„Wodzirej” w reż. Remigiusza Brzyka
arch. IMKA

„Wodzirej” w reż. Remigiusza Brzyka

Agata Chałupnik

Nowy projekt Imki wpisuje się w panującą w Polsce od kilku lat swoistą modę na PRL. Zaczyna się ambitnie, twórcy wzięli na warsztat „Wodzireja” Feliksa Falka. Wybór scenariusza jest zarazem najmocniejszym i najsłabszym punktem przedstawienia

Jeszcze 2 minuty czytania



„Wodzirej” w reżyserii Remigiusza Brzyka otworzył nowy projekt teatru Imka zatytułowany „Projekt PRL”. Jego kolejne odsłony to „Generał”, oparty na inspirowanym życiem Wojciecha Jaruzelskiego tekście Jarosława Jakubowskiego w reżyserii Aleksandry Popławskiej i Marka Kality (premiera w kwietniu) oraz „Polak w kosmosie” Michała Walczaka w reżyserii Łukasza Kosa, z Tomaszem Karolakiem jako Mirosławem Hermaszewskim (premiera w lipcu).

Projekt wpisuje się w panującą w Polsce od kilku lat swoistą modę na PRL. Kupujemy peerelowskie gadżety, zaczynamy doceniać peerelowską architekturę (często zbyt późno – jak w przypadku warszawskiego Supersamu), do łask wraca peerelowskie wzornictwo (w Muzeum Narodowym w Warszawie trwa właśnie wystawa „Chcemy być nowocześni”, poświęcona polskiej sztuce użytkowej i wzornictwu lat 50. i 60.). Ukazują się książki, które pozwalają spojrzeć na tę epokę w innej niż dotychczas perspektywie – nie zerwania, lecz ciągłości, szukają innych tropów niż opozycje zniewolenia i wolności, komunistycznego braku i wolnorynkowego dostatku. Słowem – przestajemy się wypierać i wstydzić peerelowskiego dziedzictwa, a zaczynamy je traktować jako istotny element naszej tożsamości. Wyrastając z mody na kultowy PRL, projekt Imki stawia sobie za cel formułowanie poważnych pytań wobec tej tradycji.

„Wodzirej” wg Feliksa Falka, reż. Remigiusz Brzyk.
Teatr Imka w Warszawie, premiera 19 marca 2011
Zaczyna się ambitnie, bowiem Remigiusz Brzyk wraz z dramaturgiem Tomaszem Śpiewakiem wzięli na warsztat „Wodzireja” Feliksa Falka z 1977 roku – jeden z najważniejszych i najgłośniejszych filmów polskiego kina moralnego niepokoju. Wybór scenariusza jest zarazem najmocniejszym i najsłabszym punktem przedstawienia. Bo dlaczego właściwie nie opowiadać o Peerelu w teatrze za pomocą przeznaczonych dla teatru tekstów Mrożka czy Różewicza (albo ich montażu – jak zrobił Paweł Miśkiewicz w swoim „Rajskim ogródku” z 2001 roku)? Jeśli dobrze rozumiem intencje autorów przedstawienia, postanowili odwołać się do scenariusza filmowego, bo przecież PRL pamiętamy właśnie poprzez filmy i kultowe seriale telewizyjne: lata 60. to „Wojna domowa”, lata 70. – „Czterdziestolatek”, komedie Barei, kino Wajdy, Zanussiego czy Falka. Uruchamiając zatem kliszę, artyści podejmują grę zarówno z filmem Falka, jak i z pamięcią widza. Nieuchronnie nasuwają się jednak porównania z oryginałem, zwłaszcza z natchnioną rolą Jerzego Stuhra – co działa niewątpliwie na niekorzyść przedstawienia w Imce. Ale po kolei.

Pomysł Brzyka i Śpiewaka polega na tym, by scenariusz Falka zestawić z dzisiejszymi poradnikami, jak odnieść sukces w życiu – głównie amerykańskimi, ale mamy też rodzimą produkcję tego rodzaju. W tym sequelu „Wodzireja” Lutek Danielak walczy, by poprowadzić otwarcie nowego centrum handlowego (zwanego „Molochem”), a do walki zagrzewa się czytając i słuchając (z dołączonej płyty) owych mądrości: jak zdefiniować swoje cele, jakimi metodami je osiągać, jak przeformułować swój scenariusz życiowy, i będąc loserem, stać się winnerem. To, co się niewątpliwie udaje twórcom przedstawienia, to wyśmianie owych idiotyzmów – czasami za pomocą dowcipnych teatralnych pomysłów. Wątpliwości, jakie trzeba w sobie rzekomo zdusić, kicają po scenie jako białe króliczki, które wrócą jeszcze, gdy Lutek będzie świadczył usługi seksualne pani Meli w zamian za cenne informacje.

Ale – Bogiem a prawdą – te mądrości niejako demaskują się same. Film Falka pokazywał nie tylko społeczne mechanizmy korumpujące jednostkę w systemie, w którym nie było wiadomo, gdzie zapadają decyzje, a tryb ich podejmowania był niejawny. Stanowił równocześnie studium zła jako metafizycznej siły, która zapuszcza korzenie w duszy Lutka i niszczy go od środka, destruując równocześnie wszystkie jego relacje z bliskimi. Bo przecież te pierwsze kroki Lutka są jeszcze stosunkowo niewinne, chwilę potem okazuje się, że już nie ma odwrotu. Scenariusz Falka dawał Stuhrowi możliwość zbudowania niezwykłej roli, prawdziwego sołogubowskiego „małego biesa”, demona na skalę oddziału „Estrady” w średniej wielkości mieście wojewódzkim.

Tymczasem scenariusz Brzyka i Śpiewaka takiej możliwości Wojciechowi Błachowi nie daje. W świecie rządzonym przez kolorowe czasopisma i popularne poradniki – nie ma zła, nie ma miejsca na metafizykę, jest sukces, którego miarą może być okładka w magazynie, kolorowe ciuchy i wymarzona impreza, albo porażka – i medialny niebyt. Danielak Błacha startuje też, co warto podkreślić, z innego punktu niż Lutek Stuhra. Temu ostatniemu nieźle się chyba wiedzie w świecie peerelowskiej rozrywki (jakkolwiek żałosne wydają nam się dzisiaj prowadzone przez niego występy fakira z tancerką topless), umie się w nim poruszać, wie, jakie drzwi otworzyć, wie wreszcie, czego chce, sam steruje swoimi działaniami, tymczasem Danielak Błacha najwyraźniej realizuje scenariusz losera – bo to, co robi, w naszym świecie jest synonimem chałtury i obciachu. Przepaść, jaka dzieli go od Myśliwca i Mayera, a nawet od kumpla Tomka, modowego fotografa w kolorowych ciuchach – wydaje się trudna do przeskoczenia. Jako postać sterowana od zewnątrz (na sposób charakterystyczny dla naszych czasów), Danielak Błacha potrzebuje napisanego przez kogoś skryptu. Podrzuca mu go poznana przypadkiem celebrytka w papuzim kostiumie z zasłoniętą twarzą – przybierze postać czerwonej książeczki, z której Lutek będzie odczytywał magiczne mantry o sukcesie. Te mu wszakże – co warto odnotować – nie pomogą. I ten scenariusz Lutek odegra jako loser. Cenę zapłaci z góry. Impreza zostaje odwołana.

Wojciech Błach (Lutek Danielak) / arch. IMKA

Słabe punkty przedstawienia wynikają ze słabości przepisanego tekstu. Partie cytowanych in extenso poradników są za długie, po jakimś czasie przestają śmieszyć, zaburzają rytm przedstawienia i nie dają pola do popisu aktorom (poza Wojciechem Błachem, warto wspomnieć Magdalenę Boczarską w roli dziewczyny Lutka i Sebastiana Pawlaka, jako m.in. jego kumpla Tomka, tworzącego wyrazisty portret człowieka z branży). Znakomity użytek robi natomiast z przestrzeni Anna Maria Kaczmarska. Z najprostszych sprzętów, plastikowych skrzynek, kurtyny z plastikowej folii, interesująco grającej z konwencją czwartej ściany, buduje oszczędną i funkcjonalną scenografię.

Mimo niektórych słabych punktów, przedstawienie wydaje się interesującą próbą zmierzenia się z peerelowskim dziedzictwem, podjętą przez pokolenie czterdziestolatków. Czas na kolejne odsłony.


Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.