Między słowem a sylabą

Tadeusz Dąbrowski

Z Calasso się nie dyskutuje. Jego wizja poezji jest na tyle radykalna, że można ją tylko zaakceptować lub odrzucić. Chwilami dawałem się uśpić potoczystej frazie, ale ostatecznie nie chcę brać udziału w tej ucieczce poezji przed ratio

Jeszcze 1 minuta czytania


Z Calasso się nie dyskutuje. Bynajmniej nie dlatego, że „Literatura i bogowie” to cykl oksfordzkich wykładów, a zgodnie z konwencją wykładu jeden mówi, reszta słucha. Czyżby chodziło o apodyktyczny styl lub argumentację pozbawioną słabych punktów? Też chyba nie. Opowieść włoskiego pisarza toczy się spokojnym rytmem, ukołysani jej melodią co i rusz tracimy czujność, przystajemy na więcej, budzi się w nas ta nadwyżka zaufania i empatii, z jaką zbliżamy się do dzieła sztuki, zaczynamy wierzyć autorowi na słowo. Nietzsche pozazdrościł poetom i uciekł przed dialektyką w świat mitu. Calasso pozazdrościł i poetom, i Nietzschemu, oddając się we władanie stylu, zamieszkując w haremie nimf – które, jak czytamy – są „płynnym żywiołem myślenia”, „medium, gdzie spotykają się bogowie i ludzie spragnieni przygód”.

Mamy więc do czynienia z esejem o literaturze, który jest próbą nowej mitologii, bo tylko tak ambitny, tak szalony zamiar usprawiedliwia tezy w rodzaju: „Na przekór współczesnym złudzeniom siły psychiczne są cząstką bogów, a nie bogowie cząstką sił psychicznych”, jak chciał Jung. „Bogowie i ludzie podlegają prawu tajemniczego ruchu, który raz ich do siebie przybliża, a raz oddala, jak figury zdobiące ławki karuzeli” – pisze Calasso i właśnie prześledzenie tego ruchu – od Homera, przez Schlegla, Novalisa, Hölderlina, francuskich modernistów, aż po Nabokova – jest ważną intencją tej książki. Ważną, ale czy najważniejszą?

Bogowie uobecniają się w metrum wiersza, a raczej „wsiadając na miary metryczne jak na konie, zdobywają nieśmiertelność”. Kluczowe wydaje się pytanie: jak zbliżyć się do bogów w czasach, gdy przestali być obiektami kultu, a zamienili się w posągi, alegorie, toposy, jak pisać w tej kulturze, nie wierząc w jej fundamenty? Jak uprawiać literaturę ze świadomością, że jest literaturą i niczym więcej? I kiedy antyczne metra zaczęły straszyć jak puste katakumby albo – jako retoryczne ozdobniki – śmieszyć pretensjonalnością i zadęciem?

Calasso dokładnie (choć nieco umownie) określa ten moment: rok 1798, powstanie pisma „Athenaeum” i narodziny romantyzmu niemieckiego. Miary metryczne nie są już głosem wspólnoty, rozpada się forma, rozpada się jaźń. Jest tylko jeden ratunek dla poezji i poetów: wymyślenie, czy może wyczucie, odnalezienie nowego metrum; indywidualnego, własnego, intymnego, w którym zmartwychwstaną bogowie i przywrócone zostanie poczucie ciągłości. Okrągłe sto lat od 1798 roku do śmierci Mallarmégo w roku 1898 nazywa Calasso początkiem „literatury absolutnej”, którą definiuje w oparciu o treść prelekcji francuskiego poety na Oksfordzie, zatytułowanej „La Musique et les Lettres”, oraz dogłębnej analizy ksiąg wedyjskich. Mallarmé obwieszcza, że „rządy się zmieniają, ale prozodia mimo to pozostaje nienaruszona”, że wszystko jest poezją, bo we wszystkim jest jakiś rytm, wreszcie, że „każda dusza jest splotem rytmicznym”. W hymnach proroków wedyjskich intryguje Calasso sylaba, „która jest sokiem wszystkiego”, a jej „ulatniająca się substancja dźwiękowa była czczona jako niezniszczalna”. W tej wibracji widzi, słyszy prajęzyk, rodzaj kodu zarazem biologicznego i duchowego, płaszczyznę spotkania z bogami. A zatem prozodia Mallarmégo i wedyjska wibracja to dla włoskiego pisarza emblematy „literatury absolutnej”, ponadgatunkowej, wyzwolonej z wszelkich obowiązków i rygorów, uniwersalnej, płynnie przechodzącej w rzeczywistość, łączącej w sobie to, co naturalne z tym, co kulturowe. Unieważniającej podział na formę i treść.

Roberto Calasso, „Literatura i bogowie”.
Tłum. Stanisław Kasprzysiak, Czuły Barbarzyńca,
Warszawa, 180 stron, w księgarniach od stycznia 2011
Pytałem, czy wątek historycznoliteracki jest w tej książce najważniejszy. Nie. Najważniejszy jest w niej właśnie program „literatury absolutnej”. „Literatura i bogowie” to rodzaj manifestu, który piękną frazą maskuje własną kategoryczność (wszak o agresywnej retoryce manifestu wypowiada się Calasso z pogardą). Jego program jest ciekawą hybrydą modernizmu i ponowoczesności. Otóż ten czciciel formy, podzielający sąd Nietzschego, że prawda to „ruchliwa armia metafor”, a poznanie jest czymś wynalezionym, wierzy zarazem w referencyjność, mało tego: w jedność literatury i rzeczywistości, osiągalną na poziomie rytmu, wibracji, brzmienia.

Z Calasso się nie dyskutuje. Jego wizja poezji jest na tyle radykalna, że można ją tylko zaakceptować lub odrzucić. Chwilami dawałem się uśpić potoczystej frazie, ale ostatecznie nie chcę brać udziału w tej ucieczce poezji przed ratio. Wierzę, że sens bywa także źródłem rytmu, melodii, i choćby się bogom nie podobał, choćby w metrum dochodziło do dionizyjskiej orgii, zadaniem poety jest pilnować słów. A łomot serca, drżenie głosu, zachwyt i lęk i tak dadzą o sobie znać. Bo są silniejsze od autora. Stawiam na napięcie między słowem a sylabą. W imię kontaktu z bogami po drugiej stronie słów. W imię tego, co poza słowami.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.