Dzieliło ich pokolenie, ocean i tradycja literacka. Łączyło nieskrępowane podejście do języka w świecie gęstym od ograniczeń. Urodzona w 1936 roku w Brighton, Quin debiutowała w wieku 28 lat powieścią „Berg”. Dziewięć lat później już nie żyła. Pozostawiła cztery opublikowane powieści i jedną nieukończoną. Sześć lat później, w wieku niespełna 27 lat zmarł w Wirginii Zachodniej Pancake. Zdążył napisać dwanaście opowiadań. Polski przekład debiutu Brytyjki ukazał się wiosną zeszłego roku w serii „Z Kraju i ze Świata” Wydawnictwa Ossolineum. Jedyny, pośmiertnie skomponowany zbiór utworów Wirgińczyka trafił właśnie do księgarń jako tom serii „Opowiadania amerykańskie” Wydawnictwa Czarne. Oboje są uznawani za doskonałe i osobne głosy swoich pokoleń. Choć docenieni przez krytyków, nie trafili do elementarza zachodniej prozy. Tak to bywa z twórcami kultowymi – czci ich krąg wtajemniczonych. Czy warto było czekać na przekłady ich trochę zapomnianych dzieł?
Morderstwo na gigantach
„Pewien człowiek o nazwisku Berg, które zmienił na Greb, przyjechał do nadmorskiego miasteczka, żeby zabić ojca…” – zdanie otwierające powieść Quin jest kompozycją kompletną i szczelną. W niczym nie ustępuje pierwszym słowom „Anny Kareniny” Tołstoja czy sentencji rozpoczynającej „Dumę i uprzedzenie” Austen. „Berg” to wariacja opowieści o uwikłaniu w rodzinę. Tytułowy bohater, człowiek bez właściwości, miota się między przywiązującą go do siebie matką, odrzucającym ojcem oraz jego kochanką, dziwnie podobną do matki. Pierwszą ofiarą jego morderczych zamiarów staje się kukła, z którą ojciec występuje jako brzuchomówca.
Klimatu quasi-greckiej tragikomedii omyłek dodaje sceneria podupadłego kurortu po sezonie, wzorowanego na rodzinnym mieście pisarki. Postaci przemieszczają się tam niczym pionki w chińskiej grze nim, w którą grali goście luksusowego hotelu w powstałym trzy lata przed „Bergiem” filmie Alaina Resnais’a „Zeszłego roku w Marienbadzie” według scenariusza Alaina Robbe-Grilleta. Tego ostatniego wymienia się, obok Jamesa Joyce’a i Nathalie Sarraute, jako ważną inspirację dla Brytyjki.
Ann Quin, „Berg”. Przeł. Jerzy Jarniewicz, Wydawnictwo Ossolineum, 208 stron, w księgarniach od czerwca 2023Doszukiwanie się w „Bergu” tak przejrzystych aluzji do francuskich nurtów Nowej Fali i nowej powieści jest być może niczym więcej niż próbą uszlachetnienia na siłę tej surowej i zarazem frywolnej prozy. O jej mocy nie stanowi udatne przepisywanie wielkich nazwisk ani fabuła, która w połowie książki przyspiesza niczym rollercoaster. Efekt robi sam język, wyprzedzający rozum i myślenie, giętki i oblepiający pretekstową intrygę, a równocześnie niedający się nagiąć do popularnych oczekiwań. Być może na to nieskrępowanie wpływ miały na wpół proletariackie korzenie pisarki, a być może to, że jej krótka droga pisarska przypadła na czasy niepokornej literatury Johna Osborne’a i Młodych Gniewnych, a przede wszystkim bliskiego autorce kręgu Nowej Prozy (New Fiction) gromadzącego takich twórców i twórczynie jak B.S. Johnson, Alan Burns, Brigit Brophy czy Christine Brooke-Rose (podobnie jak Quin tylko incydentalnie tłumaczonych na polski).
Jak pisze w posłowiu do powieści Quin Katarzyna Bazarnik, „historia Alistaira Berga jest (…) hołdem i zarazem symbolicznym morderstwem dokonanym przez debiutującą pisarkę na modernistycznych gigantach powieści strumienia świadomości”. Dzięki uznaniu dla jej debiutu Quin otrzymała stypendium D.H. Lawrence’a i zaczęła podróżować. Z wojaży przywiozła kolejne powieści eksperymenty: „Three” (1966), „Passages” (1969) i „Tripticks” (1972). Piątej, „The Unmapped Country”, nie ukończyła. Lato 1973 roku spędzała w Brighton, 27 sierpnia poszła pływać i już się nie wynurzyła z morza.
Próba przetrwania
W przeciwieństwie do dusznej, nieco bagnistej prozy Quin Pancake układał krótkie zdania, wypełnione zwięzłym opisem materialnych detali. Jednak w szczelinach między jednoznacznymi podmiotem, orzeczeniem i dopełnieniem udawało mu się umieścić tyle niepokoju, ile jest w wysmakowanych kryminałach Patricii Highsmith. Już w pierwszych akapitach jego niedługich opowieści czai się mrok, który stopniowo spowija horyzont. Ktoś tkwi w jałowym związku, pożądając własnego brata; ktoś śni o tym, że boksuje się nie do pierwszej, lecz ostatniej krwi; ktoś szuka zaginionego syna w oczach napotkanych autostopowiczów, z których nie każdy dojedzie do celu. „Do czytelnika dociera też przeraźliwa świadomość upływu czasu i mroczna zapowiedź tego, co zdarzy się w przyszłości, choć autor nigdzie nie używa słów «czas» ani «zapowiedź» – czytamy w posłowiu pisarza Andrego Dubusa III, dla którego lektura Pancake’a okazała się doświadczeniem formującym.
Urodzony w 1952 roku Breece Dexter Pancake dorastał w Milton w Wirginii Zachodniej. Po studiach licencjackich uczył angielskiego, m.in. w sławnej akademii wojskowej Fork Union. Niedługo potem rozpoczął studia magisterskie i zaczął pisać opowiadania rozgrywające się w miasteczkach takich jak Milton, wśród podobnych mu ludzi. Redaktorzy „The Atlantic”, gdzie debiutował, chcieli go więcej, namawiali, by napisał powieść. Sukces pukał do drzwi. Zachwycili się nim Kurt Vonnegut i Chuck Palahniuk. Większości pochwał nie doczekał. Zginął w wyniku postrzału z własnej broni w 1979 roku.
Breece D’J Pancake, „Trylobity. Opowiadania zebrane”. Przeł. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Czarne, 216 stron, w księgarniach od lutego 2024Jedyny zbiór opowiadań, zatytułowany po prostu „The Stories of Breece D’J Pancake”, ukazał się parę lat po jego śmierci. Zawierał sześć utworów ogłoszonych w prasie i sześć niepublikowanych. Joyce Carol Oates porównała je do prozy Ernesta Hemingwaya, inni widzieli w nich ślady Williama Faulknera, Flannery O’Connor i Samuela Becketta. Można by go też nazwać Johnem Cheeverem, Johnem Updikiem albo Donem DeLillo klasy robotniczej, lub Williamem Carlosem Williamsem Wirginii Zachodniej. Ale przecież nie był epigonem, a starsi o pokolenie czy dwa autorzy dzielili z nim co najwyżej pewien rodzaj podszytej ironią melancholii, która nikogo nie oszczędza, choć wszystkim współczuje. Ta empatia jest jak ostatnie namaszczenie bohaterów, których nie sposób ocalić, można im tylko towarzyszyć w powolnym upadku.
Część z tuzina opowiadań rozgrywa się pośród upadających kopalni węgla, zapijających wegetację mężczyzn i kobiet szykujących się do wyjazdu. Te, które zostają, przeżywają kolejne poranki i wieczory dzięki rencie po zmarłych mężach górnikach. Zaś te, na których da się jeszcze zawiesić oko, są z gruntu podejrzane o to, że „się kurwią”. Opcje kariery są tu na tyle ograniczone, że podejrzenie czasem działa jak samospełniająca się przepowiednia. W „Pokoju na zawsze” prowincjonalny flâneur spędza ostatnią noc roku z prostytutką (tu nie ma pracownic seksualnych, a słowo „prostytutka” jest wyrazem najwyższej empatii), młodą jak Jodie Foster w „Taksówkarzu”. Każde z nich chciałoby być gdzie indziej, ale stać ich tylko na zawarcie między sobą jednorazowej, smutnej transakcji.
Pancake portretuje tę Amerykę, którą rewolucja seksualna obeszła szerokim łukiem (a kolejna – związana z rewanżem krzywdzonych kobiet – nadejdzie dopiero wiele lat po jego śmierci). W „Trylobitach” równie skrzywdzeni są mężczyźni. Chłopaki bez perspektyw to często dzieci weteranów II wojny światowej, którym nie zostało wiele więcej niż wspominanie spadochronowego skoku gdzieś nad Francją. Z kolei młodzi trafiają do Wietnamu, a jeśli nie zginą, to przekażą traumę następnemu pokoleniu.
W opowiadaniu, które użyczyło tytuł zbiorowi, Colly szuka czegoś, co jak trylobity, skamieniałe stawonogi z kambru, przetrwa każde okoliczności. Bo Colly co krok coś traci: obecność ojca, uwagę matki, miłość dziewczyny. Pod koniec nie ma już nic i jest gotowy, żeby samemu zadawać ból. Pancake w fabularnych epizodach potrafi pomieścić nie tylko całe życie postaci, ale też nieomal biblijne przypowieści o winie nieprowadzącej do odkupienia. Sam był wierzący, kilka lat przed śmiercią zmienił wyznanie na katolickie i dodał do nazwiska trzecie imię – John. W „Czcigodnych zmarłych” jeden brat usiłuje grać króla Dawida, a drugi zostaje obsadzony w roli Uriasza, wysłanego na śmierć w boju męża pięknej Batszeby. W „Suchym drzewie” Ottie nie chce pamiętać wypadku, który zmienił życie jego rodziny zastępczej, a pień, w który wjechał chevrolet z Ottiem i kuzynem Busem, wciąż goreje. W „Pierwszym dniu zimy” Hollis zajmuje się zniedołężniałymi rodzicami i próbuje utrzymać ich podupadłą farmę. Mimo to przypada mu w udziale etykietka syna marnotrawnego, choć nie porzuca domu, tylko trwa bez nadziei na swoim miejscu.
Trwanie na miejscu oznacza niemożność wspięcia się po drabinie awansu. Bohaterowie Pancake’a jedną stopą zdają się iść wyżej, ale druga zostaje zakleszczona na niższym szczeblu i ostatecznie pociąga ich w dół. W „Jak zostałem zbawiony” narrator wspomina kolegę, który odniósł życiowy sukces, bo wyrwał się z Rock Camp, miasteczka pustoszejącego, odkąd skończyła się praca przy wydobyciu ropy. Jednak Chester popełnia błąd, bo na chwilę wraca, czym rzuca innym ochłap nadziei, że także im uda się uciec. Narrator też śni swój sen: o słodkim życiu w Chicago. Zaczyna się uczyć, ktoś podsuwa mu myśl o studiach, jednak zakleszczona w drabinie stopa nie pozwala mu wykonać decydującego kroku. Zostaje w Rock Camp i prowadzi warsztat samochodowy. Czasem myśli o Chesterze. Oto „wspaniałe społeczeństwo” – Pancake ironicznie przywołuje nazwę programu reform Lyndona B. Johnsona, który miał wykształcić i „ucywilizować” amerykańskie wsie, miasteczka i trudne dzielnice. Po reformie pozostał zawód i niesmak, a dziś jeszcze Donald Trump, którego Wirginia Zachodnia poparła w wyborach prezydenckich już dwukrotnie.
Brakujące ogniwa
Czytając nieroszczącą sobie pretensji do wielkości i splendoru, niewystawioną na pokaz, a zarazem brawurową prozę Pancake’a, zadawałam sobie pytanie, czy wiele straciliśmy, poznając go w polskim przekładzie dopiero 45 lat po jego śmierci. O takich autorach jak on mówi się, że byli nad wiek dojrzali oraz świadomi każdego słowa i kropki użytej w tekście. Brzmi to jednak bardziej jak epitafium niż spontaniczny zachwyt. Pancake nie wyważył drzwi w literaturze mieszczącej się na styku realizmu i grozy, ale szedł pewnym krokiem przez te już uchylone. Aury tajemnicy dodało mu przedwczesne odejście w nie do końca jasnych okolicznościach.
Podobnie Ann Quin, choć eksperymentowała bardziej niż młodszy o pokolenie Amerykanin, nie udało się zatrząść sceną. Trzeba jej oddać, że zaczynając jako awangarda wśród awangardy, pozostała wierna stylowi niekłaniającemu się krytykom. Dziś czyta się ją, jakby była zagubionym ogniwem między Woolf, Joyce’em i Beckettem a współczesnymi pisarkami, jak Deborah Levy i Ali Smith. Jej proza jest brakującym kontekstem. Dobrze, że te białe plamy znikają i pojawiają się spóźnione przekłady. Nie byłoby tego bez pracy tłumaczy, a do tych Angielka i Amerykanin mieli szczęście. Powieść „Berg” tłumaczył Jerzy Jarniewicz, a „Trylobity” Maciej Świerkocki. Obaj z Łodzi. Przypadek? Nie sądzę. Kto wie, czy w mieście z robotniczą przeszłością nie słychać wyraźniej rytmu języka opustoszałych miast, ponurych dzielnic i hardych ludzi, wytrwałych w nieodnoszeniu tak zwanych życiowych sukcesów.