Dzikie zwierzęta
Cdd20 Pixabay License

16 minut czytania

/ Obyczaje

Dzikie zwierzęta

Małgorzata Rejmer

Ekshibicjonista to zwierzę najczęściej występujące w tirańskim parku. Historia tego gatunku sięga czasów komunistycznych, gdy z powodu licznych seksualnych frustracji, narzucanych przez system zabraniający dostępu do pornografii, mężczyźni ruszyli ku parkom

Jeszcze 4 minuty czytania

Szelest pierzchającego w liściach stworzenia wydaje się przeciągnięty, strzelisty, na kształt gwałtownego ruchu przerażonego ciałka. Ja jestem pionowa, stworzenie jest poziome, całe z tkliwych zmysłów i z instynktu podpowiadającego, żeby strzec się mnie, wielkiego zwierzęcia, które porusza się zdecydowanie za szybko, jest monstrualne, zanadto rozłożyste i nawet gdy próbuje stąpać cicho – zbyt głośne.

Moje stopy odbijają się od ubitej ziemi, ruch ciała jest miarowy, trucht jednostajny. Płuca, powietrze, rytm, oddech. Park Skaryszewski, kwartał spokoju w samym środku miasta. Odkąd wyjechałam z Polski i zamieszkałam w jazgotliwej, zdyszanej Tiranie, moje myśli ciągle wracały tutaj. Nie do Warszawy, do parku. Miejsca pełnego wody, które można przemierzać wte i wewte, spacerując wzdłuż linii brzegowej jezior, stawów i bajorek. Gdzie nigdy nie ma tłumu, nie trzeba się przepychać, a można łatwo umknąć, zniknąć w gęstwinie, zgubić się, znaleźć. Wejście do parku przypomina wejście do kościoła: wstępujesz w spokój i chłód, nad sobą masz wysokie sklepienie drzew, wokół półmrok. W jednostajnej ciszy ciągle coś treluje i guka. Raz po raz ptaki trzepotliwie podrywają się do lotu albo znikają w rozchybotanych krzewach, kaczki łopoczą nad powierzchnią wody, a potem opadają z ciężkim kwaknięciem, jakby z głębi przysadzistych korpusów. Tuż pod nogami śmiga włochaty podłużny kształt, wokół nieustannie coś nawołuje, coś wybrzmiewa, coś się porusza.

Przez lata widywałam dzikie zwierzęta najczęściej na Facebooku, ograniczone do GIF-ów, memów i filmików, na których jedne stworzenia bohatersko ratują inne albo są okrutnie utyte i przez to pocieszne, albo durnowato spadają z niedużych wysokości, albo są głodne i ten głód je ośmiesza. Szopy mają człowieczo ruchliwe palce, lisy radują się, kwiląc piskliwie, zbłąkane jelenie wchodzą do sklepów i patrzą pytająco na nas, dwunożne stworzenia. Stępiamy im ostre pazury i zęby, zamieniamy w anegdoty o dzikich sąsiadach, w pluszowe maskotki, które możemy bezpiecznie umieścić w naszym świecie. Facebook jest pełen ludzkich zwierząt, naiwnych, sprytnych i poczciwych, trochę jak ta krucha strona naszej natury, jak my, gdy byliśmy dziećmi. Filmiki trwają minutę, czasem dwie, i mniej lub bardziej konsekwentnie dążą ku jakiejś puencie. A tu, w przestrzeni parku, kaczka płynie przez jeziorko w nieskończoność. Wiewiórka ani myśli podejść do orzeszka. Nietoperze śmignęły przez aleje i zniknęły w gąszczu. Nie wiem, co zatrzepotało w oddali. Nie jestem adresatką żadnego dźwięku. Nie mam tu nawet statusu widza; żadnemu z dzikich zwierząt nie jestem potrzebna.

Krążę po parku, licząc, że je zobaczę, wiewiórki, jeże i szczury wędrowne, piżmaki i zające, zwierzęta o miękkim futerku z dziecięcych czytanek. A może, przy odrobinie szczęścia, trafi się bóbr, spasiony i lśniący, i raczy znieść moją obecność. I wtem, szczęście niepojęte: jest.

„Ja pierdolę, bóbr” – mówi facet, który przechodzi za mną.

Król Jeziora Kamionkowskiego wynurzył się z wody: lśniący, okrągły jak piłka, trochę bezczelny i z płetwą. Zbierają się ludzie, wyciągają telefony i rejestrują stworzenie, które uprzejmie żre witki wierzbowe. Głosy się podnoszą, dzieci pokrzykują, ktoś kogoś woła, ktoś kogoś ucisza. W nabożnym skupieniu. Patrzymy na zwierzę, to zwierzę. Tymczasem bóbr obrabia kolejną gałąź, aż w końcu odwraca się zadkiem z płetwą i wskakuje do wody. A my zdążyliśmy już się stłoczyć w podekscytowaną ciżbę i z powodu nagłej absencji bobra spoglądamy teraz na siebie: wszyscy bez masek, wszyscy wzmożeni, lepiej odsunąć się ze swoim entuzjazmem, nie za blisko?

Proszę się rozejść. Trzeba mieć dystans, nie wzdychać, nie kichać. Powietrze, rytm, oddech.

Kiedy biegam, raz po raz słyszę w ściółce szelesty i uniki, widzę śmignięcia ogona, bury ruch. Gdzieś w bocznej ścieżce, w kożuchu liści dostrzegam martwą mysz polną. Pochylam się nad nią: jasne linie na krawędziach powiek, drobne ząbki, wystające z półotwartej filigranowej paszczęki, ogon jak przecięta gumka recepturka, drobniutkie ciało, które niedawno zaczęło sztywnieć. I wtedy z krzalunów wyskakuje rozszczekane, euforyczne psie życie, całe kudłate i mokre, w pogoni za swoim panem, a ja odskakuję na bok. Ruszam dalej, w gąszczu krzaków napotykam mężczyznę z czarną maseczką na twarzy, który przystaje na mój widok, patrzy.

Mikrowyprawy

W czasie wakacji pandemia koronawirusa zmienia nasze obyczaje turystyczne. Zamiast podróżować do dalekich ciepłych krajów, trochę z konieczności, a trochę w prawdziwym zachwycie odkrywamy, jak wiele można zobaczyć, usłyszeć i doświadczyć w najbliższej okolicy. W cyklu „Mikrowyprawy”, realizowanym we współpracy z Instytutem Goethego w Warszawie, zaprosiliśmy pięcioro pisarek i pisarzy, aby opowiedzieli o przyjemnościach spędzania wakacji w mieście i pod miastem, na działce, na targu i w parku.

Ten człowiek może być szczególnie ostrożny, głupi lub dziwny. Albo bardzo się boi, że kogoś zakazi. Albo sam umrze. Być może jest udręczony swoim niepokojem i dlatego nigdy nie zdejmuje maski, nawet w parku. A może po prostu nie chce jej zdjąć. Może zawsze marzył o tym, by całe życie spędzić w masce. By nigdy nie musieć się do nikogo uśmiechać ani nawet unosić kącików ust. By móc w spokoju zamienić twarz w maskę.

Wszyscy jesteśmy dla siebie potencjalnym zagrożeniem. Uważaj, bo ktoś cię zarazi. Uważaj, bo ktoś zrobi ci krzywdę.

Jakże lękliwe było stworzenie, które uciekło przede mną, umknęło.

Czego tu się bać?

*

Jedyny park w Tiranie pełen jest ludzi, którzy weszli tu nielegalnie, zagadując i urabiając strażników. W zamierzchłej historycznie epoce, to znaczy przed pandemią, na ścieżkach tworzyły się korki, biegacze potykali się o siebie, przechodnie z umęczonymi twarzami przystawali, żeby przepuścić innych, równie umęczonych, a rowerzyści beztrosko podzwaniali na gapowiczów. Deweloperzy pożarli całe miasto, zamienili je w betonowy bunkier, wyrugowali dziesiątki zieleńców i skwerów, pozostawiając trawnikowe ochłapy, i tylko ta jedna oaza zieleni się ostała, wielki park z wieloma dzikimi zakamarkami, korytarzami z bluszczu, podmokłymi polanami. Nic dziwnego, że codziennie ściągały tu tłumy, tłumy spragnione spokoju, generujące huk. Miejsce, które miało wyciszać, zamieniło się w rozedrgany park rozrywki, z radiami i telefonami grzmiącymi łupanką i talavą, z krzykami, śpiewami, toastami i trzaskiem grillów. Tę wrzawę doceniali szczególnie ekshibicjoniści, którzy nierzadko instalowali się w krzakach nieopodal ścieżki do biegania, pohukując jak zranione niedźwiedzie, a pochwyciwszy wzrok dziewczyn, triumfalnie trzepali kapucynami, aż łopotały otaczające ich krzewy.

Ekshibicjonista to zwierzę najczęściej występujące w tirańskim parku. Historia tego gatunku sięga czasów komunistycznych, gdy z powodu licznych seksualnych frustracji, narzucanych przez system zabraniający dostępu do filmów erotycznych i wizualnej pornografii, mężczyźni ruszyli ku parkom w poszukiwaniu nagości. Choć wiarołomstwo było czynem antyspołecznym, wieść niesie, że pary zdradzały się notorycznie z powodu zgrzebnej systemowej nudy surowego komunizmu, a jedynym dogodnym miejscem schadzek w stolicy był park, rozległy, gęsty, pozbawiony podsłuchów i zdziczały. Na wolnym powietrzu jedni uprawiali wolną miłość, a drudzy tropili tych pierwszych i wojerowali. Nawet dzisiaj para, która zapuszcza się w gęste ostępy, choćby w celach niewinnie rekreacyjnych, może szybko spodziewać się ogona w postaci żądnego wrażeń grzyba.

Chodzi się tutaj i schadza, potwierdzają koleżanki, kiedy nielegalnie spotykam je w parku. I na dowód prowadzą do zakątka zwanego jakże oryginalnie Cyplem Miłości, gdzie wąskie kręte ścieżki prowadzą przez wysokie drzewa i krzewy i choćby nie wiem co, nie widać nic. Młodych naganiają tutaj bieda i brak mieszkań, a nie silna potrzeba romantycznych uniesień w plenerze. Dekady wcześniej do parku przychodzili ich rodzice, żeby kochać się tu bez zobowiązań, a teraz przychodzą oni, żeby unikać kłopotliwych pytań rodziny, czy ten kolega czy koleżanka to na całe życie. Mało który Albańczyk może pozwolić sobie na luksus życia w samotności, zazwyczaj mieszka pod jednym dachem z kilkoma pokoleniami, a każde pokolenie chce wiedzieć, czy powinno już zacząć oszczędzać na wesele.

Dziewczyny mówią, że pandemiczne noce w parku utrzymują je przy życiu. Oszalałyby bez dotyku, zamknięte całymi dniami pod jednym dachem ze zdjętą strachem rodziną, z ciągłymi dyskusjami, kiedy to się skończy, z lamentami, za co przeżyć kolejny miesiąc. W czasie pandemii mieszkania zamieniają się w cele, dzielone z innymi współwięźniami o tej samej krwi. Niepokój epidemii wydobywa nieporozumienia, rozkłada je na stole obok cukiernicy i kawiarki: że brakuje pieniędzy na leki dla ojca, a ojciec od tygodni nie ruszył się z domu, bo uszło z niego niemal całe życie; że matka straciła pracę i nijak nie może znaleźć nowej; że brat był kelnerem i żył z napiwków, a nikt już nie chce chodzić do kawiarni; albo że rodzice od lat nic o nas nie wiedzą, a teraz, być może z nudów, nagle zaczęli zadawać pytania i nie wiadomo, jak na nie odpowiedzieć. Małe mieszkania jeszcze bardziej się kurczą. Można wyjść z domu, żeby szukać człowieka, ale inny jest zagrożeniem, niesie niepokój, z kim widział się wcześniej? Piętrzą się różne rodzaje strachu i paranoi, ale część z nich można złagodzić dotykiem. Dlatego kochankowie, z którymi dziewczyny spotykają się w parku, zyskują na znaczeniu, bo wprawdzie niosą ryzyko, ale dają też chwilowe ukojenie, luzują ciasne uprzęże lęku. Tyle że to tylko mężczyźni przelotni; nad ranem pokażą zdjęcia dzieci, potem wrócą do swoich dziewczyn albo żon, a kolejnego dnia odwiedzą inne kochanki. Młoda Tirana opleciona jest luźnymi więzami chwilowych miłostek, rozgrywanych w największej konspiracji. Jeśli dziewczyny nie chcą być czyste, muszą być przynajmniej dyskretne.

Tirański park nie ma w sobie nic z niewinności, i wszyscy o tym wiedzą. Z jednej strony mężczyźni lubią opowiadać, jak bardzo szanują kobiety, dziwnym trafem głównie swoje matki i córki, z drugiej strony – chętnie udają się na łowy, by wyszukać tę, która będzie łaskawa okazać się dziwką. Albańczycy są narodem stadnym, jeśli coś robią, to zazwyczaj parami lub w grupach, nic dziwnego, że idea kobiety, która przychodzi do parku samotnie, bo po prostu chce odpocząć i popatrzeć na jezioro, jest czymś mętnym i nie do końca zrozumiałym. A już kobieta siedząca na kocu, z książką w ręku – od razu wiadomo, o co jej chodzi. Przecież nie przyszła tam ot tak, po prostu, całe to siedzenie to nic innego jak wysyłanie sygnału mężczyznom: tu jest przesiadywane, zerkane i wyczekiwane, piersią falowane, więc jeśli dziewczyna występuje w przestrzeni parku pojedynczo, to znaczy, że zrezygnowała z naturalnej obstawy w postaci kuzynek czy koleżanek, a skoro nie ma obstawy, to znaczy, że wyszła z domu, by szukać przygód. Bycie samemu to przywilej mężczyzn, kobieta nie może być wyspą, za to może być bukietem białych róż składanym na ołtarzu poświęcenia, póki nie zamieni się w wieniec pogrzebowy. Jak wiele rzeczy w tym społeczeństwie, niezależność także należy przede wszystkim do mężczyzn.

Napatrzyłam się więc w tym parku na łachudrów pocierających genitalia przez spodnie albo przysiadających na moim kocu, żeby wygodnie pomajstrować sobie przy rozporku. Zdarzyło mi się prowadzić jałową, niepotrzebną dyskusję z chłopakiem, który na różne sposoby przekonywał mnie, dlaczego warto iść z nim w krzaki, i nie pojmował, czemu nie chcę skorzystać z tak wyjątkowej i niepowtarzalnej oferty. Ale prawdziwe zaskoczenie przyszło dopiero wtedy, gdy na ławce obok mnie usiadła starsza, dość niezobowiązująco ubrana kobieta, mocno ponadgryzana zębami czasu i doświadczeń, i zaczęła wodzić po swojej łydce opuszkiem palca, z góry na dół, eksponując ogrom pierścieni na palcach, a następnie, centymetr po centymetrze, jęła przysuwać się do mnie, bez odrywania półdupków od siedzenia ławki – i gdy wreszcie przemówiła, przerywając krępującą ciszę, uświadomiłam sobie, że była ona w posiadaniu licznych przeżyć i nielicznych zębów. I to była taka chwila. Kiedy wiele myśli przyszło mi do głowy. I choć sądziłam, że nic mnie w Tiranie już nie zaskoczy. To jednak mnie zaskoczyło.

„Jakim wielkim aktem brawury – myślałam, pierzchając do domu, pokonana przez ten incydent – jest bycie samotną kobietą w Albanii”.

Aż przyszła pandemia i w parku w Tiranie skończyły się łowy. W zaciszu domowym, otoczone swoim stadem, podstarzałe dzikie zwierzęta powoli umierają z nudów. I tylko w nocy, głęboko w poszyciu przemkną czasem samica z samcem, para młoda i wzajemnie życzliwa, lecz niewiążąca i epizodyczna.

*

Teraz, gdy zaczęliśmy bać się powietrza, niektóre zwierzęta będą mogły odetchnąć.

Wczesnym rankiem biegnę do parku przez ściszone miasto, mijając opustoszałe tramwaje, zamknięte restauracje, pojedyncze postaci zakryte maskami. Znajomy półmrok i cisza, a po chwili stukanie dzięcioła, i trele, i klekot. Przez Jezioro Kamionkowskie płyną drobne kaczki, tycie stworzenia, które wykluły się chwilę temu i jeszcze nic nie wiedzą o wirusie i o nas.

Gdzieś tam, daleko, dzikie zwierzęta były wyłapywane, pętane, unieruchamiane, kaleczone, zabijane, rąbane, obdzierane ze skóry, gotowane żywcem, zjadane. Ktoś połamał zwierzęciu kręgosłup, ktoś zmiażdżył czaszkę, ktoś ukręcił łeb. Zadawać cierpienie – ludzka rzecz.

Wraz z wirusem przeszedł na nas zwierzęcy strach. Groza najpierw była niewiedzą. Potem widokiem wojskowych ciężarówek transportujących nocą trumny w kraju pizzy i wąsatych gondolierów. Potem obrazem masowych grobów w wielkim mieście słynącym z seksu. A potem groza stała się znużeniem i utrapieniem, bo zaczęło brakować wyobraźni, żeby zrozumieć, czy trzy ćwierci z miliona śmierci na cały świat to dużo czy mało, czy to środek, koniec czy początek, skoro dziadek i ciocia mają się świetnie i w ogóle nie wierzą w kłamstwo wirusowe, a sekretarka kuzyna nie miała żadnych objawów, więc co to za wirus. Od masek poci się twarz i ani to nie jest przyjemne, ani nie ułatwia życia, jak zwierzały się największe umysły epoki. Znowu ktoś chce na nas zarobić i wszczepić nam czipy, żeby wiedzieć, w jakim sklepie kupiliśmy kiełbasę.

Krążę po parku, biegam dzień po dniu, godzinę, dwie, mijam starsze osobniki polegujące na ławeczkach, narybek uciekający przed żywicielami w nową niezależność, młode parki gruchające i pary wyliniałe, zmarniałe stażem. I wszyscy szczebioczą albo syczą, tokują i gwarzą, zataczają kręgi większe i mniejsze, człapią i suną, truchtają albo się ślimaczą. Boją się, że wyginą. A chciałyby jeszcze pożyć, może się rozmnożyć, przetrwać jak najdłużej.

Łapię strzępki rozmów, w których nie ma śladu wirusa, nie ma śladu śmierci, jest tylko życie, głupie, niepozorne, złamane, chybione, dumne, prozaiczne.

„Ja to jednak lubię moje dzieci. Tak sobie myślę, jak wiem, że zaraz trzeba je położyć”.

„To jednak jest dziwne, że ja, świecki chłop, muszę księdza przekonywać, że celibat ma sens”.

„I ona taka jest, że nawet jak zadzwoni, to tylko na dwa słowa. I zaraz: Lecę, bo mi mleko wykipi!”.

„Jak kocha, to wróci… Ja już nie mam do kogo wracać”.

„Zabiłem zło!!!”.

„A jak zmuszą nas, żeby się zaszczepić, to wszyscy zamienimy się w jaszczurki”.

Uciekając przed wielką pandemią, osobniki zalegają, wyciągnięte na wyschniętej trawie, albo z rozpędem wskakują do jeziora, którego poziom dzień po dniu się obniża, albo mrużą oczy w promieniach przeszywającego słońca. Oddychają sobie, póki jeszcze mają tyle czystego powietrza. Ocierają pot. Tam, gdzie można się schronić, pierzchają dzikie zwierzęta.

Czego tu się bać?

Tekst powstał we współpracy z Instytutem Goethego w Warszawie.

Instytut Goethego