Zrób głośniej

Monika Gromala

Nawet jeśli Agnieszka Jelonek tworzy językowe frazy, które wwiercają się w pamięć, powodują rozszerzenie źrenic i nieprzyjemne wzdrygnięcie – a potrafi to robić – to jakoś nie pali się do bardziej spektakularnych prób dekonstrukcji znaczeń

Zrób głośniej

Jeszcze 2 minuty czytania

Zrób głośniej

„Trzeba być cicho” Agnieszki Jelonek to taki rodzaj literatury, w której czujemy się jak u siebie, choć irytujący głosik w głowie powtarza nam, że pakujemy się z butami do nie swojej bajki, że ze wszystkich takich piernikowych domków na kurzych stópkach najlepiej salwować się ucieczką. Ta książka ma przebłyski czegoś gęstego i olśniewającego – inkrustowana jest fragmentami, bez których trudno sobie wyobrazić szczęśliwie nieistniejący Wielki słownik zdań literatury. W powieści Jelonek znaleźć można także frazy z rodzaju tych powodujących niemiłe ukłucie, ściśnięcie gardła, drżenie dolnej wargi, niezrozumiały ucisk, który pojawia się w sytuacjach, kiedy nie można już być cicho.

Idzie to zupełnie zwyczajnie. Ot, neoliberalny obrazek z tej czy innej stolicy, na którym Luna, główna bohaterka, spędza dni w ładnym, przestronnym mieszkaniu, systematycznie sprzątanym przez Ukrainkę. Jej życie polega na pisaniu doktoratu i byciu żoną. Obok niej Theo, czyli mąż, Brytyjczyk. Entuzjasta zioła i lektor w szkole językowej. Gdzieś w oddali Miśka – kobieta żywioł. Wyzwolona i porywająca, przyjaciółka Luny i jej największe przeciwieństwo. Na drugim planie niedzielny obiad u rodziców: matka, ojciec, rozmowy o niczym. Tak zwana normalka. Tyle tylko, że w przypadku Jelonek to, co zwyczajne, ograne, a przy tym może i nudnawe, nosi w sobie stale rewers czegoś mrocznego i niepokojącego. Luna posiada Sekret. Albo inaczej: w Lunie pogrzebany jest piętrzący się (zawsze w dół!) stos sekretów (jakoś wyjątkowo zgrabnie rezonujący z powieściowym wątkiem lodowej górki). Na jego szczycie (tj. bardzo, bardzo głęboko) zamieszkuje ojciec. W retrospekcjach z dzieciństwa to ktoś budzący grozę, zmuszający rodzinę do milczenia, odmawiający i zakazujący głosu (rolę strażniczki, przykładającej palec do ust i nakazującej milczenie, przejmuje matka). Aktualnie raczej typ odrażający, zredukowany do pomruków, osiągający mistrzostwo w pustosłowiu. Niezmienne jest jedno: przy ojcu trzeba być cicho, dalej: cicho należy być zawsze.

Agnieszka Jelonek, „Trzeba być cicho”. Cyranka, 168 stron, w księgarniach od stycznia 2022

W wyniku traumatycznych doświadczeń z dzieciństwa Luna nie posiada już własnego głosu. Przeciwnie, staje się mistrzynią wyłapywania języków innych. Języków, które należy przechowywać starannie, wypróbowywać i podmieniać w zależności od sytuacji. Wszystko po to, by najgłębiej zakopany sekret nie zaczął nagle bezczelnie przemawiać do publiczności zgromadzonej na zewnątrz. Luna przegaduje więc życie sama ze sobą, a zarazem nie chce przegadywać, bo zwyczajnie boi się tego, co mogłaby usłyszeć. Nie wiem, na ile świadomie Jelonek korzysta z psychoanalitycznego zaplecza, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że zarówno Lunie, jak i całej tej historii patronuje Siergiej Pankiejew – freudowski Człowiek od Wilków. Bez niego nie powstałaby teoria inkorporacji i kryptonimii, którą ilustruje najlepiej akt pożerania, wchłaniania i przetrzymywania cudzych głosów w krypcie „ja”.

A czytelnicy tej powieści? Tkwimy na pozycji podwójnie nieprzyjemnej, bo nie dość, że zostaliśmy obdarowani rolami strażników sekretu, o które wcale się nie prosiliśmy, to dodatkowo nieznośność, żadność i bierność Luny irytują nas tak bardzo, że chętnie kazalibyśmy jej się po prostu wziąć w garść, nawet jeśli doskonale zdajemy sobie sprawę ze szkodliwości tego największego z banałów: ogarnij się. Jeszcze raz, dosadniej: Luna ma pełne prawo, żeby nie brać się w garść.

Bohaterka złości i denerwuje, ale trzymamy z nią empatyczną sztamę. A jednak coś w „Trzeba być cicho” nie do końca zagrało. Matryca narracyjna i fabularna, którą stworzyła Jelonek do pokazania przecież arcyważnego zagadnienia, jest zbyt prosta. Niewiele tu okazji, w których autorka czymkolwiek mogłaby zaskoczyć. (No, może poza wyjętą wprost z najgorszego telewizyjnego tasiemca historią spadkową). Czytelnik poczuje się rozczarowany szablonowością skojarzeń, które na początku zdają się interesujące, ale im dalej, tym gorzej. Gdybyśmy chcieli wyrysować całą tę historię, zamiast rozbudowanej konstelacji wyszłoby raczej coś, co przypomina nieskomplikowane zadanie w rodzaju „połącz kropki”.

Choć wszystko tu jest, owszem, jak wspomniałam, z pozoru bardzo atrakcyjne: Luna, która ma być cicho, na naszych oczach stara się głos odzyskać. Luna inkorporująca sekrety innych – przyswajająca komunikaty, idiomy, języki, obrabiająca je w środku i niewypuszczająca niczego na zewnątrz. Luna, która przecież nigdy nie skończy doktoratu o językowej komunikacji (Wittgenstein, ty draniu!). Nawarstwiające się warianty ciszy, a i wreszcie rozliczenie ze stereotypem, według którego zabranie głosu we własnej sprawie na pewno nas wyzwoli. Interesujące i godne uwagi, a także na poziomie afektywnym rozbrajające. W „Trzeba być cicho” zabrakło jednak dociśnięcia języka. Bliższego przyjrzenia się, dotknięcia, rozmontowania tej historii, a także precyzyjnego słowa. Skoro uprawiamy już niepokojące zabawy w głosowego chowanego, róbmy to bardziej kompleksowo, pewniej. Innymi słowy: nawet jeśli autorka tworzy językowe frazy, które wwiercają się w pamięć, powodują rozszerzenie źrenic i nieprzyjemne wzdrygnięcie – a potrafi to robić – to jakoś nie pali się do bardziej spektakularnych prób dekonstrukcji znaczeń kryjących się za metaforami ciszy i milczenia, a przez to nie może sobie pozwolić na bardzo tu potrzebne drążenie we własnym, idiomatycznym języku, który mógłby odsłonić w tej historii coś więcej. A o to chyba idzie. 

Wyobrażam sobie, że Agnieszka Jelonek nie odpuszcza, a „Trzeba być cicho” to aż i dopiero druga jej książka. Cierpliwie będę czekała na kolejne.