Gorliwi kolekcjonerzy mitów
fot. Michał Chromy

Gorliwi kolekcjonerzy mitów

Rozmowa z Tadeuszem Sławkiem

Kiedy patrzę na to, co stało się w Polsce w ostatnim miesiącu, to wiem, że obok powszechnego wrażenia, że tworzymy jakieś „my”, powinna pojawić się ostra refleksja dotycząca tego, co owo bycie razem miałoby de facto znaczyć

Jeszcze 3 minuty czytania

JAROSŁAW MAKOWSKI: Kiedy 10 kwietnia 2010 roku prezydencki samolot rozbił się pod Smoleńskiem, czytałem Pana książkę „Ujmować”. Analizuje Pan w niej twórczość amerykańskiego filozofa Henry’ego Davida Thoreau, która pomagała mi rozumieć to, co stało się w Polsce już po tragedii. Jedna z głównych tez, jaką odnajdziemy w tej monografii, to przekonanie, iż kryzys współczesności jest kryzysem wspólnoty.  Tymczasem żałoba narodowa sprawiła, że w Polsce doświadczyliśmy – przynajmniej tak się powszechnie sądzi – rewitalizacji wspólnoty. Czy rzeczywiście można powiedzieć, że teraz już wiemy, jak żyć dobrze razem?
TADEUSZ SŁAWEK:
Wspólnocie najlepiej można służyć z jej marginesów. To jest przypadek Thoreau, który uchodził za eremitę i samotnika. Przecież każde uczestnictwo we wspólnocie, które przybiera postać utożsamienia się z centralnym zbiorem zachowań, jakie konkretna wspólnota w danej sytuacji wykazuje, szkodzi jej. Im bardziej zdajemy się należeć do wspólnoty, im bardziej mamy poczucie bycia razem, i im bardziej powtarzamy, że łączy nas coś szczególnego, tym częściej po jakimś czasie okazuje się, że to poczucie było złudne. Kiedy więc patrzę na to, co stało w Polsce w ostatnim miesiącu, to wiem, że obok powszechnego wrażenia, że tworzymy jakieś „my”, powinna pojawić się ostra refleksja dotycząca tego, co owo bycie razem miałoby de facto znaczyć. Zbyt szybko przeszliśmy do gładkich formułek i pełnych samozadowolenia oświadczeń o „zdanym egzaminie”.

Bycie razem w Polsce zawiązuje się w chwilach tragedii. Śmierć Jana Pawła II również wyzwoliła pokłady spontanicznej więzi i pojednania. Dlaczego chcemy być wspólnotą tylko wtedy, kiedy cierpimy?
Mądrość powszechna głosi, że jak trwoga, to do Boga. Momenty kryzysowe sprzyjają skupianiu się ludzi, którzy w normalnych warunkach są sobie obcy. Daje to przez chwilę złudne poczucie, że można być razem, że można tworzyć wspólnotę polityczną i nie żywić konfliktów. Tak się nie da.
Albo żyjemy w stanie otwartej i często prowadzonej złymi metodami wojny, albo wpadamy w błogi stan pietyzmu. Oba te zachowania są fałszywe i dlatego obarczone przykrymi konsekwencjami. Konsekwencje tej pierwszej przesady, która głosi, że polityka jest brutalną wojną, są nam aż nazbyt dobrze znane z codzienności. Konsekwencje tej drugiej, że oto można uprawiać to, co skądinąd pięknie Donald Tusk nazwał „polityką miłości”, usypiają nas. Nieprzypadkowo pozorów jedności i spokoju nabieramy, uczestnicząc w pogrzebach, zwłaszcza narodowych. Bezpośrednio odnoszą nas do spokoju „wiecznego”.
Cała sztuka bycia razem polega na tym, żeby żyć we wspólnocie, która z natury rzeczy jest polemiczna, w której dominują pełne napięcia spory. Ba, sam Chrystus mówił, że przynosi nam miecz, a nie pokój. Nasze zadanie polega zatem na poszukiwaniu sprawiedliwej i przyzwoitej płaszczyzny toczenia tych sporów. I wspólnota powinna je znaleźć. My jednak mamy z tymkłopot.

Prof. Tadeusz Sławek

Literaturoznawca, filozof i poeta. Obecnie kierownik Katedry Literatury Porównawczej na Uniwersytecie Śląskim. Ostatnio opublikował: „Ujmować. Henry David Thoreau i wspólnota świata”, Katowice 2009.

Jakie zasady powinniśmy sformułować, by móc toczyć sprawiedliwe spory?
Klucz leży chyba w tym, w jaki sposób jesteśmy przygotowywani i edukowani do bycia razem. Sądzę, że edukacja – a rozumiem ją tu w sposób dosłowny, czyli szkolne nauczanie – powinna pielęgnować w uczniach zdolność do bycia zdumionym, zaskoczonym, zadziwionym. Tym bardziej, że przecież nie ma ekspertów od wspólnoty tak, jak są eksperci na przykład od rynków finansowych. Wspólnotowość z natury jest tak głęboko zakorzeniona w naszej naturze, że wydaje nam się, iż nie musimy się jej uczyć, dopracowywać. To błąd. Bycie razem to sztuka, gdyż człowiek działa na wielu polach życia równocześnie i wszystkie one znajdują się w polu oddziaływania wspólnoty.
Dzisiaj w edukacji i w życiu publicznym uciekamy się do czegoś, co nazwałbym „ideologicznymi gotowcami”. Klasycznym tego przykładem jest oficjalny język Kościoła, który często nie służy twórczemu namysłowi jednostki, ani nie otwiera przestrzeni do rozważania świata, że oto coś dotyka mnie osobiście, że oto moje doświadczenie stanowi powód do autorefleksji. Ten oficjalny język zamyka wszystko w gotowych formułach i gotowych odpowiedziach.
Zamiast postrzegać świat jako wciąż odnawiające się pytania, patrzymy na niego jako na formę gotowych odpowiedzi. Taką postawę zdradzają partie polityczne, które przecież wszystko wiedzą najlepiej. To także postawa Kościołów, czy niektórych dziennikarzy, głoszących swoje sądy w tonie nieznoszącym sprzeciwu.
I rzecz ostatnia: dobre bycie razem jest możliwe o tyle, o ile jednostki potrafią twórczo przeżywać swój los jako indywidua, w pojedynkę. Thoreau wydał mi się taki ważny właśnie dlatego, że postanowił przynajmniej część własnego życia przeżyć na swoich własnych prawach. Ale robił to nie dlatego, by pokazać, jak wielkim jest narcyzem, i jak bardzo nie obchodzą go wszyscy dookoła. Robił tak, gdyż był przekonany – nie bójmy się tu pewnego patosu – że „jego ćwiczenie duchowe” jest ważnym etapem na drodze do budowania autentycznej wspólnoty. Budując wspólnotę, nie można lekceważyć jakości życia jednostki. I z tym też mamy kłopot.

Thoreau mówi też, że porozumienie między ludźmi zależy od tego, jak rozumiemy świat. Obserwując naszą, Polaków, pracę żałoby, zrozumiałem jak bardzo stwierdzenie Thoreau jest prawdziwe. Jeśli bowiem świat, który rozpoznajemy, jest podejrzany, to i drugi człowiek zamieszkujący ten świat też będzie podejrzany. Przecież natychmiast po tragedii pojawiały się spiskowe teorie, że Rosjanie – nawet jeśli pomagają w śledztwie wyjaśniającym przyczyny katastrofy – mają nieczyste sumienie. Że ci, którzy wczoraj krytykowali prezydenta Kaczyńskiego jako polityka, a dziś oddają się żałobie, są zwykłymi hipokrytami...
Nawet jeśli dostajemy tak kontrastowe lekcje lektury świata, to zarazem pokazują one, że świat ten jest wspólny. Bo przecież nawet ci podejrzani – „źli patrioci” czy „fałszywi żałobnicy” – nie żyją w innym świecie. To, o paradoksie, pokazuje, i jest to pocieszające, że świat jest jeden. Że Polska jest jedna – wspólna. Niedobra podejrzliwość wobec świata przekłada się także na rodzaj więzi politycznej, która sprawia, że wszystko, co wychodzi z ust przeciwnika, opatruje się z zasady znakiem negatywności. Nie liczy się już, co kto mówi, ale ważne jest, kto to mówi.
A przecież życie dobrej wspólnoty polega na tym, że podstawowa więź człowieka ze światem, i więź człowieka z człowiekiem, jest czymś dużo starszym niż te związki, które nam się przedstawia, gdy otwieramy codzienną gazetę. Te polityczne powiązania ze światem są wtórne, dużo późniejsze niż więzi „starców”. Pierwotna więź ze światem ma charakter dziecięco-rodzicielski. Dlatego Arystoteles na początku „Etyki nikomachejskiej” nazywa ją przyjaźnią. I dodaje: „przyjaźń jest nawet starsza od prawa”. Prawodawca powinien mieć tego świadomość. I podświadomie zdajemy sobie z tego sprawę, ale często nasze związki ze światem są powierzchowne, „partyjne”. Nie znaleźliśmy powagi tego, co nas łączy ze sobą i światem. Często się mówi, że polityka to „kabaret”. Dziś mamy do czynienia z „kabaretyzacją” więzi człowieka ze światem, tymczasem ona jest znacznie starsza i znacznie poważniejsza.

Dziś rodzima polityka i katolicyzm ma odzyskać powagę za pomocą mitu, budowanego w oparciu o osobę śp. Lecha Kaczyńskiego jako patrioty, strażnika pamięci i niemal męczennika. W Pańskiej książce czytam takie zdanie: „Mit jest wyrazem tego, co nie znajduje wyrazu – jednym słowem, jedynego, prawdziwego bycia”. Przyznam, że jeśli ten nowy mit ma odsłaniać nam całą prawdę o naszej wspólnocie, to zaczynam się trochę lękać.
Trzeba rozróżnić dwa rodzaje mitów. Pierwszy to mit jako wielka opowieść o tragiczności losu, w której człowiek rzuca wyzwanie siłom mocniejszym od niego, miażdżącym jego racjonalnie skonstruowany świat. Ale często posługujemy się słowem „mit” w innym znaczeniu, dzięki któremu rozum kalkulacyjny zawłaszcza tereny tragedii, które do tej pory znajdowały się poza jego jurysdykcją. To mit polityczny, ideologiczny, partyjny. Mit, jaki na kanwie tragedii smoleńskiej buduje PiS, to klasyczne przejęcie przez rozum kalkulacyjny obszarów, które do niego nie należą. Mamy więc do czynienia z zawłaszczaniem tego pojęcia i rządzących nim mechanizmów przez politykę, której mit w pierwszym swoim znaczeniu się wymyka, nigdy bowiem nie dopasowuje się do politycznych mechanizmów.
Z drugiej strony tworzenie mitów jest niebezpieczne, gdyż w naszym życiu publicznym jest ich i tak za dużo. I słusznie to Pana niepokoi. Bardzo zdziwił mnie głos posła Jarosława Gowina, który komentując ceremoniał wawelskiego pogrzebu, powiedział, że ten rytuał jest potrzebny, gdyż naród potrzebuje mitów. Nie zgadzam się z takim myśleniem. Pierwsza część naszej rozmowy dowodzi, że mity zamiast przybliżać nas do powagi żałoby, szybko przeradzają się w pustą formę rytuału i celebry. Tym bardziej, że jest ona dość cynicznie wykorzystywana (nie odnoszę tego w żadnej mierze do posła Jarosława Gowina) do określonych interesów politycznych. I w końcu: my, jako wspólnota, nagromadziliśmy tych mitów całą kolekcję. Już wystarczy.

A czy w czasie narodowej żałoby Kościół pomógł nam w jakiś sposób budować otwartą wspólnotę?
To jest zasadnicze pytanie, które ma dwa wymiary. Pierwszy, historyczny – w dziejach Polski, co najmniej od rozbiorów, Kościół był aktywnym aktorem na scenie politycznej i odgrywał rolę  pozytywną, bo – gdy inni kładli swoje fundamenty pod nowoczesne państwo – my byliśmy tej możliwości pozbawieni. Przechowując polskość, pielęgnując narodowość, język i religię, Kościół pomagał tej wspólnocie. I za to należy mu się szacunek.
Ale, z drugiej strony, można mieć też do Kościoła żal, gdyż w imię sprawnego budowania owej zwartej, pewnej siebie wspólnoty, zaniedbał wartość religii, która przejawia się przecież także w tragicznym doświadczeniu jednostki. Sądzę, że kryzys języka Kościoła polega na tym rozziewie – oto doświadczenie religijne, niezwykle istotne w życiu każdego wierzącego człowieka, zostało dziś sprowadzone do – nawet nie wspólnotowości – do tłumności. Dlatego to, co i jak mówią przedstawiciela Kościoła, często przypomina rodzaj tabletki przeciwbólowej. Za szybko przechodzimy do porządku ładu i sensu, zapominając o cierpieniu, pustce, wątpieniu. Jakby tragizm ludzkiego życia nie zasługiwał na głęboką uwagę. Mój żal do Kościoła bierze się z faktu, że Kościół nie ufa człowiekowi, jednostce, która czasami musi pozostać w mroku pytania i wątpienia. I że to jest jej pytanie, jej ciemność i jej mrok, i ona – jednostka – jest gotowa do życia z ciężarem własnej egzystencji w sposób odpowiedzialny. Nie widzę w takim podejściu ani zdrady chrześcijaństwa, ani zdrady Kościoła. Siła wiary nie jest siłą odpowiedzi, ale pytania i wątpienia.



Pełny zapis rozmowy Jarosława Makowskiego z prof. Tadeuszem Sławkiem znajdzie się w 100. numerze „Przeglądu Politycznego” (czerwiec 2010). Dziękujemy Redakcji „PP” za możliwość opublikowania fragmentów wywiadu w „Dwutygodniku”.



Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.