Korzenie nadziei
fot. Alice Baxley

6 minut czytania

/ Muzyka

Korzenie nadziei

Marcin Czerkasow

Zulu sięgają po tradycyjne dla swojej społeczności instrumentarium i na pełnym, radykalnym wkurwie aktualizują skalę wyrazu przeciwko przemocy historycznych i obecnych oprawców

Jeszcze 2 minuty czytania

Debiutancki album Zulu, „A New Tomorrow”, wyznacza intrygujący w dziejach muzyki moment, kiedy po mieliznach skomercjalizowanego do bólu, przeblingowanego, poprzebieranego w różne dziwne uliczne pseudomitologie i odartego z rdzennej energii hip-hopu oraz jego popularnych mutacji, które oscylują dzisiaj w granicach groteski i autoparodii (autotune? trap?) – czarnoskórzy muzycy sięgają po tradycyjne dla swojej społeczności instrumentarium i na pełnym, radykalnym wkurwie aktualizują skalę wyrazu przeciwko przemocy swoich historycznych i obecnych oprawców.

Na scenie hardcore od dawna czekano na podobny album: szczery, przejmująco wyrazisty, precyzyjny przekaz. To środowisko od podstaw budowane było przede wszystkim w całkowitej kontrze do społeczeństwa klasy średniej lat 80. (niesławna epoka reaganizmu w USA, thatcheryzmu w UK, czyli zalążki nowego, neoliberalnego ładu). Od początku stawiało się tu na siłę i szczerość, jak również siłę szczerości – a z czasem, kiedy nasiliły się problemy przemocy podczas koncertów niektórych kapel (dotyczyło to zwłaszcza okolic nowojorskich), do dotychczasowego przekazu dołączył również wątek pozytywnego nastawienia (positive attitude): oto przyszłość istnieje i nadal możemy o nią walczyć (był to punkt widzenia w oczywisty sposób przeczący dominującej narracji sceny punkrockowej, która u schyłku lat 70. popadła w teatralny wręcz nihilizm).

Z czasem niestety ta radykalna moneta się wytarła: hasła pozytywności, walki o lepsze jutro, czystą planetę, świat bez przemocy i kapitalizmu zamieniły się w niemiłosiernie długie i wielokrotnie memowane monologi wokalistów, którzy robili podczas koncertów tego rodzaju wrzuty przed niemal każdym kawałkiem. Zatarła się również owa żywiołowa nić łącząca tę scenę z całym kontekstem kulturowym, żywym, wciąż ewoluującym dziedzictwem całej hardcore’owej subkultury.

Po pewnym zawodzie, jakim dla niektórych mógł być wydany w 2012 roku ostatni album Bad Brains, „Into The Future”, gdzie zabrakło oryginalnej spontaniczności, z której znani byli ci onegdaj rewolucyjni prekursorzy charakterystycznego „brzmienia z DC”, album Zulu wypełnia pewną lukę – zdumiewające niedopatrzenie z perspektywy całego nurtu: oto na scenę hardcore powracają czarnoskórzy wykonawcy z widowiskowym wręcz rozmachem prezentujący muzykę wywiedzioną z tych samych źródeł, z których czerpali cytowani przez nich z lubością Curtis Mayfield, Nina Simone czy Bob Marley. To muzyka wyrastająca z (niestety wciąż aktualnej) potrzeby przepracowania traum wynikających z systemowej przemocy, jakiej doświadczają czarnoskórzy obywatele i obywatelki – nie tylko amerykańskiego – społeczeństwa. Jest to szczególnie uderzające po serii protestów Black Lives Matter w USA w 2020 roku, które przetoczyły się także przez inne kraje, w tym Polskę.

Zulu A New Tomorrow, Flatspot RecordsZulu, „A New Tomorrow”,
Flatspot Records 2023
Nie jest to jednak doświadczenie społecznej złości i udręki skanalizowane wyłącznie w powalających mocą decybelach. Wprost przeciwnie: na swoim debiutanckim albumie Zulu tworzą niezwykle misterną, przemyślaną, ujawniającą zmysł historycznej wrażliwości strukturę, w którą oprócz katalizującego całe przedsięwzięcie źródłowego gniewu wplecione zostają odwołania do klasycznych pozycji z nurtu muzyki afroamerykańskiej. To znacząco rozszerza ramy odbioru tych nagrań. Nie zostajemy tutaj wydani wyłącznie na pastwę surowych ścian gitar, wściekłej, chaotycznej architektury krótkich, porwanych rytmów (perkusistka – a zarazem drugi wokal – Christine Cadette wyczynia tu naprawdę niesamowite rzeczy). Poza gwałtownymi blackpowerviolence’owymi – jak Zulu nazwali swoje konto na Instagramie – rajdami (mój zdecydowany faworyt to „Where I’m From”) mamy tu również taką perełkę jak „Crème de Cassis”. W utworze jedenastym, przy akompaniamencie fortepianu, wybrzmiewa tekst autorstwa Aleisii Miller – wspaniały wiersz, przywodzący na myśl od razu konwencję spoken word:

Dyskurs wokół bycia czarną w Ameryce
Często krąży wokół czarnego bólu
Nasze cierpienie jest słońcem rozmów
Raz po raz, po raz kolejny
Ale jestem zmęczona przywoływaniem trudnego położenia
Nie podkreślając przy tym naszego piękna
Tak często zapominamy w rozmowach
O naszej wytrwałości i triumfie
Sile, którą posiadamy
Od najgęstszego loku na czubku naszej głowy
Do palców, które chodzą po ziemskim łożu
Dlaczego muszę dzielić się tylko naszą walką?
Kiedy nasza czerń jest czymś znacznie więcej
Jesteśmy uprzywilejowani przez słońce od chwili, gdy zostaliśmy stworzeni
Ze skórą miękką i słodką jak serenada
Moglibyśmy być bladzi niczym słodkie pianki
Albo bogaci jak bazaltowa skała Nyiragongo
W naszych szkieletach tkwi genin
Dlaczego muszę opowiadać wyłącznie o naszym bólu?

Kiedy siła jest błękitem naszych żył
Potencjał jest dla nas czymś naturalnym
To tlen krążący w naszych krwiobiegach
Nasze serca zbudowane są z tytanu
A nasze dusze cenniejsze niż platyna
Nasze akordy produkują nuty, których nie potrafi zaśpiewać żaden ptak
Dlaczego czarny dyskurs zawsze dotyczy ulewy
Ignorując przy tym słodki zapach ziemi po deszczu?

[przeł. MC]

Zero martyrologii. Energia, piękno i dobro samego życia. Dla mnie czymś absolutnie wstrząsającym jest usłyszeć tego rodzaju tekst, poprzedzony skondensowaną, trashową energią utworu „From Tha Gods To Earth”, który zresztą zilustrowany został takim oto nieco alegoryzującym obrazem.   

Zmierzam tu do tego, że gitary zawsze były zasadniczą częścią afroamerykańskiego dziedzictwa. Kiedyś wyrażały smutek i bezradność rodem z legendarnej delty Missisipi. Dzisiaj mają was po prostu zmiażdżyć. I jest to piękne, momentami wręcz porażająco „poetyckie” zniszczenie.