GADANIE: Euforia
Jest trochę tak, jakby ktoś rozpostarł nad „Euforią” lustro złego czarownika z „Królowej Śniegu” – piękno stale przeradza się w przykrość, a to, co straszne, występuje w wyostrzeniu
– Właśnie dlatego nie możesz spędzać całego czasu z Mikiem – mówi Max do Eleven gdzieś na początku najnowszego, wakacyjnego sezonu „Stranger Things”. Ton ma stanowczy, w ręku trzyma zeszyt „Wonder Woman”. Dotychczas Max imponowała chłopięcej grupce głównych bohaterów jazdą na deskorolce i biciem rekordów w graniu na Atari, ale teraz otwiera przed Eleven – telekinetyczką i telepatką, którą los zamknął na pierwsze dwanaście lat w tajemniczym laboratorium, odbierając lata normalnej socjalizacji – alternatywny świat dziewczyńskich przygód. Komiksy o boskich wojowniczkach, łażenie na ciuchy, podsłuchiwanie chłopców, tych kłamliwych, nie do końca rozumnych istot. Dwuznaczny konsumpcjonistyczny raj, którym jest sam serial, nareszcie otwiera się na frajdę dla dziewczyn. W „Stranger Things”, uplecionych z nostalgicznych fetyszy, nie było dotychczas miejsca na dziewczyńskie czy kobiece radości. Eleven, dziecko wszechmocne, była wiązanką bólu; Nancy borykała się z żałobą po przyjaciółce; grana przez Winonę Ryder Joyce, kobieta wyjątkowo kopana przez życie, spędziła dwa sezony w uzasadnionej histerii. Trzecia odsłona serialu pozwala wreszcie tym postaciom na trochę oddechu. Pozwala na detektywistyczną ekscytację samotnej matce; ambitnej dziewczynie, która w swojej pierwszej pracy odkrywa, że dla dorosłych mężczyzn jest jedynie śmieciem, i nastoletniej lesbijce; dziewczynkom z bagażem domowych traum; małej czarnej geniuszce, w której jeszcze nikt nie zabił asertywności; mormonce trzymanej pod kloszem. Mimochodem wypływają popkulturowe kody dotychczas w serialu nieobecne: Ursula K. LeGuin, staroświecka kinofilia („Komedianci” i „Garsoniera”), „My Little Pony”, powieści detektywistyczne. Mądrala Dustin i piękny Steve Harrington – dwie najciekawsze postaci chłopięce – są wymarzonymi kompanami dziewczyn. W najdziwniejszej scenie serialu, a zarazem najpiękniejszej retardacji, jaką ostatnimi czasy widziałam w telewizji, pośrodku wielkiego pościgu Dustin zaśpiewa najbardziej obciachową piosenkę ejtisowej fantastyki – niby w imię ratowania świata, ale ze świecącymi z ekscytacji ślepiami. Jest w tym coś transgresyjnego – radość z nastoletniej zdrady płci, sztamy z laskami, wygłupy na ich zasadach. Mała euforia.
Ta duża euforia, będąca gorzkim żartem, dzieje się w tym samym czasie na innym kanale, w sumie przez osiem tygodni. Po „Trzynastu powodach”, które na kilka miesięcy przed #MeToo zmieszały dyskurs terapeutyczny z toksyczną podnietą, serial o nastolatkach stał się gatunkiem rozpalającym debatę o polityce płci bardziej niż kryminał. „Euforia” Sama Levinsona powstała wśród tych trujących oparów, każda nastoletnia dziewczyna jest tutaj materiałem na ofiarę ekstremalnej krzywdy. Ale ponieważ dziewczyny są tu prawdziwie głównymi bohaterkami – serial staje się studium o łatwości narracyjnej przemocy i trudzie, jaki w tym kontekście sprawia sama myśl o przyjemności. Co ciekawe, sama popkultura jest tu albo stylizacją, albo symptomem chorobowym.
Nasza ironiczna narratorka, Rue, jest uzależniona. (W tej roli Zendaya, spoglądająca spode łba i gęstej czupryny). Ale Rue nie szuka w prochach tytułowej euforii, tylko chwili wyciszenia, wytłumienia permanentnego lęku. Pewnego dnia poznaje Jules. Jules jest nowa w szkole i roztacza aurę niesamowitości. (Gra ją magnetyzująca 20-letnia debiutantka Hunter Schafer, o której napisano już całe poematy; najpiękniejszy znajdziecie tutaj). Dziewczyny zaprzyjaźniają się; wczoraj się nie znały, dzisiaj są dla siebie wszystkim. Pytanie o ich relację jest pytaniem o możliwość opowiedzenia o dziewczęcym szczęściu – albo chociaż próbie szczęścia.
Bo jest trochę tak, jakby ktoś rozpostarł nad „Euforią” lustro złego czarownika z „Królowej Śniegu” – piękno stale przeradza się w przykrość, a to, co straszne, występuje w wyostrzeniu. (Każda z dziewczyn jest jednocześnie Gerdą i Kajem). Jak przystało na amerykański serial dla młodzieży, aktorzy mają powyżej dwudziestu lat i są raczej atrakcyjni; przygnębiająco, do granicy dyskomfortu, jaki budzi glamour cierpienia, fantazyjny make-up z brokatem układającym się w potoki łez. Jest tu mnóstwo seksu, ale prym wiodą gwałt i odgrywanie pornograficznego szlamu. Chłopcy z predylekcją do duszenia uprawiają seksu zdecydowanie najwięcej.
Levinson (scenarzysta wszystkich odcinków) podchodzi do dziewczęcych ciał na paluszkach. Standardowo: seksualność licealistek realizuje się przede wszystkim poza ciałem, jest pozycją w szkole, spojrzeniami mężczyzn w galerii handlowej, followersami na tumblrze, nagą fotą w telefonie. Ma coś wspólnego z poczuciem przynależności – ale nie z samym pożądaniem. Bo dziewczęce ciała służą do okaleczania: cięcia się, duszenia, zachodzenia w niechcianą ciążę, brutalnej penetracji przez dorosłych kolesi. Targane narkotykowym głodem lub co najmniej niekończącym się kacem. Jakby dziewczęca przyjemność była największym tabu, które trzeba owinąć szczelnie bawełną i całym ciągiem lękowych zapośredniczeń. Nieprzypadkowa wydaje się sekretna pasja jednej z bohaterek, heteroseksualnej, z początkiem serialu zupełnie niedoświadczonej dziewczyny, która w sieci wiedzie drugie życie jako poczytna autorka gejowskich fanfików. Spotkałam się z tym fenomenem już wcześniej – w raczej optymistycznych powieściach dla młodzieży o stopniowym odkrywaniu siebie, „Fangirl” Rainbow Rowell, książkach Natalii Osińskiej i Becky Albertalli. Ale w kontekście męsko-chłopięcej przemocy i kobieco-dziewczęcej autodestrukcji, którymi pulsuje „Euforia”, takie praktyki nabierają ciężaru symptomu; wydają się ucieczką od własnego ciała i pragnień. Tej akurat bohaterce przydarza się w końcu realistycznie niezręczna scena miłosna, w dodatku z miłym chłopcem. Ale wyjątek podkreśla brutalną regułę. Taka scena wydarza się w całym serialu raz.
Ten wątek przypomniał mi „Sex Education”, serial, który oglądaliśmy masowo zimą, wzdychając z rozżaleniem: dlaczego nie powstał dziesięć/dwadzieścia/trzydzieści lat temu? (Zakreśl, kiedy chodziłaś/eś do szkoły). Główny bohater, syn seksuolożki terapeutki, zaczyna prowadzić w swoim liceum nieoficjalną poradnię dla kolegów; któregoś dnia przychodzi do niego jedna z popularniejszych dziewczyn w szkole. Choć w oczach koleżanek uchodzi za doświadczoną, zapytana przez nowego chłopaka, co lubi, wpada w panikę, bo po prostu tego nie wie. Jak wszystkie najciekawsze wątki serialu, także ten polegał na powiedzeniu głośno czegoś, co niby wiemy, ale o czym milczymy tak bardzo, że wypowiedziane na głos – staje się to zadziwiająco odkrywcze, wybrzmiewa etyczną koniecznością. Tylko potem naszła mnie refleksja, że toutes proportions gardées, taki jednoodcinkowy, drugoplanowy wątek dziewczęcy przypadł na cały serial o chłopcu, który boi się masturbacji.
To zresztą ciekawe, że zarówno w „Sex Education”, jak i „Euforii” główni bohaterowie cierpią na zaburzenia lękowe. W przypadku Rue stawka jest jednak większa – jej lęki są fabularną ramą całości, stanowią zakres tego, co w ogóle może zostać opowiedziane. A rozgrywa się tutaj kontaminacja dwóch wielkich toposów – dziewczęca przyjaźń i wielkie zakochanie zlewają się w jedno. Nie jest tak, że to pierwsze przechodzi w drugie; po prostu ten rodzaj przyjaźni jest miłością fizyczną, ciągłym pragnieniem współbycia, które chwilami przechodzi w zawrót głowy i mdłości. To raczej uczucie przeklęte (na halloweenową balangę Jules przebierze się za Claire Danes w „Romeo + Julii”), długo nie wiadomo, na ile kompensacyjne. Czasami wzajemna opieka przechodzi w przeciążenie – jak zawsze, gdy dziecko próbuje dziecku być partnerem i rodzicem. Sporo tu, po obu stronach, emocjonalnego szantażu. Siła „Euforii” bierze się jednak z tego, że ta relacja pozostaje w ciągłym ruchu, niezdefiniowana, kapryśna, niespójna. Daje to poczucie podglądania co najmniej trzech osób w chwilach ich największego obnażenia; trzecią jest scenarzysta.
Wątpię, aby było to zgodne z autorską intencją, ale w opowieści nakręcanej przez duszenie i gwałt brak seksu staje się na kilka tygodni zagadką dla widzów do rozwikłania. Czy Levinsona queerowe ciała interesują tylko w kontekście bólu, czy naderwał empatię jak ścięgno? A może po prostu pozwala swoim bohaterkom na tydzień niewinnego trzymania się za łapki, na złość ciekawskim recenzentkom? Dlaczego w serialu, którego osią jest relacja dwóch licealistek (z których w dodatku jedna jest trans), w scenariuszu poświęca się najwięcej miejsca pożądaniu mężczyzn – seksualnych przestępców? Te pytania zmieniały się z tygodnia na tydzień. Czasami myślałam, że rozgryzłam już wzór, ale wtedy wydarzało się coś niespodziewanego; był taki odcinek, po którym wydawało się, że spojrzymy na całość jako kryminał. Na papierze wygląda to strasznie, dopiero aktorstwo i miękkie skoki kamery zmieniają wymiędlony stereotyp w przejmujące ambiwalencje, jak w kalejdoskopie. Kalejdoskop mógłby być zresztą zarówno wizualnym, jak i fabularnym modelem całego serialu – pytanie, ile w nim szkiełek z fatalnego, andersenowskiego lustra.