Bakelitowa słuchawka
Mitch & Mitch, mat. prasowe

14 minut czytania

/ Muzyka

Bakelitowa słuchawka

Jacek Świąder

Mitch & Mitch wydali płytę z utworami Ennia Morricone z przełomu lat 60. i 70. Zespół, który u zarania działalności przedstawiał się jako tajemniczy przybysze ze Stanów, wziął na warsztat ten okres w twórczości włoskiego mistrza muzyki filmowej, gdy fascynował się brazylijską sambą i bossa novą sambą i bossa novą

Jeszcze 4 minuty czytania

Tajemniczy nastrój, który otaczał Mitchów przez lata, przyblakł. Ich nagrany ze Zbigniewem Wodeckim album „1976: A Space Odyssey” nie tylko zdobył dwa Fryderyki, ale też zyskał status Platynowej Płyty, czyli sprzedał się w 30 tys. egzemplarzy. Dawniej zasadą była zgrywa. Kiedy 20 lat temu Macio Moretti i Bartek Tyciński powołali do życia zespół, zatarli swoje tożsamości, przestali grać kojarzoną z nimi gitarową muzykę niezależną i zaczęli grać country, gatunek w Polsce pogardzany. Bez względu na to, na ile to był żart, a na ile spełnienie jakiegoś marzenia (why not both?), w 2005 roku Mitchom udało się wystąpić na Pikniku Country w Mrągowie. Następnie zespół stał się wehikułem dla kolejnych zainteresowań dwóch muzyków.

Ostatnią do tej pory płytę, „Visitantes Nordestinos”, skomponowali i nagrali w Brazylii, z dużym udziałem Alexandre’a Kassina. To reprezentant tamtejszej sceny niezależnej, multiinstrumentalista i eksperymentator, który nie odżegnuje się od brazylijskiej tradycji piosenkowej. Jest ona w DNA Mitchów – obaj kochają płyty Tima Mai, Gilberto Gila czy Caetana Veloso, bliski jest im również brazylijski bezstresowy, spóźnialski, czasem po polsku kombinowany styl życia. Bossa nova i samba to ich środowisko naturalne.

Morricone brazylijski

Podczas wywiadów prasowych tożsamość Mitchów zostaje zawieszona. Znają się od paru dziesięcioleci i rozumieją się w pół słowa, co nie znaczy, że we wszystkim są zgodni. Uważają się za dinozaury z pokolenia poszukiwaczy muzyki. Od zawsze dzielili się ze sobą odkryciami, kasetowymi i płytowymi objawieniami, rekomendowanymi przez znajomych nieznanymi kompozytorami i artystami. Dzielenie się jest dla nich naturalne i myślę, że podobnie – jako polecenie przez kogoś bliskiego rewelacyjnego nagrania – można traktować wybór piosenek Morricone (1928–2020), który Mitch & Mitch ułożyli w płytę. Uznają ją za autorskie „the best of Ennio”.


Taka historia jak ze Zbigniewem Wodeckim może się przydarzyć tylko raz w życiu. Artysta opowiadał później, że Mitche na stare lata nauczyli go, perfekcjonistę, luzu. Potrafili stopniowo przekonać go do własnej wizji jego piosenek sprzed paru dekad, od pierwszego spotkania, gdy dołączył do nich na scenie podczas jednego z koncertów, do triumfalnej wspólnej trasy i wreszcie płyty nagranej w Studiu Koncertowym Polskiego Radia, z udziałem orkiestry. Dezynwoltura Mitch & Mitch udzieliła się Wodeckiemu i dała nowe życie nie tylko starym piosenkom, ale też nieco wtedy zapomnianemu wydze muzyki rozrywkowej. No i pozwoliła obu stronom dotrzeć do nowej, wielopokoleniowej publiczności.

Czy coś podobnego może się wydarzyć z „Amore assoluto per Ennio”? Oczywiście, że nie. Mitche nagrali wierne interpretacje utworów mistrza muzyki filmowej, ale nie tych najbardziej znanych, choćby z „Dobrego, złego i brzydkiego” Sergia Leone, „Coś” Johna Carpentera, „Cinema Paradiso” Giuseppe Tornatore – tylko piosenek. Skłonność Mitchów do bossa novy i samby przeważyła.

Olśnienia użytkowe

Muzycy mówią, że nigdy nie zamierzali przegryzać się przez cały, obejmujący ponad 500 soundtracków dorobek Włocha.

– Mieliśmy swoje ukochane kompozycje – mówią. – Generalnie lata 60. i 70. w muzyce użytkowej (filmowej, teatralnej, library music) były świetne, eksplorujemy je od dawna. To nie awangarda, ale muzyka rozrywkowa, w której było dużo bardzo dobrych kompozycji. Oczywiście nie powiem ci teraz, co to są dobre kompozycje!

Razem z Morricone Mitche jednym tchem wymieniają Berto Pisano i Piero Umilianiego. Skoro mowa o włoskiej szkole muzyki użytkowej, w ostatnich latach wytwórnia GAD Records przypomina polski odpowiednik tejże muzyki, wydając utwory z programu telewizyjnego „Sonda”, z kronik filmowych, a także dawne nagrania orkiestr Henryka Debicha czy Jerzego Miliana. Tyle że dwaj ostatni, w odróżnieniu od Włochów, unikali eksperymentu.

– Styl czy kraj nie jest istotny, szukamy czegoś ciekawego formalnie – opowiadają Mitche o tym, jak słuchają. – Znamy się tak długo, że mamy telepatyczne porozumienie: „O. To dobre”. To nie musi być dziwne. Może być piękne, może być banalne. Czasem to zaskakująca zmiana harmoniczna lub rytmiczna, ciekawy instrument. Nie ma zasady. Zresztą Ennio sam mówił, że nawet do prostej piosenki starał się zawsze wstawić coś nieoczywistego.

Wpisuję w YouTube „Morricone”, wysoko wyskakuje playlista „Relaxing Ennio Morricone”.

Siedmioro wspaniałych

Propozycja Jacka Hawryluka, dyrektora radiowej Dwójki, by przygotowali program w hołdzie zmarłemu w 2020 roku kompozytorowi, sprawiła, że zaczęli zbierać skład odpowiedni do tego zadania. Flagowy, dziewięcioosobowy skład Mitchów tworzą rozchwytywani muzycy, których trudno zebrać razem, problemem okazało się także instrumentarium niedopasowane do potrzeb utworów Morricone.

– Słuchasz jakiegoś utworu, jest tak dobry, że włosy na rękach ci stają, i zaczynasz kombinować, jak i z kim to zagrać – tłumaczą. Jak zawsze szukanie zaczęli wśród znajomych artystów i artystek, bez podziału na scenę alternatywną i muzykę klasyczną.

Mitch & Mitch con il loro Gruppo Etereofonico tworzy w sumie siedmioro muzyków. Najpierw Mitche zatrudnili klawesynistkę Małgorzatę Sarbak, która od lat jest w ich orbicie – w piosenkach Morricone jest również pianistką, a z melotronu wydobywa brzmienia smyczków. Wokalistką została grająca też na flecie Magdalena Gajdzica z grupy Enchanted Hunters. Z ich bliskiego kręgu wywodzi się także znana z Kwadrofonik Magdalena Kordylasińska-Pękala (wibrafon i instrumenty perkusyjne). Na basie piosenki Morricone gra Ania Brachaczek związana z Pogodno i Biff, a jako ostatnia do składu dołączyła Anna Baran, waltornistka Orkiestry Polskiego Radia w Warszawie.

W tym miejscu przypomnę, że Morricone z wykształcenia był trębaczem i jeszcze w latach 40. ubiegłego wieku grywał w zespołach jazzowych.

Stare szyldy

Bossa nova i samba sprawiają Mitchom radość, ale nie tylko one. Dawniej podstępnie włączali w piosenki np. kilka taktów rodem z metalu. – Robimy w tym zespole rzeczy, które nas cieszą. A cieszy nas czasem także pogranie np. totalnego grindcore’u – przyznają. – Chcemy się dzielić. Jesteśmy takim nośnikiem informacji, która może zachwycić nie tylko nas. Ta płyta nie odbiega bardzo od pierwotnych wersji Morricone, oryginalność wynika z tego, że wybraliśmy własny zestaw, nasze ulubione rzeczy. Jak na imprezie. Włączasz coś i wierzysz, że wszyscy będą równie podekscytowani jak ty.

We wczesnym okresie działalności Mitch & Mitch – wtedy twórcy z nurtu country, potem wykonawcy rzekomych coverów fikcyjnych kompozytorów – grali też pod szyldem Fransua i Benua muzykę bliską brzmieniu „Amore assoluto per Ennio”. Na YouTubie można znaleźć ślady ich działalności, wideoklipy, w których dziwnie ubrani lub tonący w gąbkowych piłeczkach grają we dwóch klasyczne melodie ze starych filmów, najczęściej na kontrabasie czy gitarze basowej oraz wibrafonie, okazjonalnie na innych jeszcze instrumentach. Był to kolejny sposób na mylenie tropów i robienie tego, co im się żywnie podoba.

W Mitchach grają we dwóch już od 20 lat, ale ich muzyczna spółka jest znacznie starsza. W latach 90. i zerowych współtworzyli gitarową grupę Starzy Singers: trochę punka, trochę amerykańskiego niezalu, trochę klimatu warszawskich Szmulek i setka koncertów w klubie Kotły na Woli.

 

Premiera „Amore assoluto per Ennio” zbiegła się z zamknięciem klubu Pogłos, ważnego miejsca na kulturalnej mapie Warszawy, które po sześciu latach działania musiało ustąpić pod naporem deweloperów. Na otwarciu klubu grali Starzy Sida – czyli Starzy Singers jako akompaniatorzy Brudnych Dzieci Sida, jednoosobowego punkowego zespołu Grzegorza Kmity „Patyczaka”. Zagrali również na zamknięciu, tydzień po premierze „Amore assoluto per Ennio”.

Zrób to z innymi

Punkowa zasada „zrób to sam” towarzyszyła im długo, również w czasach największych sukcesów ze Zbigniewem Wodeckim płyty wydawali w prowadzonej przez siebie oficynie Lado ABC. Łudziłem się, że może przy okazji pierwszego od pięciu lat albumu ją wskrzeszą.

– Lado jest R.I.P. – mówią teraz twardo. Po koncercie w radiowej Dwójce do zespołu zgłosiła się wytwórnia Jazzboy, której szef Paweł Jóźwicki okazał się fanem zarówno Mitchów, jak i Morricone. To on zorientował się, że wybrane na płytę piosenki pochodzą w sumie z krótkiego okresu, 1969–1971. Prawdopodobnie bez inicjatywy z tej niespodziewanej strony koncert nie zamieniłby się w płytę.

Poprzednia ukazała się pięć lat temu. Ostatnia, na której Mitch & Mitch nie połączyliby sił z jakąś wiodącą postacią – Wodeckim, Kassinem, Felixem Kubinem, Igorem Krutogolovem – taka ich własna od A do Z, wyszła w roku 2010. Było to „XXII Century Sound Pioneers”.

– Nie robimy żadnych planów, to się toczy samo – tłumaczą Mitche. – Jedyny nadrzędny plan, który istnieje od wielu lat, to taki, żeby nagrać następcę „XXII Century”, ale na razie jakoś się nie złożyło. Każdy ma wciąż coś nowego na głowie, urodziły się dzieci i nie bardzo jest czas, żeby przez dwa miesiące siedzieć razem i kombinować nad utworami. Pozostałe zdarzenia są raczej przy okazji, meandrujemy sobie i to obrasta w różne historie. Ten zespół nic nie musi.

Przy „Visitantes Nordestinos” Mitche wyznaczyli rzecznika, do którego kierowali dziennikarzy. W ogóle rzadko kiedy chcieli o sobie opowiadać. Jednak w Jazzboyu promocja albumu wygląda inaczej. Premierę poprzedziły single, dziennikarze dostali do dyspozycji wywiad prasowy z mnóstwem informacji, powstały wideoklipy. – Może rzeczywiście wyszło to bardziej dojrzale. Może tak się robi? – śmieją się Mitche. – Zarabianie na płytach nigdy nie było dla nas istotne, skupiamy się na aspekcie twórczym, dzieleniu się ze słuchaczami.

Dawniej grali chaotyczne koncerty we foyer Teatru Dramatycznego, ale już program z Morriconem oglądałem w snobistycznym klubie Jassmine (lampki na stołach, te sprawy) w podziemiach jednego z drogich warszawskich hoteli.

Morricone absolutnie

Nowa płyta ze starą muzyką odwołuje się do analogowych czasów, których być może nigdy nie było. Najbardziej ukochanym utworem Morricone jest dla Mitchów żwawa bossa nova „Metti una sera a cena” z filmu o tym samym tytule (reż. Giuseppe Patroni Griffi). Lekką jak piórko wokalizą Gajdzica ozdabia melodię prowadzoną przez smyczki grane na melotronie przez Sarbak oraz stonowane, eleganckie dźwięki waltorni Baran. Show kradnie tu uroczy przebieg Pękali na dzwonkach, gitara i perkusja, instrumenty samych Mitchów pracują tu w głębokim tle.

Mitch & MitchMitch & Mitch con il loro Gruppo Etereofonico, „Amore assoluto per Ennio”, Jazzboy Records 2022Na przeciwnym biegunie jest z początku wyciszone, nabierające werwy z kolejnymi zwrotkami „Argomenti”, rzadki na tej płycie przypadek piosenki z tekstem, skomponowanej do „Le Casse” Henriego Verneuila z Jean-Paulem Belmondo w roli głównej. To popis grających unisono Baran i Sarbak, przy czym ta druga do partii klawesynu stopniowo dodaje akordy melotronu. Pod koniec utworu słychać Mitchowskie zabawy z akcentami.

Oparte znowu na klawesynie „L’ultimo” – nie z filmu, lecz z kompilacji „Ideato, scritto e diretto da Ennio Morricone” – gładko prześlizguje się między rześką melodią zwrotki a liryczną, rozlaną partią refrenu z typowymi dla Morricone harmoniami. Ten utwór w wykonaniu Mitchów wydaje mi się źródełkiem, z którego można napić się hormonu szczęścia, podobnie jak szalony, przypominający dziecięcą wyliczankę „Matto, caldo, soldi, morto… Girotondo” z filmu Mauro Severino „Vergogna Schifosi”. W oryginale ta piosenka brzmi zamaszyście, psychodelicznie, jak z szalonego snu, w finale albumu Mitchów brzmi swojsko, domowo, sennie. Centralne miejsce zajmuje Pękala grająca na dzwonkach, a w tle popisowej wokalizy Gajdzicy instrumenty biegną po nietypowej dla Morricone sekwencji akordów. Jakby to był pościg, ale w zabawie. Wcale nie taka wierna ta wersja.

Zofii Wichłacz twarz

W kraju często zezłoszczonych na siebie, spiętych ludzi „Amore assoluto per Ennio” jest jak haust świeżego powietrza. Działa na podobnej zasadzie jak stare pocztówki, np. te z albumu „Pogoda ładna” Mikołaja Długosza, na których peerelowskie osiedla są zawsze czyste i zadbane, a młodzi Polacy schludni i eleganccy. Klisza ORWO zawsze przenosi w dobre czasy, nawet jeśli wiemy, że w latach 70. i 80. było raczej ciężko. W muzyce to działa tak samo. Za konkretnym instrumentem, wzmacniaczem, syntezatorem idzie nie tylko konkretne brzmienie, ale cała epoka. Automat perkusyjny Roland TR-808 odwołuje się przede wszystkim do złotej ery hip-hopu z drugiej połowy lat 80., gitara elektryczna z przesterem i efektem wah-wah przywołuje grę Jimiego Hendrixa w latach 60. i tak dalej.


W tym sensie nawet ciężka słuchawka stacjonarnego telefonu czy gładka twarz Zofii Wichłacz z okładki płyty „Amore assoluto per Ennio” wywołuje skojarzenia z filmami z lat 60. Nie trzeba ruchomego obrazu, nie trzeba głosu. Tak bardzo chcę, żeby z drugiej strony słuchawki odezwał się głos Kaliny Jędrusik, że zapominam, że „Lekarstwo na miłość” (1966) było czarno-białe.

Mitch & Mitch niosą ze sobą beztroskę, elegancję i melancholię podobne do tych, jakie w piosenki wlewali Jerzy Wasowski i Jeremi Przybora. Oni również strojem, manierami, poczuciem humoru, językiem odrywali publiczność od szarości codziennego życia (przełom lat 50. i 60.). Taki wgląd w epokę być może niebyłą, ale atrakcyjną, jak dzisiaj bakelitowa słuchawka. Starsi Panowie również, jak Mitche, gromadzili w swoim programie plejadę talentów dopasowanych do konkretnych utworów. Byli twórcami, nie aktorami: Przybora pisał scenariusze kolejnych odcinków, w duecie je reżyserowali. Na ekranie jawili się jako skromni, zabawni i… anonimowi Pan A i Pan B.

To nie może być przypadkowa zbieżność. Mitche to Starsi Panowie XXI wieku.