Kamerowanie
fot. Marcin Oliva Soto

13 minut czytania

/ Teatr

Kamerowanie

Maciej Guzy

Przywołani w spektaklu Hartung-Wójciak bohaterowie i bohaterki nagrań tkwią w cyklu symulakrycznie powtarzających się wycinków z ich życia

Jeszcze 3 minuty czytania

Klaudia Hartung-Wójciak, reżyserka znana przede wszystkim z „Chinki” z TR Warszawa, „Żyda z Wesela. Wycieczki krajoznawczej” z krakowskiej Bagateli i kilku udanych dramaturgii (zwłaszcza współpracy z Cezarym Tomaszewskim), wraca w kameralnym „VHS – Visual Homemade Stories” z Teatru Nowego Proxima w Krakowie do lat dziewięćdziesiątych, aby opowiedzieć o dekadzie Solpolu i nowej Konstytucji z prywatnej perspektywy. Nie chodzi tu jednak wyłącznie o samo dzieciństwo artystki (rocznik 1990), ale przede wszystkim o medium, które – tracąc ówczesną wartość – stało się obecnie rezerwuarem przeszłości, umożliwiającym transfer ku tamtym czasom. Mowa o kasetach VHS, technologicznych widmach rozsypanych w wielkich ilościach po garażach, schowkach oraz piwnicach i zapewne stamtąd wyciągniętych przez reżyserkę, a także Małgorzatę Bielę, Weronikę Łukaszewską i Marcina Wojciechowskiego, aktora i aktorki, a pośrednio współtwórcę i współtwórczynie scenariusza spektaklu. „VHS – Visual Homemade Stories” powstało bowiem na podstawie domowych nagrań wideo wszystkich wymienionych osób, urodzonych pod koniec lat osiemdziesiątych lub później.

Odkurzone audiowizualne pamiątki stanowią dramaturgiczną bazę dla trzech aktów, w których chronologia wydarzeń jest wyłącznie umowna. Poruszamy się wprawdzie między 1991 rokiem a zaraniem nowego tysiąclecia – na głos odczytywane są wręcz kolejne daty (często po angielsku, jak gdyby język ten wydawał się właściwszy oczekiwaniom żywionym wobec na nowo formującej się koncepcji państwowości naszego kraju; dumnego EU-member-to-be) – ale w istocie krążymy wokół kilku tylko stypizowanych sytuacji: niezwykle do siebie podobnych, choć przynależnych sferze wspomnień różnych osób. Patrzymy, jak rokrocznie Onkel Zbigniew przyjeżdża z Rajchu do Brodnicy, aby za każdym razem wieżą tamtejszego kościoła zachwycić się niemal w takim stopniu, w jakim tutejsi zachwycają się jego kamerą ze statywem. Uczestniczymy w pierwszej komunii rezolutnej Gosi i ściśnięci w niewielkim salonie śledzimy wigilijne popisy Marcinka. Z Klaudią jedziemy do Alicante, aby przysiąść na ciepłym piasku i ekscytować się obcością celu wakacyjnej podróży.

Przywołani na scenie bohaterowie i bohaterki nagrań tkwią w cyklu symulakrycznie powtarzających się wycinków z ich życia – momentów, które przed ponad dwudziestoma laty pozwalały zapomnieć o transformacyjnej rzeczywistości. A może właśnie wręcz przeciwnie – nie tyle zapomnieć, ile transformację celebrować. Wakacje, komunie i wigilie to okazje, aby rytualnie przyklepać dokonującą się zmianę. Na ich utrwalenie warto przeznaczyć cenną taśmę nie tylko dlatego, że chwile te są ważne dla rodzinnych wspólnot, ale i sam akt filmowania prywatną kamerą zostaje w ten sposób zasymilowany. Wreszcie sprzęt jest dostępny, wreszcie można sobie na niego pozwolić (przynajmniej w teorii).

Oczywiście jest też wizyta w McDonaldzie i jedna z późnych pielgrzymek papieża do Polski – zdarzenia bodaj formacyjne dla, odpowiednio, pokolenia milenialsów i ich rodziców. Jan Paweł II nie pojawia się jednak w oku kamery. „Zmienił trasę” – przypuszcza jedna z aktorek.

VHS – Visual Homemade Video, Klaudia Hartung-WójciakVHS / Visual Homemade Video, reż. Klaudia Hartung-Wójciak. Teatr Nowy Proxima, premiera 1 października 2021Scenariusz „VHS – Visual Homemade Stories” jest silnie zakorzeniony w nagraniach. Tekst przedstawienia sprawia wrażenie częściowo wprost przepisanego z filmowych oryginałów. Domysły potwierdzają zresztą fragmenty wideo, które wpleciono w spektakl przy użyciu rzutnika i telewizora z epoki. Wybrane dialogi słyszymy najpierw z ust aktorek i aktorów, a później w VHS-owym zapośredniczeniu (bądź w odwrotnej kolejności). Od siebie autorka scenariusza dopisuje chyba wyłącznie prozatorskie komentarze do poszczególnych epizodów, które padają ze sceny, aby uściślić prezentowane realia. Zwraca uwagę na pozornie błahe szczegóły, które wychwycone w potoku obrazów sprzed lat i ujęte w zwarte komunikaty – przeciwieństwo rozbudowanych literackich opisów – znaczą więcej, niż by się zdawało. Braki w uzębieniu mamy Marcinka, przez które ta nie chce się uśmiechnąć do kamery. Naoliwione, oblepione piaskiem uda i tyłki kobiet na hiszpańskim wywczasie. Smak Vibovitu oraz zapach samochodowych choinek cytrusowych. Krótkie, ale niezwykle treściwe zbitki słów (w tym tych, których dawno się nie słyszało, jak „kamerować”, cudownie retro), wyłuskane z nagrań i przeplecione wtrąceniami, mającymi źródło we wspomnieniach Hartung-Wójciak, przywołują atmosferę lat dziewięćdziesiątych w sposób niemal namacalny. W końcu przewodnikami po ostatniej dekadzie zeszłego milenium są właśnie przedmioty; niewielkie, czarne i plastikowe skrzyneczki z taśmą w środku, wydającą niezapomniany dźwięk podczas jej przewijania.

Poetycka materialność tekstu „VHS – Visual Homemade Stories”, nieoczekiwanie wynikająca z oszczędnej ingerencji w jego nieszczególnie literacki fundament, pozostaje w opozycji wobec scenograficznego minimalizmu spektaklu. Wspomniany telewizor, kilka jarzeniówek i sporych rozmiarów roślina to wszystko, na co możemy liczyć w kontekście oprawy wizualnej przedstawienia. Jest biednie, nawet jak na zapewne ograniczony budżet wciąż przecież młodej artystki realizującej projekt z funduszy stypendialnych (scenariusz powstał dzięki stypendium artystycznemu miasta Warszawy, a samo przedstawienie w ramach 2. edycji Laboratorium Nowego Teatru). Sądzę, że niektórym mogłoby się wręcz zdawać, że spektakl jest realizowany półśrodkami. Jeśli tak, to Hartung-Wójciak udowadnia, że półśrodki mogą stanowić pełnowartościową strategię twórczą.

Bezpośrednia, pozbawiona rozbuchanej scenicznej oprawy konfrontacja z wideo uwodzi publiczność perspektywą nostalgicznego powrotu ponad dwie dekady wstecz. Co ciekawe, wędrujemy ku cudzej przeszłości, ale bez problemu w nagraniach odnajdujemy siebie. „Będzie pamiątka” – pada kilkukrotnie ze sceny (choć w deklaratywnych słowach słyszymy również nutę li tylko nadziei). Okazuje się, że pamiątka może być przechodnia; służyć wspominkom nieograniczonej grupy ludzi.

Tym bardziej budzi zdziwienie, że nostalgicznej podróży nie odbywają aktorki i aktor (przynajmniej w trakcie przedstawienia – niewykluczone, że miało to miejsce wcześniej, w procesie prób). Wręcz przeciwnie – dystansują się od postaci, które przyszło im odgrywać; chłodno podkreślają mechaniczność wykonania zadań aktorskich, które przydzieliła im reżyserka, jak gdyby nie ufali temu, co zobaczyli w rodzinnych archiwach. Kilkukrotnie ukazująca się naszym oczom sceniczna ciotka z Wigilii bynajmniej nie jest pełnowymiarową osobą. Cech jej uproszczonej osobowości możemy doszukiwać się wyłącznie w sztywnych krokach przedstawiającej ją Weroniki Łukaszewskiej, beznamiętnie krążącej po scenie. Jak gdyby we wspomnieniach zachował się wyłącznie zniekształcony obcasami chód dojrzałej kobiety, a jej VHS-owy portret należało przyjąć z nieufnością, a nie jako źródło aktorskiej inspiracji. Zachowawczy stosunek do nagrań powoduje, że te – początkowo ciepłe, przyjazne – zaczynają sprawiać wrażenie obcych. Hartung-Wójciak podbija ten efekt drobnymi gestami, jak choćby decyzją, aby wybrane wideo wyświetlić w czerni i bieli, dzięki czemu wyglądają na starsze niż są w rzeczywistości.

W „VHS – Visual Homemade Stories” powrót do lat dziewięćdziesiątych ma zatem naturę dwubiegunową. W umiejętnym manipulowaniu atmosferą spektaklu Hartung-Wójciak udaje się oddać złożoność stosunku, jaki młodzi twórcy przedstawienia żywią wobec ostatniej dekady XX wieku. Z ich pozycji (osób związanych ze środowiskiem artystycznym, w dodatku zainteresowanych ekonomią postwzrostu, jak przyznaje sceniczna Hartung-Wójciak ustami Weroniki Łukaszewskiej) nie byłoby trudno wytoczyć działa przeciwko balcerowiczowskiej gorączce. A jednak neoliberalne reformy, których skutki odczuwamy do dzisiaj, przypadały na czasy udanego dzieciństwa Klaudii, Marcinka czy Gosi – jak możemy przypuszczać, obserwując uśmiechnięte twarze na ziarnistym obrazie wideo. Świadomość, że historyczny moment, odpowiedzialny (nawet w znacznym stopniu) za współczesne bolączki rynku mieszkaniowego, praw reprodukcyjnych czy zależności państwa od Kościoła jest równocześnie fantazmatyczną przestrzenią dziecięcej beztroski, może być paraliżująca.

Uznanie, że to dlatego krytyczne ostrze „VHS – Visual Homemade Stories” nie jest szczególnie wyostrzone, byłoby, jak sądzę, zbyt daleko idące. Choć muszę przyznać, że w trakcie przedstawienia przemknęła mi przez głowę myśl, że właśnie brakiem sentymentów wobec najntisów różni się od milenialsów pokolenie Z (zbyt młode, aby pamiętać schyłek zeszłego milenium), tak aktywnie uczestniczące choćby w strajkach klimatycznych. Istotnie, lata dziewięćdziesiąte nie są jednak w przypadku spektaklu Hartung-Wójciak obiektem bezwzględnego ataku. Narracja krytyczna pojawia się tu wielokrotnie, lecz bardzo subtelnie. Przede wszystkim uruchamiana jest perspektywa klasowa. Już na wstępie Natasza Aleksandrowitch tłumaczy, że z rodzicami mieszkała w bloku, nie miała kamery i z tego powodu nie zagra siebie, a wyłącznie osoby z najbliższego otoczenia jej scenicznych partnerek i partnera. Daje w ten sposób do zrozumienia, że VHS-y to nie tylko nośnik przeszłości, ale też owoc fetyszyzmu towarowego; oznaka statusu społecznego.

Nie bez przyczyny rytm spektaklu wyznaczają również powracające elementy obrzędu religijnego: jasełka, papież, komunia, Wigilia… Z początku ich obecność zdaje się przezroczysta, „naturalna” dla epoki, do której odsyłają nagrania, ale z czasem to właśnie owa „naturalność” zaczyna uwierać. Wszechobecność i jednorodność chrześcijańskiej symboliki powoduje, że kult staje się hiperwidoczny. Nawet na urodzinach pojawia się ksiądz. Po cichu zadajemy sobie pytanie: czy faktycznie katolicyzm był przyrodzoną składową na nowo definiowanej u schyłku XX wieku tożsamości obywatelek i obywateli Polski, czy wyłącznie za taki chciał uchodzić? Zupełnie jak wieża brodnickiego kościoła – niby organicznie wpisana w krajobraz miejscowości, a jednak postawiona tam przez konkretne osoby w taki sposób, aby budzić respekt Onkela Zbigniewa i innych przechodniów.

Hartung-Wójciak rzuca tematy, które domagają się rozwinięcia – nakłuwa cukierkowy eskapistyczny klimat wspominek – ale to publiczność stawia przed koniecznością odpowiedzi na pytanie, dlaczego wypowiedzenie ze sceny w kontekście lat dziewięćdziesiątych słów takich jak „gej” czy „aborcja” brzmi tak niepokojąco. Bo nie zmieniło się nic w kwestii ustawowej regulacji praw człowieka? Bo jest jeszcze gorzej?

Nie jest zatem „VHS – Visual Homemade Stories” symptomem tytułowego zjawiska, o którym pisze Simon Reynolds w poczytnej „Retromanii”, choć z opisywanym przez krytyka muzycznego kompulsywnym nawiązywaniem do najbliższej przeszłości przez współczesną popkulturę z pewnością rezonuje. Daleko Hartung-Wójciak do bezrefleksyjnego monetyzowania tęsknoty za okresem, do którego odsyłają VHS-y. Reżyserka odgrzewa entuzjazm, z jakim wiązały się wizyty w McDonaldzie czy pierwsze zagraniczne wakacje, ale pamięta (i dyskretnie przypomina), że lata dziewięćdziesiąte nawiedzają współczesność także w inny, dużo mniej zabawny sposób. Choćby wypaczonym etosem pracy, który w swych założeniach w istocie niewiele różni się od niewolnictwa czy chaotycznymi strategiami kształtowania przestrzeni publicznej. Najntisy okazały się trwalsze niż charakterystyczne dla nich bazary sklecone z kilku blach w przekonaniu, że wolny rynek – choćby w jego chodnikowej wersji – zapewni lepszą przyszłość. Przylgnęły do współczesności i nie chcą się odczepić; zabetonowały ją, metaforycznie i zupełnie dosłownie.

Zastanawiam się, czy mój niezwykle pozytywny odbiór „VHS – Visual Homemade Stories” nie jest może przesadzony; czy sam nie wpadłem w pułapkę milenialskiej nostalgii. Wyobrażam sobie, że ten kameralny spektakl mógłby spotkać się z odbiorczą obojętnością. Rzeczywiście, nie mam zamiaru upierać się, że miałem do czynienia z przenikliwym arcydziełem. Rzecz w tym, że do tego miana przedstawienie Hartung-Wójciak nie stara się nawet aspirować, a operowanie atmosferą dwuznaczności powrotu do lat dziewięćdziesiątych jest, jak sądzę, bardzo świadome i umiejętne. Wielkie oczekiwania, marzenia o spektakularnym i powszechnym sukcesie biznesowym w świeżo wyzwolonym kraju o świetlanej przyszłości gwałtownego wzrostu gospodarczego – jak wszystkie inne wielkie narracje – nie zostały w przeważającej większości przypadków zaspokojone. Trudno opowiadać o tej porażce językiem wielkich projektów teatralnych – Hartung-Wójciak doskonale zdaje sobie z tego sprawę.