Seria wątpliwych decyzji

Katarzyna Nadana-Sokołowska

Anna Świrszczyńska, poetka wybitna, ale wciąż nie dość rozpoznana, zasłużyła z pewnością na więcej delikatności jako człowiek i szacunku jako pisarka, niż otrzymała w tomie „Jeszcze kocham”, edycji notatek przygotowanym przez Wiolettę Bojdę

Seria wątpliwych decyzji

Jeszcze 4 minuty czytania

Seria wątpliwych decyzji

„Jeszcze kocham”, edycja notatek Anny Świrszczyńskiej przygotowana przez Wiolettę Bojdę wraz z esejem biograficznym jej autorstwa, wzbudziła ostatnio ogromne poruszenie. Nic dziwnego: materiały, które znajdowały się w archiwum poetki, w dwóch teczkach zatytułowanych „Józef”, zostały niedawno udostępnione edytorce przez córkę i spadkobierczynię Świrszczyńskiej, Ludmiłę Adamską-Orłowską. Pochodzą z lat 1969–1971, a więc okresu, w którym powstawał między innymi głośny tomik wierszy „Jestem baba”, wydany w roku 1972. Udostępnienie źródeł stanowiących tak ważny kontekst dla zrozumienia warsztatu, a i po prostu lepszego poznania biografii poetki sprawia oczywiście, że dla znawców i wyznawców poezji Świrszczyńskiej publikacja ta stanowi ważne wydarzenie. Większość recenzentów skupia się na ujawnionych kwestiach życia miłosnego poetki, która w wieku lat sześćdziesięciu była przedmiotem erotycznego zachwytu, adoracji, niemal kultu ze strony zakochanego w niej mężczyzny. Jednak w specjalistycznych recenzjach pojawiają się uwagi bardzo krytyczne wobec sposobu przygotowania tej publikacji.

Hybrydyczny i problematyczny charakter książki zdążyła już wskazać Anna Nasiłowska, uznając za niefortunne połączenie formy biografii z – de facto wplecionymi w nią w graficznej konwencji cytatu – notatkami Anny Świrszczyńskiej. W tej książce jest za dużo Wioletty Bojdy – można by podsumować wywody Nasiłowskiej – edytor powinien odgrywać jedynie rolę służebną wobec tekstu, a nie ustawiać czytelnikowi jego interpretację.

Mamy tu niestety do czynienia z całą serią wątpliwych decyzji edytorskich. Po pierwsze, zadziwiająca jest decyzja spadkobierczyni, żeby pozwolić (w pierwszej kolejności?) na publikację tego, a nie innego źródła z archiwum poetki, i to nawet bez udzielenia edytorce informacji, czy źródło to jest pełne, czy to zaledwie jego fragment. Po drugie, wątpliwości budzi decyzja – zapewne wydawnictwa – aby (ze względu na niewielką objętość notatek?) powiększyć książkowe wydanie o wyjątkowo rozbudowany komentarz edytorski, znacznie dłuższy niż samo źródło. Po trzecie, zaskakuje decyzja edytorki, żeby połączyć w jednej książce biografię z formą edycji dziennika obejmującego mały fragment życia autorki.

Anna Świrszczyńska, „Jeszcze kocham. Zapiski intymne”. Red. Wioletta Bojda, W.A.B., 160 stron, w księgarniach od lipca 2019

Tworząc z notatek niejednorodnej natury i zapewne rozmaitego przeznaczenia ciągły tekst, podporządkowany domniemanej przez siebie chronologii, edytorka nie uznała nawet za wskazane zaznaczyć, które fragmenty należały w teczce do dziennika intymnego pisarki (jeśli taki, w sensie oddzielnego, konsekwentnie zapisywanego zeszytu, w ogóle istniał, bo komentarz nie jest w tym miejscu jednoznaczny), które stanowiły luźne notatki na oddzielnych stronach, a które były przepisane na maszynie, najprawdopodobniej z myślą o publikacji (i czy teczka zawierała ich pierwsze, rękopiśmienne wersje oraz czym ewentualnie różniły się od przepisanych). Badacz, który naprawdę chciałby zająć się ustaleniem, czemu służyły te zapiski i jakiego rodzaju związki łączą je z tomem „Jestem baba”, powinien tak naprawdę wrócić do punktu wyjścia, czyli zapoznać się samodzielnie z archiwum Świrszczyńskiej, sprawdzając także inne materiały z tego okresu. Tytuł nadany temu zbiorowi przez autorkę sugeruje bowiem, że mogła równolegle prowadzić kilka teczek czy dzienników tematycznych. Edycja Wioletty Bojdy może być tylko o tyle pomocna, o ile edytorka odczytała, podobno mało czytelny, tekst tego zbioru notatek.

Najbardziej bolesna jest jednak sama lektura eseju biograficznego – ze względu na (zapewne niezamierzoną) arogancję, z jaką biografka podchodzi do osoby, o której pisze. Nietaktowne, chybione i zbędne komentarze można by na poparcie tej tezy cytować na całych stronach. Mnie osobiście najbardziej oburzył przewijający się przez cały esej wątek rzekomego emocjonalnego chłodu, problemu z wyrażaniem uczuć i wyrachowania poetki. Na szczęście, ponieważ biografka na naszych oczach wyciąga podobne wnioski z lektury różnego rodzaju dokumentów – listów, kart pocztowych, podań do ZLP – łatwo zauważyć, jak bardzo są arbitralne. Od dawna wiemy, że psychologiczne „odkrycia” i moralizatorskie komentarze biografów mówią często więcej o mentalności ich i ich epoki niż o ludziach, którymi się zajmują. Biografia, z którą mamy do czynienia, mimo że przygotowana przez badaczkę, która zgromadziła bardzo ciekawe materiały i niewątpliwie wzbogaciła naszą wiedzę o Świrszczyńskiej, wpisuje się zarazem niestety w rejestr kultury masowej z jej skłonnością do stereotypu, kiczu i sentymentalizmu. Wybitna, ale wciąż nie dość rozpoznana współczesna poetka zasłużyła z pewnością na więcej delikatności jako człowiek i szacunku jako pisarka ze strony osoby, która podjęła się trudu interpretacji jej twórczości i napisania jej pierwszej biografii. Czytelnik książki zasłużył z kolei, aby biografka przestrzegła go, z jak specyficznego i wybrakowanego materiału – przy braku dostępu do domowego archiwum poetki – zbudowała swoją narrację.

Książek o Świrszczyńskiej mamy na razie kilka, nierównej jakości; dużo więcej – dobrych artykułów, powstających od kilkunastu lat przede wszystkim w kręgu oddziaływania krytyki feministycznej. Wydaje się ona oferować wyjątkowo dobre klucze do twórczości poetki otwarcie obnoszącej się ze swym feminizmem w czasach, kiedy wymagało to chyba dużo więcej odwagi niż np. na początku lat 90. Najlepszą z prac o Świrszczyńskiej jest jak dotąd książka „From «Her» Point of View. Woman’s Anti-World in the Poetry of Anna Świrszczyńska” [„Z «jej» punktu widzenia. Kobiecy antyświat w poezji Anny Świrszczyńskiej”] Renaty Ingbrant (wydana w Sztokholmie w 2007 roku), niestety niedostępna po polsku. Wioletta Bojda jest zaś autorką monografii poświęconej przedwojennej twórczości Świrszczyńskiej („Anny Świrszczyńskiej odkrywanie rzeczywistości”, 2016). W obecnie prezentowanej biografii poetki Bojda idzie niestety śladem Czesława Miłosza, który w książce „Jakiego to gościa mieliśmy. O Annie Świrszczyńskiej” (1996) utyskiwał na skazę na jej późnej twórczości, którą miałby być feminizm, i próbował oddzielić kobietę i poetkę od „ideolożki”.

Bojda posuwa się nawet dalej: oddziela w eseju Świrszczyńską poetkę ponadsześćdziesięcioletnią od Świrszczyńskiej młodej, dobrze się zapowiadającej poetki i „literatki” w wieku średnim. Oddziela także praktycznie Świrszczyńską człowieka od Świrszczyńskiej twórczyni. Być może autorka biografii, która na co dzień zajmuje się twórczością Świrszczyńskiej, próbowała tutaj ukazać ją po prostu od innej strony, ale takie podejście ma fatalne skutki. Biografia twórcy nie może być przecież biografią pełną, jeśli pomija to, co dla twórcy zwykle najważniejsze, czyli proces twórczy i jego owoce; jeśli ignoruje czynniki, które na tę twórczość wpływają, i treść dzieł, która tyle przecież mówi o zagadnieniach nurtujących twórcę, a więc pośrednio – o całej jego osobowości. Dlaczego na przykład autorka nie zająknęła się tu o tym, o czym sama wspomniała w wywiadzie radiowym: że pół szafy, czyli prywatnego archiwum Świrszczyńskiej, to tworzone na przestrzeni trzydziestu lat różne wersje „Budowałam barykadę”? To przecież niezwykle cenna informacja, która dużo więcej mówi o tym, czym żyła przez powojenne dekady Świrszczyńska, niż materiały z archiwum ZLP, w świetle których okazuje się nieledwie „sprytną osobą”, wyciągającą z państwowej kasy zapomogi na fikcję twórczą, jaką w świetle uwag Bojdy okazują się jej wszystkie dzieła od roku 1945 do momentu wydania „Jestem baba”; informacja, która każe zestawić dzieje powstańczego tomiku Świrszczyńskiej z symptomatycznie podobnymi dziejami powstawania „Pamiętnika z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego, który również przez całe dekady szukał właściwego języka mówienia o tym traumatycznym wydarzeniu. (Pomijam tu domagającą się oddzielnego potraktowania kwestię lewicowego zaangażowania poetki, którego biografka nawet przez moment nie bierze poważnie, a które zapewne lepiej niż koniunkturalizm tłumaczy charakter jej powojennej twórczości…).

Bojda ledwie wspomina tytuły kolejnych dzieł poetki, a jeśli opatruje je komentarzami, to bardzo krótkimi i najczęściej wręcz lekceważącymi. Tymczasem, choć tomik „Jestem baba” był niewątpliwie rewolucją w sposobie mówienia o kobiecości w poezji polskiej, poetka długo do niego dojrzewała i nie można jego formy po prostu wytłumaczyć… romansem z Józefem Oleszczukiem. Składały się na to dojrzewanie nie tylko wszystkie jej poprzednie eksperymenty poetyckie (na przykład bardzo już nowatorski tomik „Czarne słowa” z 1967 roku, w którym silnie zaznacza się sprzeciw wobec chrześcijańskiego rozumienia duchowości i cielesności, dochodzący zresztą do głosu także w utworach Świrszczyńskiej inspirowanych prasłowiańszczyzną), ale także wszystkie jej osobiste doświadczenia, zwłaszcza te bardzo kobiece, które tak skutecznie przez niemal dwie dekady utrudniały jej pisanie: przeciążenie obowiązkami opiekuńczymi wobec kilku członków rodziny naraz i przymusowa zaradność finansowa w związku z lekkomyślnym mężem.

Gdyby Wioletta Bojda miała zrozumienie dla takich spraw, przeczułaby, że oburzające ją słowa poetki o relacji z własną matką czy o doświadczeniu macierzyństwa w ogóle trzeba czytać w kontekście zachodniego feminizmu drugiej fali, który podjął się analizy tych często bolesnych i zawsze chyba ambiwalentnych dla kobiet doświadczeń, tworząc pojęcia takie jak „matrofobia” czy „instytucja macierzyństwa”. Umieszczona na takim tle Świrszczyńska okazuje się w czasach głębokiego PRL-u albo lepszą znawczynią feministycznej literatury zachodniej, niż ktokolwiek podejrzewa, albo po prostu nowatorką na polskim gruncie, zdobywającą się na odwagę otwartego mówienia o doświadczeniach stabuizowanych. (Odpowiedź na to pytanie kryje się zapewne w prywatnym archiwum poetki i byłaby dla mnie dużo bardziej interesująca niż prześwietlanie jej życia erotycznego). Bojda mogłaby także wspaniałomyślnie uznać, że stypendium ZLP na zapoznanie się poetki z warunkami życia na wsi w latach 50. nie poszło, jak sugeruje, na marne. Zamiast znęcać się na całej jednej stronie nad komedią „Latająca dziewczyna” (to jedyny utwór Świrszczyńskiej, któremu poświęca więcej niż pół linijki), umiałaby zobaczyć jego związek ze zdumiewającym prostotą i siłą wyrazu reportażowym cyklem wierszy wiejskich otwierających tom „Jestem baba”. Ale cóż, kiedy ona nawet tytuł tego tomiku chętnie by poprawiła. Tymczasem ktoś, kto tego tytułu nie rozumie, nie powinien się w ogóle Świrszczyńską zajmować.

Tyle rozważań historyka literatury. Odbiór tomu i tak został tymczasem zdominowany przez kwestię obyczajową. Za publikacją „Jeszcze kocham” pójdą teraz zapewne, tak skądinąd potrzebne, wznowienia wierszy. Głos sceptyka podsuwa w tym miejscu wątpliwość: czy zachwyt poezją powinien być funkcją zachwytu poetką, która okazała się na starość zachwycająca – dla mężczyzny? Czy poezja ta na to była pisana, by stać się dodatkiem do łamiącej obyczajowe tabu biografii? Jeśli przykład Świrszczyńskiej ma przyczynić się do zmiany przekonań na temat seksualności starszych kobiet, czemu nie? Domagają się zmiany, bo są barbarzyńskie. Szkoda jednak, jeśli biografia będzie przesłaniać odtąd poezję. Tym bardziej że najgłębszą być może treść tych notatek, nie dość dotąd podkreślaną przez komentatorów („zaczadzonych durem miłosnym”?), stanowią dystans poetki wobec formy, jaką staje się pożądanie kochanka (nawet jeśli to forma bardzo wysublimowana, w której jest miejsce na zachwyt piersiami, biodrami, nogami i duszą kochanki), odmowa utożsamienia się z mową miłości oraz wątpliwa zgoda na bycie jej przedmiotem.

Świrszczyńska mocno przeżywa w dzienniku lęk przed porzuceniem, samotnym kobiecym chorowaniem i umieraniem. Pragnie oddanego przyjaciela w miejsce pożądliwego kochanka, „legalnego męża” i domu, którego nie może z nim stworzyć. Zapewniając się w dzienniku (i wierszach), że jest wolna i gotowa w każdej chwili do odejścia, tak naprawdę wciąż pomaga przyjacielowi przedłużać ten romans, zbyt widać cenny w jej oczach, aby go naprawdę zerwać. Dziennik będący – jak to często dziennik – zapisem wewnętrznej szarpaniny i niekonsekwencji wieńczą wyjątkowo dramatyczne zapiski z 14 lutego 1971 roku, ujawniające zmęczenie formą, jaką przybrał ten niemożliwy związek, i ogromny dystans wobec partnera.

Mamy więc do czynienia z dokumentem przybliżającym kontekst, w którym powstawały takie zachwycające miłosne wiersze jak „Największa miłość”, „Moje ciało musuje”, „Drzwi są otwarte” czy „Dytyramb kobiety szczęśliwej”, ale i takie – „Na kolejowych dworcach”, „Pocę się i nadymam”, „Osesek” – które możemy nazwać antymiłosnymi, bezwzględnymi wobec kochanka, tych jest tu więcej. Wszystkim, którzy mogliby dać się uwieść pikantnej narracji o sześćdziesięcioletniej miłośnicy, przypomnę na zakończenie jedną strofę z „Grubego jelita”:

Zostawię was razem,
moje kolano i ciebie.
Nie krzyw się, zostawię ci całe ciało
do zabawy.
A ja pójdę.
Dla mnie nie ma tu miejsca
w tej ślepej cielesności, czekającej
na zgnicie.
Odbiegnę, będę biegła w cwał
do samej siebie.
Samej siebie będę szukać
biegnąc
jak wariatka
do ostatniego tchu.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).