POP-CORE: Show Must Go On?
„Rocketman”

10 minut czytania

/ Film

POP-CORE: Show Must Go On?

Michał Walkiewicz

W kinach rządzą dziś komiksowi superbohaterowie oraz odkrywane na nowo legendy muzyki. Obydwie grupy mają sporo wspólnego: poza zamiłowaniem do pstrokatych strojów oraz półboskim statusem w popkulturze łączy je marketingowy potencjał

Jeszcze 3 minuty czytania

Jeśli myślicie, że przed agresywną ekspansją platform streamingowych tradycyjne kino ratować będą spadkobiercy Bergmana i Antonioniego, pomyślcie raz jeszcze. Na straży kinowego rytuału – czytaj: skutkującego bankructwem weekendowego wypadu do multipleksu – stoją dziś komiksowi superbohaterowie oraz odkrywane na nowo legendy muzyki. Obydwie grupy mają zresztą sporo wspólnego: poza zamiłowaniem do pstrokatych strojów oraz półboskim statusem w popkulturze łączy je marketingowy potencjał. „Bohemian Rhapsody”, biografia Freddiego Mercury’ego, zarobiła w kinowych kasach na świecie ponad 900 milionów dolarów. „Rocketman”, musical o Eltonie Johnie, dostępny jedynie dla starszych widzów, po dwóch tygodniach od premiery przekroczył próg 100 milionów. W kolejce czekają już David Bowie, Boy George, animowane Spice Girls, a kto wie, może i Michael Jackson. Trzeba tylko jakoś poradzić sobie z faktem, że stare grzechy rzucają długie cienie. 
 

Freddie i Elton ratują świat

Kiedy projekt filmu o Mercurym startował, we frontmana Queen miał wcielić się Sacha Baron Cohen, lecz scenariusz Petera Morgana („Królowa”) nie spodobał się pozostałym członkom zespołu, którym bardziej niż na rewizjonistycznej biografii lidera zależało na popularyzacji ich piosenek wśród młodszego pokolenia. Później tekst przechodził z rąk do rąk, Freddie zyskiwał twarze kolejnych aktorów, zaś Bryan Singer, który zasiadł na reżyserskim krześle, spadł z niego za sprawą oskarżeń o molestowanie seksualne. Frankenstein, który wyłonił się z montażowni, zaskarbił sobie przychylność widzów właśnie dzięki strategii Briana Maya i spółki: kategorii wiekowej PG-13, odegranej na granicy mimikry roli Ramiego Maleka oraz bombastycznej formie pasującej do ikonografii zespołu.
POP-CORE

Kiedy mówimy „Pop-Core”, myślimy o beztroskiej zabawie. O wczesnym Spielbergu i późnym Zanussim. O wampirach, kosmitach, małych kotkach, jednorożcach, Rihannie i Panu Ziębie z „Na wspólnej”. Słowem – o wszystkim, czego nie pomylilibyśmy z Przeglądem Piosenki Aktorskiej, kinem Beli Tarra oraz „Ulissesem” Joyce’a.

Film otwiera sekwencja przygotowań Freddiego do słynnego koncertu Live Aid na Wembley z 1985 roku. Kamera fetyszyzuje nie tylko bohatera, ale i cały jego dobytek, ze srebrzystym mikrofonem oraz paczką nieistniejących papierosów Counsellors włącznie (tak naprawdę Freddie palił czerwone marlboro). Kiedy lider Queen wychodzi na scenę, cofamy się w czasie i widzimy go na płycie lotniska Heathrow, kilkanaście lat wcześniej. Młody Mercury, wtedy jeszcze Farrokh „Freddie” Bulsara, przerzuca bagaże na pasie transmisyjnym i skrobie teksty piosenek na opustoszałym przystanku autobusowym. Ten nieszczególnie subtelny skrót jest czytelną zapowiedzią fantazji o akcesie do artystycznej elity prosto z klasy robotniczej (fakt, że nie każdy dysponuje czterooktawowym głosem, można wygodnie pominąć). Zaś to, co następuje później, jest tejże fantazji realizacją – z jasno określonymi czarnymi charakterami, fabułą rozpisaną na matrycy klasycznej campbellowskiej „podróży bohatera” oraz finałem na wspomnianym Live Aid. To właśnie tam zespół Queen, dosłownie i w przenośni, ratuje świat. Dopiero gdy „Radio Ga Ga” odbija się echem po Wembley, ludzie bez wahania odkręcają kurek z pieniędzmi dla biednych dzieci.
„Rocketman”, „Bohemian Rhapsody”
Chociaż Elton John sprzedał więcej płyt niż Freddie Mercury, to jego samego sprzedać było znacznie trudniej. Życie nie dopisało do tej historii tragicznej kody, raczej coś na kształt happy endu, z kolei sam artysta przyznał, że zapracował sobie na biografię z kategorią wiekową R. Scenarzyści skupili się w większym stopniu na jego sprawach osobistych, lecz stępili sobie pazury bezpieczną formułą musicalu. Elton klnie, ćpa i uprawia seks, lecz pod tą cieniutką tkanką fabularną pulsuje podobny rodzaj autorskiej wrażliwości. Znów dostajemy opowieść o herosie z nizin, który na seks i narkotyki po prostu sobie zapracował – na przekór traktującej go jak kukułcze jajo rodzinie oraz chciwym producentom muzycznym. Co ciekawe, obydwa filmy łączy osoba Dextera Fletchera – Brytyjczyk stanął za kamerą „Rocketmana” i szlifował „Bohemian Rhapsody” pod nieobecność Singera. Jeśli wcześniej widzieliście biografię skoczka narciarskiego, „Eddiego zwanego Orłem”, wiecie, że mówimy o reżyserze, który specjalizuje się w budowaniu pomników z lekko przybrudzonych cegiełek.


Bohaterowie kinowej wyobraźni 

Obydwa filmy korzystają z klamrowej kompozycji. „Rocketman” zaczyna się i kończy na spotkaniu grupy uzależnień – w toku akcji Elton zrzuca z siebie upstrzony cekinami strój, zdejmuje karmazynowy pióropusz i obnaża niezabliźnione rany na duszy. Twórcy „Bohemian Rhapsody” powracają z kolei na Wembley, by pokazać, że to, co początkowo wyglądało jak runda honorowa w świetle reflektorów, było tak naprawdę chwilą najcięższej próby. Obydwie te sceny uświadamiają, co właściwie kręci nas w podobnych historiach: poza obietnicą spektaklu, który nie wydarzy się bez wielkiego ekranu i kinowego nagłośnienia, chodzi o świadomość, że sława jest przede wszystkim klątwą i nie impregnuje nikogo na życiowe porażki.
„Rocketman”, „Bohemian Rhapsody”
 Argumenty uzasadniające spektakularny sukces „Bohemian Rhapsody” odwoływały się najczęściej do sfery emocjonalnej – ktoś tupał nóżką po seansie, ktoś inny sięgał kompulsywnie po chusteczki. Ja też tupałem i też uroniłem łzę, więc rozumiem to doskonale – w czasach, gdy nad tekstami Niki Minaj pracuje cały pluton ludzi, film Singera (Fletchera?) urasta do rangi nostalgicznego dzieła konserwującego pamięć o „prawilnej” muzyce popularnej. Zaś sam spektakl, jego rytm, dramaturgia i montaż, są policzkiem wymierzonym wszystkim widzom, którzy postanowili zostać na kanapach, przed telewizorami. Podobną taktykę przyjęli zresztą twórcy „Rocketmana”, w którym wystawne musicalowe numery ilustrują kolejne punkty węzłowe życiorysu bohatera – najpierw jest pulchnym dzieciakiem w ciasnym mieszkaniu, później niepewnym siebie nastolatkiem na wąskich ulicach, wreszcie – uzależnionym od narkotyków pawiem w wypełnionych po brzegi salach koncertowych. Paradoksalnie jednak, podobna strategia spycha Mercury'ego i Johna na margines swoich własnych filmów – zwłaszcza, kiedy elementy ich biografii są układane tak, by podkręcać filmową dramaturgię. Przykład pierwszy z brzegu: kawałek „I'm Still Standing” puentuje tu rekonwalescencję Eltona, 
chociaż w rzeczywistości przypadał na apogeum jego hedonistycznych zabaw.

Pytanie o etykę artystyczną wydaje się w tym przypadku kluczowe, chociaż odpowiedź nie jest wcale oczywista. Jak przekonują biografowie Mercury’ego oraz jego kumple z drużyny, Freddie nie życzyłby sobie rewizji własnej historii. Elton odwrotnie, nie miał nic przeciwko, chociaż będę się upierał, że łatwiej to ustalić z kimś, kto wciąż chodzi po tym świecie. Efekt jest jednak podobny: obaj są odgrodzeni od widowni popkulturowym mitem, nawet jeśli w ten mit wpisuje się upadek z piedestału. Weźmy sposób, w jaki twórcy traktują wątki orientacji seksualnej bohaterów. Freddie i Elton stanowią dziś nieśmiertelne ikony LGBT, lecz ich ekranowe zapasy z nietolerancyjnym światem są jedynie naszkicowane. To zaledwie jedna z przeszkód na drodze do triumfu nad maluczkimi – zazwyczaj wystarczy jedna scena, by zasygnalizować ten wątek (wściekła dziewczyna Eltona wyrzuca jego ciuchy przez okno), i jedna, by się z nim uporać (przyjaciel Eltona klepie go po ramieniu i zapewnia o dożywotnim wsparciu). A przecież sceniczne emploi Mercury’ego to wręcz gotowy film o zakorzenionych w kulturze kliszach męskości oraz o ich dzikich parodiach! Moja dziewczyna, w cywilu psychofanka Queen, podrzuciła świetny cytat z satyrycznego programu „Historic Roasts”. Oto przebrany za Davida Bowiego aktor żartuje w nim: „Freddie, wyglądasz wspaniale! Jednocześnie jak gej i jak policjant, który go tłucze”.

Gdzie leży Nibylandia? 

Hollywood oczywiście nie zdejmuje nogi z gazu, następny w kolejce jest David Bowie (grany, niestety, nie przez Tildę Swinton, a przez młodziutkiego Johnny’ego Flynna). I biorąc pod uwagę ostatnie trendy w Fabryce Snów, pewnie nikogo nie zdziwi, jeśli avengersi muzyki pop podadzą sobie w końcu ręce w jednym filmie. Najciekawiej byłoby jednak, gdyby ktoś włożył kij w mrowisko i zabrał się za postać, która dla odmiany będzie kiepskim bohaterem hagiografii.
 
„Thora: Ragnaroku”„Rocketman”, reż. Dexter Flecher, Wielka Brytania 2019, w kinach od 7 czerwca 2019Producenci filmu o Michaelu Jacksonie póki co złożyli broń – reżyser Taika Waiti (twórca „Thora: Ragnaroku”) odszedł, projekt bezterminowo zawieszono. Być może z powodu dokumentu „Leaving Neverland”, który błyskawicznie wyparł wszystkie inne narracje. A może dlatego, że całość miała być animacją opowiedzianą z perspektywy Bubblesa – szympansa Michaela Jacksona, który przez lata podglądał jego wzloty i upadki. Bez znaczenia – liczy się tylko stracona szansa na rewizję jego mitu wśród masowej publiczności.
 

To zresztą ten sam rodzaj wyzwania, przed jakim stoją twórcy sequela „Bohemian Rhapsody”, opowiadającego o ostatnich latach życia Mercury’ego. Trudno będzie wykonać w tym filmie jakikolwiek unik, przekierować naszą uwagę na Wembley – zwłaszcza że kolejnego Wembley po prostu nie było. Elton John wspominał w wywiadzie, że tuż przed swoją śmiercią Freddie Mercury zdążył wysłać mu prezent świąteczny, obraz XIX-wiecznego impresjonisty Henry’ego Scotta Tuke’a, artysty odkrytego w latach 70. ubiegłego wieku przez gejowskie kręgi artystyczne. A co, gdyby właśnie ta scena stała się fabularną klamrą nowego filmu? Jeśli po wspomnianych biografiach legend muzyki możemy być czegoś pewni, to przede wszystkim tego, że odcinanie kuponów nikomu nie zapewni nieśmiertelności. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).