Nie jak w raju (fragmenty)

Agnieszka Taborska

Niewiele brakowało, a spalibyśmy na złocie. Nie musielibyśmy zarabiać pieniędzy, martwić się o przyszłość, z niepokojem wyglądać znaków zbliżania się kolejnego światowego kryzysu

Jeszcze 4 minuty czytania

Banany

Na składkowe przyjęcie ktoś przynosi lody bananowe. Wśród wielu znakomitych dań właśnie one wzbudzają największe zainteresowanie. Dalekie od przychylności wobec dania. W ogniu pytań osoba, która lody przyniosła, przyznaje się, że sama je zrobiła. Przez tłumek przechodzi szmer. Wreszcie pierwszy śmiałek zabiera głos i mówi, że on też nie wie, co z bananami robić. Drugi wyznaje to samo. I trzeci. I czwarty. Spowodowane pojawieniem się lodów napięcie powoli przeradza się w sympatię rodzącą się między uczestnikami spotkania. Solidarności z innymi, będącymi w sytuacji równie trudnej. Piąty gość jeszcze się chwilę waha, nim powie, że choć wielokrotnie postanawia więcej bananów nie kupować, zawsze wraca ze sklepu ze znienawidzoną kiścią. Teraz już uczucie wspólnoty wiąże większość uczestników wieczoru. Okazuje się, że niemal wszyscy stają wobec podobnego problemu. Choć kupionych przez siebie bananów nie jedzą, lub co najwyżej dla czystego sumienia nadgryzają przed wyrzuceniem, podczas kolejnej wizyty w sklepie nie mogą się opanować. Zawstydzeni brakiem silnej woli, wracają do domu z pełną siatką. Czy podszyta miłością nienawiść do bananów wiąże się z ich fallicznym kształtem? Miejscem, jakie zajmują w obscenicznych dowcipach? Rolą w slapstickowych komediach? Faktem, że nie można ich trzymać w lodówce, więc obowiązek szybkiego zjedzenia pojawia się nazajutrz po rozpakowaniu felernej torby? Przez następną godzinę ożywionej dyskusji głos zabierają nawet najbardziej milkliwi. Okazuje się, że im też nie jest obca dziwna ta przypadłość! Trzydzieści parę zebranych przypadkowo ludzi cierpi na bananową fobię. Czy spotkali się rzeczywiście przypadkiem? Padli ofiarą spisku? Czy – na wzór producentów karmy dla kotów – ktoś dodaje do bananowej masy uzależniający, i z pewnością fatalny dla zdrowia, składnik? Kto? Wielkie koncerny sklepowe? Plantatorzy? Terroryści, przygotowujący nową broń biologiczną ukrytą w skórce? Jak z nią walczyć? Tworzyć grupy wsparcia? Apelować do władz? Emigrować – jeśli to możliwe – do krajów jeszcze wolnych od zagrożenia? Długo w noc snujemy plan wyleczenia się z nałogu. Jest nam lżej na sercu, bo pokonaliśmy psychiczny opór i wreszcie otwarcie mówimy o tym, co dręczy nas od dawna. Przestaliśmy temat wypierać, ale to dopiero początek procesu zdrowienia. Nazajutrz omówimy projekt zbiorowej terapii. Na razie trzeba posprzątać po roztopionej górze żółtego deseru, którego nikt nie tknął. Jego twórcy to nie martwi: najważniejsze, że pozbył się sześciu niechcianych owoców, których nazwa zaczyna się na B. Wracam do domu zmęczona, niedługo świt i trzeba spróbować wyspać się przed dniem, który przyniesie może rozwiązanie wstydliwego kłopotu. Postanawiam jednak wziąć szybki prysznic. W drodze do łazienki staram się nie patrzeć na gnijące na srebrnej paterze cztery brązowe, złowieszcze półksiężyce.

Łóżka wodne

Fragmenty pochodzą z przygotowywanej przez Agnieszkę Taborską książki „Nie jak w raju”, która będzie kolejnym po „Wielorybie, czyli przypadku obiektywnym” zbiorem opowiadań, dziejących się głównie w Polsce i Ameryce

H. wzbudził we mnie sympatię od pierwszej rozmowy, gdy na pytanie, czego mu w Warszawie najbardziej brakuje, odpowiedział: „junk mailu”. Wtedy jeszcze mieliśmy kiepskie pojęcie, o czym mówi. Do Polski konającego socjalizmu H. przybył w połowie lat osiemdziesiątych przez pomyłkę. Uniwersytet Warszawski wysłał na roczny pobyt w Cleveland autorytet od architektury baroku, spodziewając się, że przyjedzie stamtąd uczony równej rangi. Administracja którejś z uczelni nie działała jednak najlepiej i na Okęciu wysiadł H., rzeźbiarz i hipis. Przyleciał z dużą rodziną, wszyscy odprężeni, uśmiechnięci, przyjaźnie nastawieni do świata. Nieświadomi pomyłki, H. z żoną zamieszkali w bloku i posłali dzieci do miejscowej szkoły w nadziei, że dziesięć miesięcy wystarczy na nauczenie się świszczącego języka. Po czym rozpoczęli poznawanie zdumionego ich obecnością kraju. Podczas owego roku w ich nieubezpieczonym amerykańskim domu wybuchł pożar, niszcząc wszystko. Po powrocie – jak osiemnastowieczni osadnicy – zaczynali od nowa. Pierwszą rzecz, jaką zrobili, był zakup wodnych łóżek. Dla całej rodziny plus potencjalnych gości. Zrozumiały w ich sytuacji odruch sprowokowała kompania reklamowa, która w tym akurat czasie rozszalała się w gazetach i telewizji. Wkrótce potem polecieliśmy z M. do Stanów i w drodze ze Wschodniego Wybrzeża na Zachodnie zjawiliśmy się z wizytą w ich nowym domu. Bezsenną noc przeleżeliśmy w wodnym, dwuosobowym łożu, czujni, by ruch jednego z nas nie wychlupotał drugiego na podłogę. Bardzo się cieszyliśmy na spotkanie z H., lecz w obliczu perspektywy następnej nocy skróciliśmy pobyt. Niedługo potem – jak tysiące Amerykanów, którzy ulegli krótkotrwałej modzie – H. z rodziną stanęli przed trudnym zadaniem pozbycia się łóżek. Przed wyrzuceniem każdego materaca trzeba było zeń wypompować kilkaset litrów wody! Jak to zrobili, do dziś nie wiem. Od tamtej pory, ilekroć nie mogę zasnąć, zamiast liczyć barany, przypominam sobie noc w Ohio. Robi mi się wówczas trochę lepiej. Choć dalej żałuję, że przez wynalazcę wodnych łóżek nie zostaliśmy z H. dłużej. Na pamiątkę tamtej wizyty został nam ceramiczny smok, stojący w warszawskiej łazience. O wodnych łóżkach nikt już nie pamięta, a smok – cudem przewieziony przez tyle stanów, genialnie zapakowany na podróż samolotem – wygląda jak nowy.

Keczup

Co byśmy robili w pochmurny ranek bez takiej gazetowej notki?: „Firma A dopuściła się czynu nieuczciwej konkurencji wobec firmy B, rozpowszechniając reklamę koncentratu pomidorowego X wraz z informacją, że koncentrat ten jest koncentratem najbardziej pomidorowym. Firma A oświadcza, że koncentrat pomidorowy X nie jest koncentratem najbardziej pomidorowym. Firma A przeprasza firmę B oraz konsumentów za wprowadzenie w błąd”. Bez gazet byłoby smutniej...

Pomyłka

Wreszcie dobra wiadomość: obywatel Chin, który dwadzieścia osiem lat temu połknął pałeczkę, poddał się operacji. Chirurg wyjaśnił dziennikarzom, że jego pacjent połknął pałeczkę przez pomyłkę.

Chiny

Agnieszka Taborska

Pisarka, historyczka sztuki, romanistka. Wydała m. in.: „Senny żywot Leonory de la Cruz” (tłumaczony na angielski i francuski), „Abecadło Topora”, „Okruchy amerykańskie”, „Spiskowcy wyobraźni. Surrealizm”, „Wieloryb, albo przypadek obiektywny” oraz przekłady książek Philippe’a Soupaulta, Gisèle Prassinos i Spaldinga Graya. Jej bajki dla dorosłych i dzieci ukazały się w Polsce, Niemczech, Japonii i Korei oraz posłużyły za kanwę filmów animowanych. Od 1988 roku dzieli czas między Warszawę i Providence (USA), gdzie w Rhode Island School of Design wykłada historię sztuki.

Niewiele brakowało, a spalibyśmy na złocie. Nie musielibyśmy zarabiać pieniędzy, martwić się o przyszłość, z niepokojem wyglądać znaków zbliżania się kolejnego światowego kryzysu. Choć, z drugiej strony, stanęlibyśmy przed koniecznością podejmowania decyzji, co z taką ilością złota robić! W początku lat osiemdziesiątych M. dostał zaproszenie z londyńskiego college’u na poprowadzenie zajęć w wiosennym semestrze z europejskiego filmu eksperymentalnego. Rzecz jasna, bardzo się ucieszył. Nie tylko dlatego, że drobna suma w funtach znaczyła w tamtych czasach fortunę nad Wisłą, ale z perspektywy tkwiącej w przejściowym okresie Polski kilkumiesięczny pobyt w Londynie wabił feerią niespotykanych u nas kolorów. Toteż M. odpowiedział najlepiej, jak umiał. Wystukał na maszynie list – były to bowiem ostatnie miesiące epoki przedkomputerowej – w którym przede wszystkim podziękował za zaproszenie. Gdyby tylko na tym poprzestał! Po chwili namysłu dodał jednak niezbędny w swoim pojęciu akapit, wyrażając wdzięczność za wybór właśnie jego oraz świadczącą o dobrym wychowaniu wątpliwość, czy rzeczywiście londyński college nie mógłby znaleźć lepszych specjalistów. Wysławszy list z Poczty Głównej, zaczął czekać na odpowiedź. Mijały miesiące, college milczał, początek wiosennego semestru był tuż-tuż. Tamtego roku M. nie poleciał do Londynu, studenci zakończyli edukację bez znajomości historii europejskiego filmu awangardowego. Nie poleciałby i następnego roku, gdyby w rozmowie z wykładającym tam znajomym temat przypadkiem nie powrócił. Wychowany w Anglii znajomy zdziwił się na wiadomość, że list M. był elegancką formą przyjęcia zaproszenia. Ucieszona tą wieścią dyrekcja college’u przysłała kolejny list, na który M. odpowiedział już w sposób jednoznaczny. Mogłoby się zdawać, że przygoda ta – niezrozumiała dla dzisiejszych „young professionals” – czegoś M. nauczy. Gdyby tak się stało, jak już wspomniałam, spalibyśmy dziś na złocie. Dwadzieścia lat po wymianie korespondencji z londyńskim college’em M. dostał mail z chińskiej szkoły artystycznej. Potężna ta uczelnia przygotowywała światowy zjazd specjalistów od animacji, bardziej niż fachowcy od innych dziedzin potrzebnych w kraju tak rozwiniętej kultury wizualnej. Obok zaproszenia do udziału w konferencji, podjęcia stałej pracy na uczelni bądź przyjazdu z gościnnymi wykładami, mail zawierał propozycję objęcia przez M. stanowiska doradcy medialnego władz prowincji. Wysokość wynagrodzenia nie grała roli. I choć ton listu niepokojąco przypominał wątek konsultanta z „Mistrza i Małgorzaty”, nie należało działać pochopnie... M. odpowiedział wstrzemięźliwie, bez entuzjazmu oczekiwanego od znawcy najnowszych technik animacji. Temat nie powrócił podczas konferencji. Ktoś więc inny śpi dziś na złocie. Najbardziej nieoczekiwany obrót wymiana kulturalna z Chinami przybrała dla pewnej polskiej studentki. Poznawszy na organizowanym przez M. festiwalu wybitnego kompozytora muzyki do filmów animowanych, postanowiła dalej studiować pod jego kierunkiem. A że kompozytor jest obywatelem świata – urodził się w Stanach, skąd wyjechał, przestraszony perspektywą starości bez emerytury – więc z chwilowo przybranej ojczyzny, Belgii, wybierał się właśnie z wykładami do Chin. Mieli spotkać się tam z M. i wspólnie przez kilka miesięcy kosztować życia w nowym miejscu. Koniec końców jednak ani kompozytor, ani M. na chińską uczelnię nie dotarli. Ze wszystkich bohaterów tej historii najbardziej zdecydowana okazała się studentka. Zorganizowawszy sobie stypendium, załatwiwszy formalności ze szkołą, w której studiowała w Polsce, wyjechała. Zdaje się, że dopiero na miejscu dowiedziała się, że kompozytor nie przyjedzie. Mam nadzieję, że nie ma mu za złe i jej pobyt okazał się ciekawy. Nam została oprawna w drewnianą ramę mosiężna tablica, zawierająca napisane po angielsku, ozdobnie wygrawerowane oświadczenie, potwierdzające, że M. obiecał przyjechać na gościnne wykłady. Oglądając po raz kolejny „Damę z Szanghaju”, pocieszam się, że groźny ton oświadczenia wynika tylko z niedoskonałego przekładu.

Mój wierszyk z dzieciństwa o Chinach

Jak wróciłam z wakacji,
Warszawa wydawała się nowa
I dziwna i ładna.
Jak pobyłam trochę w Warszawie,
Stara wydała się Warszawa.

A jak wróciłam do domu, zrobiłam sobie
Koronę z papieru kolorowego
I suknię królewską zrobiłam.
A że było krzesełko, udawałam królową.

Gdy lecę samolotem,
Czy w dzień biały, czy nad ranem,
Zawsze widzę Chiny, Polskę
Czy też Wietnam ukochany.
Piękne Chiny, piękne Chiny,
Piękna chińska porcelana.
Co więc dalej w tym wierszyku?
Wierszyk zaczynamy tak:
Gdy w tych Chinach się spotkałam
Z chińskim dzieckiem,
Z chińską matką,
Poszłam dalej, ot, nad rzekę,
A nad rzeką krokodyle
I lamparty, morskie świńskie,
Trawa morska i motyle.

Zwykłe przyjemności

Nazajutrz po pięćdziesiątych urodzinach wybrałam się do sklepu „Zwykłe przyjemności”. Taka nazwa, to kuszenie licha. Po drodze do „Zwykłych przyjemności” mówiłam sobie w duchu, o ile amerykańskie chodniki są od europejskich solidniejsze, stabilniejsze! Po raz trzeci licho skusiłam, umawiając się po wizycie w „Zwykłych przyjemnościach” na obiad z trzema jungistami. O czym trzech jungistów może marzyć, jak nie o zanalizowaniu osoby czwartej, która na spotkanie dotrze w podartym ubraniu, z zakrwawionym łokciem i stłuczonym nosem? Tak zrobiłam, padłszy ofiarą amerykańskiego chodnika. Spalding Gray wspomniał w jednym z monologów Trójkąt Bermudzki: trzy niebezpieczne lata po przekroczeniu pięćdziesiątki, w czasie których przydarzają się liczniejsze niż kiedy indziej wypadki i choroby. Kto je przetrwa, ma ponoć szansę na długie życie...

Ośmiornica

Wyniki mistrzostw świata na mundialu w RPA w 2010 roku przewidywała urodzona w Anglii, bardzo inteligentna ośmiornica Paul, mieszkająca w oceanarium w Oberhausen. Pełzała po dwóch identycznych, przezroczystych, otwartych pojemnikach stojących na dnie akwarium. Każde z nich miało zatkniętą flagę rywalizującej drużyny. Ośmiornica opasywała pojemniki mackami, czasem w ostatniej chwili zmieniała decyzję, nim z wnętrza jednego zabierała spoczywający na dnie małż. Zgromadzeni wokół dziennikarze wstrzymywali oddech. Z palcem na spuście migawki wpatrywali się w powolny spektakl fotoreporterzy. Drużyna kraju, którego pojemnik ośmiornica wybrała, niezmiennie odnosiła zwycięstwo. Wiarę absolutną pokładali w niej Niemcy. Przed fatalnym dla nich meczem z Hiszpanią wpierw długo pieściła pojemnik niemiecki, by nagle skierować się do flagi sąsiadów i spod niej wydłubać muszlę. Niemcy byli zdruzgotani, Internet wypełnił się przepisami na potrawy z ośmiornicy w cytrynowym sosie, rząd hiszpański zaproponował jej azyl, w debatę włączyli się obrońcy praw zwierząt. Zainteresowanie mediów rosło z dnia na dzień, pod adresem ośmiornicy zaczęły napływać śmiertelne pogróżki, oceanarium zaangażowało strażnika, jej opiekun uspokajał telewidzów: „Zawsze znajdzie się ktoś, kto chce naszą ośmiornicę zjeść, ale i ona potrafi się bronić i my jesteśmy po to, by nic jej się nie stało!”. Podczas czterech tygodni mundialu takie relacje serwowane nam były codziennie. Siedzieliśmy skamieniali z nosami w ekranach, na których pełzało podobne bardziej do rośliny niż do kogoś o imieniu Paul przedpotopowe stworzenie o wielkiej głowie w kształcie i barwie cukinii oraz półprzymkniętych, mądrych oczach. Wizerunek wróżbity trafił na podkoszulki i ekrany telefonów komórkowych. Niepokoiło mnie kilka kwestii: czemu dziennikarze nie pytali, kto wpadł na ten pomysł? Kto wstawił do akwarium dwa identyczne pojemniki? Kto położył na ich dnie małże? Kto zatknął flagi? W dobie post-New Age’u, czasach jasnowidzów i chiromantów niby nic takiego, a jednak... Najbardziej racjonalnie zachowywała się sama ośmiornica. Słusznie uchodząc za najinteligentniejszego bezkręgowca, zdawała się nie zwracać na zamieszanie wokół najmniejszej uwagi. Po jej – wywołanej przyczynami naturalnymi – śmierci dyrekcja oceanarium umieściła zwłoki w lodówce na czas przygotowań pogrzebu. Dyrektor podzielił się z dziennikarzami planem wzniesienia „skromnego grobowca”. „Dobrze jej się tu żyło. To jedyne, co może nas dziś pocieszyć” – dodał.

Punkt widzenia

Rozentuzjazmowani internauci prześcigają się w komentarzach na temat dobrej wiadomości. Dotyczy reakcji pilota American Airlines, który zdecydował się poczekać pięć minut na ostatniego pasażera – dziadka śpieszącego na pogrzeb kilkuletniego wnuczka, zamordowanego przez przyjaciela córki. Internauci są zgodni: to od dłuższego czasu pierwsza dobra wiadomość!

Świat

Komentarz internauty pod artykułem na temat policjanta z Filadelfii, który postrzelił się dla zwrócenia na siebie uwagi: „Naszemu światu czegoś brakuje. Czego – nie wiem, ale wiem, że czegoś brakuje”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.