POP-CORE: Odmienny Stan świadomości
zdj. Gage Skidmore, wikipedia commons

9 minut czytania

/ Film

POP-CORE: Odmienny Stan świadomości

Michał Walkiewicz

Od kontrowersji narosłych wokół zmarłego niedawno Stana Lee ciekawszy wydaje się  jego sukces – wykonany z nawiązką plan przebudowy kultury popularnej

Jeszcze 2 minuty czytania

Był usłużnym listonoszem, rozmiłowanym w muzyce klasycznej bibliotekarzem, kierowcą szkolnego autobusu, a także wścibskim sąsiadem. Zmarły 12 listopada Stan Lee, legenda komiksowego wydawnictwa Marvel, lubił pojawiać się w superbohaterskich filmach na kilka sekund, by – w zależności od tego, w co wierzymy – pogłaskać po głowie swoje dzieci albo przybić stempelek na kapitalizowanym przez siebie produkcie. Najlepiej wypadał wtedy, gdy udawał zwykłego gościa, bo i jego największym sukcesem był medialny wizerunek superbohatera z sąsiedztwa; faceta, którego moglibyśmy spytać o drogę na ulicy albo o świeże pomidory w warzywniaku, a który po godzinach kręcił korbką w fabryce popkulturowych mitów. W bodaj najlepszym epizodzie, pochodzącym z „Doktora Strange’a”, skrępowani magiczną pułapką bohaterowie przywierają do szyby jadącego autobusu, a ich zdeformowane twarze odciskają się na szkle niczym w slapstickowej komedii. W środku pojazdu Stan Lee czyta „Drzwi percepcji” Aldousa Huxleya – słynny bitnikowski esej o zgubnych skutkach zażywania meskaliny, ergo – o cienkiej membranie oddzielającej szarą codzienność od świata niesamowitości. W przypadku Stanleya Martina Liebera membraną była nieposkromiona wyobraźnia.

Człowiek w pelerynie

Jeśli zastanawialiście się kiedyś, kto był odpowiednikiem Stana Lee w konkurencyjnej stajni DC Comics, domu Supermana, Batmana i Wonder Woman, bodaj najpełniejszą i najcelniejszą odpowiedź przynosi encyklopedyczny portal Quora: „nikt”. Pasuje ona do wielu podobnych pytań, trudno szukać w popkulturze kogoś, kto potrafił dotrzymać mu kroku, zwłaszcza w latach 60. i 70., gdy po dwóch chudych dekadach zamienił niewielkie wydawnictwo w symbol komiksowego medium. Fakt, że tego dokonał, czynił z niego oczywiście świetnego biznesmena. To, że usankcjonował autorską filozofię na najbardziej grząskim gruncie, w sztuce infantylizowanej ustawowo, świadczyło na pewno o jego talencie scenariopisarskim. Lecz prawdziwą supermocą Stana Lee okazała się autokreacja. Jeśli wierzyć licznym biografom, pozostawał najjaśniejszym słońcem i zarazem szarą eminencją świata, który stworzył. Stawiał komiksowych bohaterów w zupełnie nowym świetle i rzucał cień na swoich wybitnych współpracowników.

POP-CORE

Cykl autorski Michała Walkiewicza, raport z badań nad popkulturą.
Kiedy mówimy „Pop-Core”, myślimy o beztroskiej zabawie. O wczesnym Spielbergu i późnym Zanussim. O wampirach, kosmitach, małych kotkach, jednorożcach, Rihannie i Panu Ziębie z „Na wspólnej”. Słowem – o wszystkim, czego nie pomylilibyśmy z Przeglądem Piosenki Aktorskiej, kinem Beli Tarra oraz „Ulissesem” Joyce’a. 

Wbrew panującej dziś – zwłaszcza w mediach społecznościowych – opinii, kontrowersje wokół Stana Lee nie są ani żałosnym zaprzeczeniem maksymy „o zmarłych dobrze albo wcale”, ani w ogóle nową narracją w kulturze popularnej. Pytania o enigmatyczną „autentyczność” oraz jej stosunek do „kreacji” padały w kontekście artysty przynajmniej od lat 60. – jakby w ogóle dało się coś takiego policzyć i ukręcić z tego poręczny bacik na „wilka w owczej skórze”. Problemów nastręcza już zmierzenie jego faktycznego wkładu w kreację kilku pokoleń superbohaterów, a co dopiero rozstrzygnięcie sporu, gdzie kończył się zatroskany architekt naszych marzeń, a zaczynał facet z kalkulatorem i żyłką do interesów. Pomijając już sprzeczne relacje jego dawnych kolegów po fachu, największym winowajcą są tutaj same media – by wspomnieć niesławny artykuł dziennikarza „New York Herald Tribune”, Nata Freelanda z 1966 roku, w którym symbolicznie odebrano prawa rodzicielskie do Spider-Mana, Daredevila, Fantastycznej Czwórki i reszty ferajny innym legendom Marvela: Steve’owi Ditko i Jackowi Kirby’emu. Składa się to wszystko na bodaj najważniejszą opowieść Stana Lee – zapośredniczoną w życiu, które na niemal organicznym poziomie zlało się z heroiczną konwencją. To zbudowana na samych kontrastach historia ratowania komiksowego medium przed nieprzychylnymi mu siłami; biografia superbohatera, w którym niektórzy dostrzegali czarny charakter.  

Na krótki dystans

Już dzieciństwo i wczesną młodość Stana Lee łatwo byłoby streścić w komiksowych dymkach i ułożyć w origin story faceta w pelerynie. Bieda, jednopokojowe mieszkanie na Bronksie, fascynacja pierwszym awanturnikiem kina, Erollem Flynnem, doręczanie kanapek do Centrum Rockefellera, służba w armii, wreszcie – pseudonim, ukrywający tożsamość Stanleya Martina Liebera; wymyślony po to, by ocalić prawdziwe nazwisko dla świata tzw. kultury wysokiej i podpisać nim kiedyś wielką amerykańską powieść.  



Z biegiem czasu okazało się, że wspomnianą powieść da się narysować, rozłożyć na odcinki, a do podobnych konkluzji dotrzeć okrężną drogą, przy okazji zagospodarowując wolne poletko w masowej wyobraźni. Nikt wówczas nie używał w kontekście komiksów przymiotnika „balzakowski”, lecz coś było na rzeczy. W wykreowanym przez Marvela komiksowym świecie ścieżki narracyjne splatały się w gigantyczny labirynt, piętrzyły się metafory społecznych turbulencji i politycznych kryzysów, a w superherosach łatwo było dostrzec zwyczajnych ludzi, dźwigających bagaż codziennych problemów – nawet jeśli czasem musieli wskoczyć w spandeksowe wdzianko i skopać komuś tyłek. Nieprzypadkowo w planie marketingowo-wydawniczym szło to w parze ze strategią skracania dystansu z czytelnikiem. Na przestrzeni dekad, Lee, bez względu na stanowisko w wydawnictwie, trzymał sztamę z każdym, kto sięgnął po jego komiks. Pojawiał się na zlotach i konwentach fanowskich, dogadywał się z branżą filmową, podpisywał tysiące zeszytów, pisał kipiące od emocji wstępniaki, wykreował nawet własne, rysunkowe alter-ego. Nic dziwnego, że rezonans wśród fanów był potężny.

Znamienne, że filmowy Iron Man – by wrócić na chwilę do ekranowych epizodów -– pomylił go na bankiecie z założycielem Playboya, Hugh Hefnerem. Poza delikatnym podobieństwem fizycznym, różnica była przecież zasadnicza: chociaż Stanowi Lee wszyscy w równym stopniu zazdrościli sławy i pieniędzy, proklamowane przez niego hasła o sile jednostki oraz czynny opór przeciw stereotypizacji komiksowego medium sprawiały, że wciąż mieli nadzieję nim zostać. „Kiedyś się wstydziłem, będąc tylko scenarzystą komiksowym. Inni ludzie budowali mosty, albo zostawali lekarzami. Ale potem zrozumiałem, że jeśli dajesz im rozrywkę, robisz coś dobrego. Bez niej byliby strasznie zdenerwowani” – to bodaj najsłynniejszy cytat z jego wywiadów. I zarazem fundament całej mitologii Stana Lee – faceta, który porzucił swoją wielką amerykańską powieść, by nieść pomóc potrzebującym.

Dwieście procent normy

Z dzisiejszej perspektywy, kwestie autorstwa wielu pozycji z portfolio Marvela wymykają się klarownej ocenie. Po pierwsze, pionierska w latach 60. metoda, polegająca na ścisłej współpracy scenarzysty i rysownika nad każdą stroną komiksu, już w samą swoją definicję wpisana miała inne rozłożenie odpowiedzialności – zaś jej wpływ na rozwój całego medium był olbrzymi. Po drugie, sam Marvel, reprezentowany dziś w dużej mierze przez podległe Disneyowi studio filmowe, jest w popkulturze czymś w rodzaju Dr Jekylla i Mr. Hyde’a: niby stoi po jasnej stronie mocy, ale mieli kino na jeden wielki serial telewizyjny. Wreszcie, po trzecie, trudno spierać się o to, kto stworzył najważniejszego superbohatera stajni Marvela, czyli samego Stana Lee. W latach 90. komiksy wydawnictwa, często podpisywane jego nazwiskiem i opatrywane posłowiem, wpadły nad Wisłą do tego samego worka co kreskówki Polonii 1, Kapitan Tsubasa, gumy turbo i podróbki japońskich konsol – były elementami kolektywnego snu o zachodniej popkulturze, który powoli stawał się naszą rzeczywistością. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że większość z nas poznała Stana Lee dopiero dzięki epizodycznym rolom listonoszy, kierowców autobusów, bibliotekarzy i sąsiadów. Od samych kontrowersji narosłych wokół jego postaci ciekawszy wydaje się więc – choć trudno w to uwierzyć – jego sukces; wykonany z nawiązką plan przebudowy kultury popularnej. To właśnie dlatego, choć tak naprawdę ledwie go znaliśmy, nie wyobrażamy sobie bez niego świata.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).