co mówisz, wynika, że cała twoja twórczość publicystyczna była cyniczną strategią, mającą na celu przyciągnięcie czytelników do twórczości „szlamowej”.
Tak. Przyznaję się! Oczywiście wiele z tych komiksów wynikało z faktu, że mnie coś wkurzało i chciałem zająć stanowisko, ale nadrzędne były lajkusie.

Teraz zamknąłeś się w szufladce, w której – tak mi się wydaje – nie dajesz sobie w ogóle miejsca na wyrażenie siebie.
Nie zgadzam się z tym. Być może rysuję zmutowane buldogi na deskorolkach, ale one walczą z wielkimi korporacjami. Żołnierze Radioaktywnego Krzyża to rebelianci walczący z opresyjnym systemem. W „Tylko Wrestling Jest Prawdziwy” mogło mnie być więcej, ale rysując ten album, zdałem sobie sprawę, że aby wyrazić siebie, potrzebuję pięć czy sześć kadrów. No i to był eksperyment, narysowałem siebie, nie dlatego, że czułem taką potrzebę, ale dlatego, że wcześniej tego nie robiłem.

Na pewno nie narysowałbym nic, co byłoby wbrew mnie. Nie zrobię komiksu o dobrym policjancie, bo po prostu w taką postać nie wierzę. Gdybym miał narysować fanart Żbika, to pewnie bym narysował Żbika mordującego solidarnościowca w jakiejś esbeckiej piwnicy. Ale nie przepadam za tym, gdy w komiksie jest za dużo autora. Mimo całej mojej miłości do ekipy Bazgrolli uważam, że w ich komiksach jest za dużo Fila i chłopaków.

Gdy kupiłem pierwszy zeszyt „Vreckless Vrestlers”, dałeś mi go w kopercie z pieczątką. W środku były dodatkowo naklejki. Teraz jeszcze robisz figurki swoich własnych bohaterów. A przecież twoje komiksy schodzą w nakładach liczonych na setki. Dlaczego ta otoczka jest dla ciebie ważna?
To wynika z niedojrzałości, o której rozmawiamy. Rysuję komiks i myślę, że fajnie by było mieć takie naklejki, jakie kupowałem z gumami do żucia. Wchodzę na Allegro, sprawdzam cenę naklejek, zamawiam. A później mam naklejki i przychodzi myśl: a gdyby te naklejki były w albumie, jak kiedyś zbiór naklejek z NBA! Siadam i robię album. Wiem, że nie mam zbyt wielu fanów, ale nawet jeżeli tych wariatów, którzy mnie wspierają, jest kilkudziesięciu, to warto dla nich coś takiego robić. Często nie wiąże się to z wielkimi nakładami pracy ani pieniędzy. Tylko figurki wymagają naprawdę dużo wysiłku.

„Vreckless Vrestlers”

Budujesz własne uniwersum?
Tak. Nazywam je AntyUtopia. Zależy mi, by moje historie były spójne. Jeżeli w zerowym zeszycie „Vreckless Vrestlers” sierżant Reptilion stoi nad jakimś gościem, którego ma właśnie zaciukać nożem, to ten gościu jest dla mnie ważny – o nim będzie cały powieściokomiks z thrashmetalową ścieżką dźwiękową, nad którym pracuję razem z zespołem Tester Gier. W tym samym uniwersum rozgrywają się też „Radioaktywny Krzyż” i „Violent Skate Bulldogs”. Koncepcja AntyUtopii jest na tyle otwarta, że mogę tam wcisnąć, co tylko zechcę.

Kręci cię w ogóle polska popkultura?
O ile to nie są milicjanci! Uwielbiam nieudolne polskie próby robienia horrorów i kina przygodowego w latach 80. „Klątwa Doliny Węży”, „Wilczyca” – to jest tak złe, że aż dobre. Zupełnie nieironicznie kręcą mnie Tytus, Kajko i Kokosz, Kajtek i Koko, twórczość Tadeusza Baranowskiego…

To dlaczego nie ma tego w twojej twórczości?
Chyba dlatego, że chcę wydawać komiksy za granicą. Ale staram się. W „Tylko Wrestling Jest Prawdziwy” pojawia się nawiązanie do polskiej popkultury i mam nadzieję, że dzięki temu – gdy komiks już ukaże się w USA – kilku czytelników pogugla i zobaczy, czym był Orient Man.

Pytam, bo zastanawia mnie pewna rzecz. Rzeźbisz w twórczości szlamowej. A przecież Polacy też mają sporo szlamu. Dlaczego nie oddajemy hołdu swojemu szlamowi?
Już się za to wziąłem. Najprawdopodobniej niedługo sfinalizuje się międzynarodowy album w hołdzie Mirosławowi Stecewiczowi, scenarzyście komiksów o wyspie Umpli-Tumpli, który współpracował z takimi rysownikami, jak Wróblewski czy Jezierski. Jego albumy wychodziły w formacie pocztówkowym i absurdalnych nakładach po 300 tysięcy egzemplarzy. Stecewicz napisał dwa wspaniałe tomiki „Wilki z kosmosu: Niebieskie dzieci”. Zeskanowałem je i pokazałem kilku twórcom z zagranicy. Robimy teraz antologię w hołdzie autorowi. Mam nadzieję, że uda się zdobyć błogosławieństwo pana Stecewicza, który ma dzisiaj 86 lat. Trzydzieści kilka stron, każdy z wilków dostanie swoją historyjkę. Ja zrobiłem o Wilku-Żółwiu i Wilku-Króliku. Okładkę narysuje Jack Teagle – rewelacyjny brytyjski artysta, obracający się w klimatach szlamowych, niestety zupełnie w Polsce nieznany.

Zakładałeś kiedyś zbiórkę crowdfundingową na Patreonie. Jak to się skończyło?
Źle. Największe wsparcie dostałem od kolegów z kraju. Dziesięciu czy jedenastu patronów miało mi wpłacać równowartość stukilkudziesięciu złotych miesięcznie. Nie wypaliło, więc zamknąłem zbiórkę.Łukasz Kowalczuk/fot. Joanna KowalczukŁukasz Kowalczuk / fot. Joanna Kowalczuk

Jaka jest twoja strategia wychodzenia na Zachód?
Rozsyłanie PDF-ów, gdzie tylko się da.

Odpisują?
Zazwyczaj nie. Niemal każde większe wydawnictwo niezależne na Zachodzie dostaje miesięcznie ponad tysiąc zgłoszeń. Zdaję sobie sprawę, że szansa na choćby kurtuazyjną odpowiedź jest niewielka. Ale znam mniej więcej poziom tego, co się tam wydaje, i wiem, że nie jest wcale wyższy niż u nas. Wiem też, że fakt, że nie dostaję odpowiedzi od jednego czy drugiego wydawnictwa, nic nie zmienia. Ja dalej robię swoje. I będę wysyłał do skutku.

Odniosłeś już jakieś sukcesy?
Udało mi się nawiązać kontakt z wieloma małymi wydawnictwami niezależnymi, które niestety nie płacą, ale same też nie czerpią korzyści ze swojej działalności. Ukazałem się w kilku antologiach i zinach. Udało mi się wcisnąć komiks do amerykańskiego „Vice”. Zdobyłem kontakt ze scenarzystami, którzy są w stanie płacić za każdą stronę narysowanego materiału – a to są najcenniejsze znajomości.

Nie mam stylówy jak Kasia Niemczyk. Nie pojadę do Łodzi, nie pokażę swoich prac Cebulskiemu, a on nie powie: „OK, będziesz w Marvelu”. Wiem, że ja w Marvelu mógłbym wylądować tylko na kartach antologii „Strange Tales”, zbierającej undergroundowych twórców. I oczywiście bardzo chciałbym w niej być! Każdy by chciał narysować coś dla DC lub Marvela, a jeżeli mówi inaczej, to kłamie.

Ale nie jest źle. „Violent Skate Bulldogs” ukaże się po francusku, „Tylko Wrestling Jest Prawdziwy” w Stanach Zjednoczonych – w małym nakładzie, ale za to premiera na Small Press Expo w Bethesdzie. „Vreckless Vrestlers” opublikują w Kanadzie, nakładem Bloody Gore Comics, i w Niemczech (zgodziłem się w końcu, by z tytułu zniknęło SS wzorowane na symbol SS). Plus antologie, okładki… Na razie nie ma z tego pieniędzy, ale powolutku, dojdę do tego, będę się z komiksu i ilustracji utrzymywał.

Kiedy?
To kwestia miesięcy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.