Kartografia snu
fot. Matthew Brady, 1860/1865

8 minut czytania

/ Literatura

Kartografia snu

Tomasz Gałązka

Gdy Poe pisał „Relację Arthura Gordona Pyma z Nantucket”, w roku 1836, na mapach świata wciąż nie brakowało białych, całkiem zresztą rozległych plam

Jeszcze 2 minuty czytania

1.

Da się zauważyć niejakie podobieństwo między zadaniami kartografki i tłumacza. Obiekt ich działań istnieje niezależnie od tychże – sporządzenie mapy nie powoduje, że teren wyłania się z nicości, przekład nie jest potrzebny do istnienia oryginału tekstu (przynajmniej przeważnie: epos o Gilgameszu, Biblia czy – z rzeczy najświeższych – książka Behrouza Boochaniego w języku oryginału istniejąca właściwie wyłącznie jako seria esemesów wysyłanych skrycie z ośrodka dla nielegalnych imigrantów, wszystkie te utwory, każdy na swój sposób podważają moją tezę, ale to raczej wyjątki potwierdzające ogólną regułę). W obu dyscyplinach mamy też do czynienia z nieuniknionymi przeinaczeniami: przy tworzeniu mapy rodzą się one z samej konieczności odwzorowywania na płaszczyźnie wycinka powierzchni kuli i znikania szczegółów, kiedy rośnie skala, w przekładzie zaś operacja rzucania treści z jednego języka i kontekstu kulturowego na drugi także jest nie do przeprowadzenia bez mniejszych czy większych zabiegów dostosowawczych. Deformacji, krótko mówiąc.

Dodam, że praca nad ponownym tłumaczeniem nie różni się zbytnio od tej nad przekładem pierwotnym, niezależnie od tego, czy dokonuje się jej z intencją polemiczną, czy może aktualizacyjną, czy wreszcie po prostu dla chleba. Zapełniamy – my, tłumacze – nasze wewnętrzne białe karty, mapujemy terytorium na własny, indywidualny sposób.

2.

Gdy Poe pisał „Relację Arthura Gordona Pyma z Nantucket”, w roku 1836, na mapach świata wciąż nie brakowało białych, całkiem zresztą rozległych plam. Nikt może nie dopisywał już w nich Hic sunt leones, nie domalowywał blemii czy kamelopardów, ale sam fakt istnienia znacznych połaci powierzchni Ziemi nieznanych eksploratorom z kręgu cywilizacji europejskiej był dla ludzi czytających oczywisty i bezdyskusyjny, jak oczywista i bezdyskusyjna była też chęć uzupełnienia owych luk w wiedzy. Raporty z wypraw poszukiwaczy źródeł Nilu czy polarników budziły żywe zainteresowanie i były powszechnie czytane.

Naczytał się ich także Edgar Allan Poe, i – nie kryjąc źródeł inspiracji, a czasem i zapożyczeń – stworzył własną, fikcyjną opowieść o wyprawie w biel.

3.

Tylko: czy podróże Arthura Gordona Pyma w samej intencji autora miały być w miarę wiarygodną opowieścią o wyprawie w nieznane? Czy jednak historią niesamowitą?

Wydaje się, że nie tylko ostatnia część „Relacji…” wskazywałaby na tę drugą ewentualność. Owszem, miejscami jest to powieść bardzo starannie ustrukturyzowana, bombardująca czytelnika detalami życia rodzinnego Pyma, jego wojaży i podróżnego jadłospisu… aż tu nagle znika pies. Nieszczęsny Augustus miał to i owo objaśnić Arthurowi po latach – co za pech, że nie dożył. A statek widmo obsadzony gnijącą załogą? Ba, prawdę mówiąc, już dramatyczny rejs żaglówką z Augustusem wygląda trochę jak pijacki koszmar. Mamy też scenę zasypania na Tsalal czy noclegi w ładowni „Grampusa”, zupełnie jak epizody bezdechu sennego.

Więc tak, Poe prowadzi nas za nie całkiem wiarygodnym narratorem głęboko w fantasmagoryczny sen, pełen krwawych walk, dziwacznych stworzeń, enigmatycznych znaków, trzymający się logiki maligny, aż po raptowny kres ostatniego rozdziału opowiadanego przez samego Pyma. Bo cóż miałoby być dalej? „I wtedy się obudziłem”?

4.

Idźmy zatem w ten przedziwny majak Poego, dajmy się ponieść jego wizyjnej sile. Nie my pierwsi, zapewne też nie ostatni. Z tych najwcześniej porwanych, czy może po prostu niezdolnych znieść otwartego zakończenia „Relacji…”, najbardziej znany jest Juliusz Verne, który sam nawet dopisał – co wymowne – znacznie mniej znany ciąg dalszy w postaci powieści „Sfinks lodowy” („Le Sphinx des glaces”).

Kilkadziesiąt lat później na mniej oczywistą inspirację i zapożyczenie pozwolił sobie Howard Phillips Lovecraft, pisząc swoją z kolei jedyną powieść, „W górach szaleństwa” („In the Mountains of Madness”). Wziął bowiem tylko okrzyk wznoszony przez mieszkańców Tsalal na widok bieli, wrzask potężnych ptaków wylatujących zza „zasłony” – Tekeli-li! – i uczynił go odgłosem wydawanym przez makabryczne, olbrzymie, ślepe a drapieżne pingwiny bytujące w pozostałościach miasta zbudowanego na Antarktydzie przez przedwieczną cywilizację, a odkrytego z ponurymi konsekwencjami przez wyprawę przybyłą na miejsce w samolotach. Podobnie jak Poe czy Verne, Lovecraft osadza swoich bohaterów w swojej teraźniejszości: lata 20. i 30. poprzedniego wieku to właśnie czas lotniczej eksploracji terenów polarnych (Amundsen, Nobile, Czeluskin).

Różnice w podejściach Verne’a i Lovecrafta wynikały oczywiście także z faktu, że w ciągu lat dzielących te dwa utwory udało się już okolice podbiegunowe całkiem dobrze skartować, białe plamy skurczyły się znacznie. Zabrakło miejsca na wodospad z wizji Poego, ale ukryte wśród kamieni i lodu podziemne miasto wciąż było jako tako prawdopodobne.

5.

Esej Tomasz Gałązki jest posłowiem napisanym do książki Edgara Allana Poego „Relacja Arthura Gordona Pyma z Nantucket”, która w przekładzie Tomasza Kłoszewskiego ukaże się 31 stycznia 2020 nakładem wydawnictwa Officyna.Esej Tomasza Gałązki jest posłowiem napisanym do książki Edgara Allana Poego „Relacja Arthura Gordona Pyma z Nantucket”, która w przekładzie Tomasza Kłoszewskiego ukaże się 31 stycznia 2020 nakładem wydawnictwa OfficynaDrapieżne pingwiny? Doprawdy wspaniały, choć nieco mniejszy od lovecraftowskich (i, co samo w sobie fantastyczne, nie Lovecraftem zainspirowany) okaz znajduje się w krakowskim Muzeum Etnograficznym. Dzieło absolutnie kompletne i fascynujące, zębaty „ptak zagraniczny” dłuta Stanisława Marcisza, rzekomo stworzony na konkurs „Wojsko Polskie w rzeźbie ludowej”. Mógłby stać gdzieś między myrmidonem a katoblepasem, na marginesie średniowiecznej mapy: Hic sunt pinguini praedatores.

6.

To trochę zabawne, trochę paradoksalne, że na jakimś poziomie niechęć do bieli łączy mieszkańców wyspy Tsalal, kapitana Guya – i tłumaczy. Tekeli-li!

Warto tu zauważyć za Thomasem Ligottim, jednym ze współczesnych mistrzów prozy niesamowitej, że z kolei nazwa Tsalal wywodzić się ma z hebrajskiego rdzenia oznaczającego „ciemnienie”. Takie też znaczenie niesie ona w jego opowiadaniach, jako zagadkowa, niezrozumiała siła niosąca mrok. Co w sumie do wyspy z „Relacji…”, z jej niczego nie wyjaśniającymi inskrypcjami, z pętlistymi rozpadlinami, pasuje całkiem nieźle.

Jest jednak różnica między kartografką, pieczołowicie zakrywającą biel karty symbolami oznaczającymi ukształtowanie terenu, a zasmarowywaniem papieru opowieścią idioty, pełną wrzasku i wściekłości (dobrze, jeśli chociaż tym, a nie zupełnym bełkotem). To drugie to zaiste Tsalal.

7.

Uważni czytelnicy „Tajemniczego płomienia królowej Loany” Umberto Eco pamiętają może, co pomyślał Giambattista Bodoni (inny uważny czytelnik), zapytany o nazwisko po tym, jak udar mózgu wywołał u niego specyficzną amnezję. Tak jest: „Nazywam się Arthur Gordon Pym”. Na tabula rasa pojawiają się pierwsze słowa.

Wypadałoby dopisać Bodoniego do listy tych nieprzepadających za bielą. A Eco – do pożyczających, choć już nie motywy czy wątki, a zaledwie zdania.

8.

Wystarczy tej mojej amatorskiej kartografii terenów, wstępnie zrodzonych w wyobraźni Poego, a potem zwiedzanych przez tylu innych. Szczególnie tłumnie, niestety, walą tam ostatnio epigoni Lovecrafta, mniej czy bardziej zdolni, mniej czy bardziej cyniczni, samą liczebnością sprawiający, że literackie szlaki względnie niedawno jeszcze niemal nieuczęszczane teraz wyglądają jak podejście na Mount Everest A.D. 2019: sznur ludzi, hałdy śmieci, trupy w zaspach.

Zadeptywanie to także sposób walki z bielą, podobnie jak grafomania kwalifikuje się jednak jako Tsalal. Abym zatem sam nie musiał zaliczyć siebie do narzędzi tej siły, kończę.