Nie sposób odmówić
(po roku 1989)

Dariusz Nowacki

Jarosław Maślanek w nowej powieści daje polskiemu inteligentowi następującą alternatywę: idź pracować do korporacji albo stocz się – na samo dno

Jeszcze 2 minuty czytania


Zuchwały jest nagłówek drugiej powieści Jarosława Maślanka, prowokacyjny. Grecki wyraz, przy którym stoi data, nie o potocznym znaczeniu słowa apokalipsa każe myśleć, lecz do źródła odsyła. A więc odsłonięcie (objawienie)? Ale jak treścią objawienia uczynić zdarzenia przeszłe? Czyżby wielka zmiana roku 1989 stanowiła tajemnicę? W porządku – przyjmijmy, iż Maślanek rzeczywiście postanowił nam wyjawić tajemnicę tego przełomu. Jeśli jednak przeniesiemy wzrok z pierwszej strony okładki, gdzie tytuł, na stronę czwartą, gdzie odautorska wykładnia, rzecz się poważnie skomplikuje. Czytamy tam bowiem: „Opowiadam historię lumpeninteligenta, dla którego polityczny przełom osiemdziesiątego dziewiątego roku, dokonany gdzieś tam, daleko, przez ludzi zupełnie mu obojętnych, nie był wybawieniem, ale pierwszym symptomem apokalipsy”.

Końcówka przytoczonego tu zdania wskazuje, że tytułowe słowo, mimo wszystko, oznacza katastrofę, która ponadto nie jest wcale zbiorowa, lecz jak najbardziej indywidualna (lumpeninteligent sztuk jeden). To zaś, co do niej doprowadziło, czyli przełom polityczny, zostało umieszczone w odległej przestrzeni („przełom gdzieś tam, daleko”) oraz nacechowane obcością i dystansem (sprawcy przełomu to „ludzie zupełnie obojętni”).

Ujawniony tu dysonans określa charakter tego przedsięwzięcia. Najprościej mówiąc, Maślanek nie wie, o czym chce opowiadać. Czy jego powieść ma być kolejnym literackim raportem na temat przemian po roku 1989, powieściowym uogólnieniem opisującym narodziny i krzepnięcie kapitalizmu w Polsce, jednym z tych moralizatorskich wystąpień, w których przedstawiono nowe formy zniewolenia, przeróżne skandale i nieprawości, a personalnie rzecz biorąc – pokazano wykluczonych, niedostosowanych, nabranych, złamanych (przez system), rozczarowanych? Czy raczej ma być to pozbawiona ambicji diagnostycznych i rozrachunkowych opowieść o jednostkowym, niepowtarzalnym i peryferyjnym losie? Przecież to dwie różne strategie: albo pisze się, czy też literacko ustanawia, historię społeczną, wyjaśnia i ocenia transformację ustrojową i jej skutki, albo też snuje się opowieść o autsajderze i odmieńcu (kimś takim jest ów lumpeninteligent), umieszczając historię popaprańca na tle wypadków składających się na wielką zmianę. Oczywiście, „Apokalypsis’89” można czytać i tak, i tak, tyle że te dwie lektury pozostają w konflikcie i wzajemnie się znoszą.

Jako czytelnik muszę się na coś zdecydować. Wybieram pierwszą opcję – niechaj Frencz, bo pod takim przezwiskiem występuje w powieści narrator-bohater, będzie kolegą, powiedzmy, Krzysztofa Lenarta, bohatera powieści Bieńkowskiego „Nic”, choć bliżej Frenczowi do kogoś w typie Zygmunta Drzeźniaka z „Czwartego nieba” Sieniewicza. Tak czy owak niech będzie bohaterem swoich czasów; figurą reprezentatywną i pojemną.

Zacząć trzeba od rozwikłania zagadki odautorskiego miana (nota z okładki). Skąd ten lumpeninteligent, czyli, jak rozumiem, zdeklasowany inteligent. Frencz urodził się na początku lat 60. ubiegłego wieku w rodzinie jak najbardziej inteligenckiej (ojciec jest muzykiem, wprawdzie orkiestry zakładowej, ale po akademii muzycznej; matka jest nauczycielką). Ów inteligent (w drugim pokoleniu) wzrastał – czytamy – „w mieście powstałym wokół fabryki, w którym większość mieszkańców mogła poszczycić się rodowodem z podmiejskiej wiochy”. Rodzina Frencza bez wątpienia należała do małomiasteczkowej elity, a o aspiracjach rodzicieli świadczy to, że posyłali jedynaka na prywatne lekcje francuskiego (stąd jego pseudonim ukuty jako złośliwość przez proletariackich rówieśników z podwórka). Chłopiec trafia do liceum, potem na studia, które kończy jako magister – ponownie cytat – „ekonomii marksistowsko-leninowskiej”. Jest rok 1985. Ojciec załatwił mu ciepłą posadkę w „archiwum Zakładów, połączonym z biblioteką i redakcją fabrycznej gazetki”.

Frencz przepracował tam pięć lat, o których mówi: „pięć najpiękniejszych lat mojego życia”. Co tam robił? Ano kompletnie nic, gdyż jego etat – absolutnie zbędny, absurdalny, poniekąd fikcyjny – był iście, jak sugeruje pisarz, PRL-owski. Ów etat znika oczywiście wraz z nikomu niepotrzebną fabryką. Godne to i sprawiedliwe – wszak rodzący się kapitalizm usuwa fikcję, rozprawia się z absurdem. Problem polega jednak na tym, iż tamta robota dawała Frenczowi wolność i szczęście („prawie pięć lat wolności. Chciałem tak żyć do końca, pragnąłem mieć czas tylko dla siebie, wypełniać go po swojemu, przechlapać dziesięciolecia, po wielokroć przebimbać każdą porę roku”). Frencz, mimo że posiada cenne podówczas kwalifikacje (ok. roku 1990 nie było innych ekonomistów niż „marksistowsko-leninowscy”, czego Leszek Balcerowicz jest najlepszym przykładem), dobiega raptem 30-tki i jest singlem, nie znajduje żadnej pracy. Wyprzedaje na targowisku rodzinną bibliotekę, później bez powodzenia próbuje handlować tanią damską bielizną. Powoli się stacza. Po kilku latach jest już stuprocentowym menelem. Na samym dnie.

Maślanek mówi nam coś takiego: w Polsce Ludowej inteligent był inteligentem, ponieważ posiadał – jak bohater powieści – stosowny rodowód i kapitał kulturowy. W III RP nie ma miejsca dla inteligenta. Ten bowiem stanął na rozdrożu: albo zaczął zarabiać sensowne pieniądze, stopniowo przekształcając się w przedstawiciela klasy średniej, albo nie zaczął i się stoczył. Mamy więc ścieżkę: inteligent – lumpeninteligent – menel. Albo jeszcze inaczej: na jednym biegunie wyścig szczurów, na drugim śmietnik. Tertium non datur. A ponieważ powieść Maślanka jest inteligencka w tym rozumieniu, że pochodzi z mainstreamu, jest na swój sposób elitarna, choćby przez to, iż ukazuje się w prestiżowej serii „Archipelagi”, której kolejne pozycje drukowane są z myślą o tych kilku setkach niezmenelizowanych jeszcze inteligentów, no więc z wymienionych tu i nie wymienionych powodów można ją wziąć za inteligencką i zarazem za głos nieczystego sumienia. Czyż nie dostarcza świetnego alibi tym wszystkim, którzy dali się namówić na kapitalizm korporacyjny lub własny biznes (ostrożniej: biznesik)? Na pewno coś im ustawia i wyjaśnia. Co takiego? Chyba to, że jedyną formą wykluczenia było i pewnie nadal jest samowykluczenie. Historia Frencza doskonale tę wołającą o pomstę do nieba tezę ilustruje.

Jarosław Maślanek, „Apokalypsis’89”.
W.A.B., Warszawa, 254 strony,
w księgarniach od 6 października 2010
Ponieważ logika kapitalizmu jest logiką żelazną (czysta racjonalność), upadek Frencza musi zostać objaśniony przy użyciu kategorii bez mała metafizycznych. Trzeba mu wmówić – jeśli wolno użyć staroświeckiego pojęcia – chorobę duszy albo po prostu chorobę, co też pisarz czyni. Pierwsza z nich – dowiadujemy się o niej we wstępnych partiach powieści – w języku medycyny nazywa się depresja, a w ujęciu Maślanka ma lub może mieć charakter dziedziczny. Otóż ojciec Frencza na kilka lat przed upadkiem PRL-u z dnia nadzień pogrążył się w apatii, utracił wolę życia, a także popadł w alkoholizm. Frencz podejrzewa, że obie dyspozycje (depresja i nałóg) przekazano mu w genach. Z ogromnym lękiem przygląda się własnemu synkowi – przez siatkę ogrodzenia. Adaś jest owocem jednej pijanej nocy spędzonej z koleżanką z pracy, od której bohater uciekł jeszcze przed świtem (matka dziecka nie chce, rzecz jasna, Frencza znać). Z kolei druga „choroba” mogłaby być opisana językiem psychologii rozwojowej. Frencz jest osobnikiem niedojrzałym, uchylającym się przed jakąkolwiek odpowiedzialnością, a nade wszystko mającym kłopoty z męskością. U Maślanka owa męskość jest ujmowana na modłę plebejską, prostacko – Frencz nie ma jaj lub – co gorsza – jak mówi o nim jeden z drugoplanowych bohaterów, ma między nogami zbuki.

Tak więc kapitalizm łaskawy jest, nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli z prawdą. Ale nie może uszczęśliwiać wbrew woli tych, którzy znaleźli się w polu jego rażenia, nie może pomóc komuś, kto odmówił współpracy i zapadł się w sobie, a wcześniej chciał być niewidzialny. Frencz powiada: „Rewolucja, burzenie, budowanie, wznoszenie! A ja nie chciałem wychodzić z mojej wnęki, wygrzebywać się ze szlamu, opuszczać studni. Byłem bezpieczny, schowany; czułem się niedostrzegany, niewidoczny; równy”. Owo pragnienie niewidzialności czy doskonałej przejrzystości to już czysta metafizyka! Motyw ten, pojawiający sięw finale utworu, odczytuję jako wyraz bezradności Maślanka, który bardzo się starał „wytłumaczyć” swojego bohatera, oswoić ów skandal odmowy i uniku (jak można być takim idiotą?), ale chyba stracił pod koniec wiarę w siłę własnej argumentacji. Toteż rzucił na stół kartę atutową: Frencz pragnął istnienia, którego nikt by nie dostrzegł. Za komuny – mówi nam pisarz – było to możliwe, a nawet z pewnych względów wskazane. Za kapitalizmu – nie przejdzie. Ci, którzy nie chcą się pokazać (oczywiście, pokazać, ile są warci), nie mają najmniejszych szans. Po roku 1989 nawet w studni czy norze nie można sobie cichutko posiedzieć. Nowy porządek dorwie cię wszędzie. No i tyle w temacie apokalipsy.