Film, w którym bohater pije kawę, a za oknem ma widok na Manhattan, nie musi być od razu kultowy, ale zdecydowanie ma na to większe szanse niż obraz, w którym bohater pije kawę, a za oknem ma malowniczą Zieloną Górę. Kto ustalał listę kultowych miast filmowych i fabularnych leitmotivów kultowość gwarantujących? Tego do końca nie wiadomo, ale jedno jest pewne – żywiołową reakcję na miejsca z takiej listy mamy zapisaną w naszym kodzie genetycznym i nie zmieni tego żadna reedukacja i próba nawrócenia na myślenie inne niż to, które opisał Pawłow. Z tych właśnie, niezbadanych bliżej powodów kawa w filmie zawsze świadczy o intelektualnej głębi bohatera (zwłaszcza czarna, bez dodatków, bo mleka i cukru używają mięczaki), a herbata uchodzi za dziwactwo, w najlepszym razie objaw nieszkodliwego ekscentryzmu. Mowa oczywiście o filmach amerykańskich, bo tylko one mogą być kultowe. Precyzyjnie rzecz ujmując, stanowią crème de la crème zbioru filmów kultowych.
Konkurs filmowy
Tekst Małgorzaty Major wygrał 2. konkurs filmowy www.dwutygodnik.com. Autorce serdecznie gratulujemy! Jednocześnie informujemy, że oprócz Małgorzaty Major zestaw książkowy, ufundowany przez Ha!art i Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, otrzyma Magdalena Wrzesień.
Kultowość filmu jest efektem subiektywnych, totalitarnych, będących zaprzeczeniem wszelkich zasad demokracji czynników. Czynników, które powodują, że po raz dziesiąty oglądając „Thelmę i Louise”, cieszymy się tak samo jak za pierwszym razem, gdy Harlan Puckett kończy żywot nie zaznając oczekiwanego uczucia spełniania, albo kiedy profesor John Keating wskrzesił (nomen omen) „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”. Z tych samych powodów w napięciu czekamy na północ z bohaterami filmu „Przyjaciele Petera”. Chcemy uczestniczyć w rytualnym (często opartym na wewnątrzpokoleniowym porozumieniu) cyklu, który jest czymś w rodzaju drzwi do Narnii. Zaglądamy tam razem, przeżywamy – wydawać by się mogło – nieopisywalne stany, po czym wracamy do rzeczywistości pozaekranowej z poczuciem zawarcia paktu, który czyni z nas członków grupy, aplikującej sobie takie same dawki, tych samych doznań. Etykietka filmu kultowego jest sprytnym wybiegiem widza dla schlebiania swoim najróżniejszym gustom, których – pod egidą kultowości – nie musimy się wstydzić. W końcu stwierdzenie, że X to film kultowy nie znaczy, że uważamy, iż stanowi przełom w dziejach współczesnej kinematografii. Nie musimy wstydliwie zakradać się do kin, kiedy organizowane są retrospektywy filmów Spielberga, a nas szczególnie interesują „Szczęki”. W końcu widok dwóch dorosłych mężczyznach, płynących do brzegu na łupince od orzecha, mógłby śmieszyć w każdych innych okolicznościach, ale nie wtedy, gdy tymi mężczyznami są: dzielny szeryf Martin Brody i ekscentryczny milioner Quint. Nie oglądamy „Szczęk”, żeby podziwiać nowatorstwo efektów specjalnych (chociaż, gdyby się nad tym zastanowić, z tego powodu również warto), ale dlatego, że wakacje w Amity budzą w nas dobre wspomnienia, przypominają o czasach, kiedy rekina grał wielki psujący się rekwizyt, a nie jakiś wirtualny zbiór pikseli. Kult otaczający film Spielberga jest aksjomatem, próby rozkładania go na czynniki pierwsze stanowią zbędną papierologię. Z tych samych powodów zaglądamy do lustra i powtarzamy „Candyman” tak długo, aż nie pojawi się na ekranach naszych telewizorów. Czy mamy ochotę analizować detale miejskiej legendy, która jest dziurawa jak szwajcarski ser? Niekoniecznie. Wystarczy nam świadomość, że skoro Helen Lyle nie wyszła z tej konfrontacji bez szwanku, my również nie mamy na to najmniejszych szans.
Susan Sarandon i Geena Davies w „Thelmie i Louise”
Wyznawanie kultu paradoksalnie jest czynnością grupową, a równocześnie bardzo intymną. Aby uznać jakieś popkulturowe zjawisko za kultowe, potrzebne są przynajmniej dwie osoby. Wówczas możemy mówić o wspólnictwie, dzieleniu się emocjami, wrażeniem epifanii i nadciągającego końca świata. Kult należy wyznawać grupowo, wtedy dopiero nabiera on właściwego znaczenia. Sztuka filmowa na ogół łączy nas pokoleniowo, ale nie jest to warunek konieczny. Dla roczników wkraczających w dorosłość rodzajem nici porozumienia są filmy o inicjacji, o przechodzeniu z Narnii na Wall Street, a dla kultowości zorientowanej genderowo łącznikiem jest filmowa wizja siostrzanego porozumienia (właśnie takiego, jakie widzimy w „Thelmie i Louise”).
Gdy jestem młodą dziewczyną marzącą o życiu pełnym ekstatycznych przeżyć, a jakaś siła nieustająco gna mnie przed siebie, to czuję więź z tymi wszystkimi młodymi kobietami, które w postaci Becky („Co gryzie Gilberta Grape’a) albo w siostrach Lisbon („Przekleństwa niewinności”) widzą siebie. Gdy zaś jestem niepokornym młodzieńcem, który chciałby ruszyć w podróż Route 66 – chętnie współodczuwam porozumienie z tymi, dla których słodki John Doe flirtujący z Louise jest wzorem godnym naśladowania. Dla młodzieńców roztropniej patrzących w przyszłość pewnym wzorcem postępowania może być natomiast wiecznie zgryziony Gilbert Grape.
wampiryczne trio: Pitt, Banderas i młodziutka Dunst
Czy ktoś dzisiaj pamięta, że za rolę w filmie „Wywiad z wampirem” Brad Pitt i Tom Cruise dostali Złotą Malinę w kategorii „najgorsza ekranowa para”? Z pewnością nieliczni, bo gdyby było inaczej, już dawno pod medialnym toporem spadłaby głowa tego, kto w 1995 roku wybierał laureatów. „Wywiad z wampirem” jest nie tylko najlepszy w swoim gatunku, dzisiaj jest to także film-przepowiednia, który na swojej liście płac miał największe gwiazdy nadciągającej dekady. Pitt, Cruise, Slater, Banderas, a jako wisienka na torcie Kirsten Dunst. Ten film nie tylko wskrzesił modę na wątki wampiryczne w kinie mainstreamowym, ale także rozpoczął dumny pochód ku kultowości, bowiem próżno szukać drugiego tytułu, który w ostatnich piętnastu latach mógłby cieszyć się równym powodzeniem. Powiedzmy to głośno – Edward Cullen mógłby co najwyżej czyścić buty Louisowi de Pointe du Lac.
W tym miejscu warto zaznaczyć, że kultowość nie ma nic wspólnego z zaprogramowanym na sukces produktem filmopodobnym. O ile „Wywiad z wampirem” otoczony jest należnym mu kultem, o tyle „Zmierzch” stanowi dobrze skalibrowaną zabawkę, która zadziała, nawet jeśli w kostium Edwarda wciśnie się Justin Bieber, albo Zac Efron. Film kultowy nie musi być skończonym dziełem kinematografii światowej, ale musi otwierać nowe przestrzenie myślowe dla widzów. Musi tworzyć Narnię dla tych, którzy takiej Narnii najbardziej potrzebują. Nieważne czy jest to biuro Buda Foxa w siedzibie Wall Street, czy bieg ramię w ramię z Thomasem „Babe” Levym („Maratończyk”). Jakie przestrzenie (poza przepastnymi korytarzami głębokich kieszeni portfela) otwierają opowieści o Edwardzie Cullenie? Gdyby wymienić całą obsadę i zastąpić ją śpiewającymi kelnerami (w wieku 16-25 lat), film odniósłby ten sam rodzaj „oszałamiającego” sukcesu. Cullen ma się tak do de Pointe du Laca jak kawa zbożowa do Kopi Luwak.
Kultowość filmu rozrasta się w naszej świadomości z upływem czasu. Po tym poznać chwilową modę, o której zapominamy wraz z zerwaniem kolejnej kartki w kalendarzu. Kult obnosimy dumnie jak trofeum. Nie znaczy to, że rozpowiadamy o tym na lewo i prawo, wręcz przeciwnie, szanujemy jego intymność, ale pielęgnacji ołtarza nie uznajemy za wstydliwy sekret. Nasze poczucie kultowości jest jak drzemiący wulkan, może zamilknąć na lata, ale z pewnością kiedyś się przebudzi. Zdarzy się to, gdy usłyszmy „Gangsta’s Paradise” i przypomnimy sobie, że „Młodzi gniewni” to wycinek z życia, które chcieliśmy wieść, ale w szkole przypadła nam rola klasowego klauna, albo kujona desperata. Może nam także przypomnieć o początkowych okresie niesienia kaganka oświaty, które w naszym wydaniu nie było tak spektakularne jak w przypadku Louanne Johnson, ale z czasem okazało się zaskakującym sukcesem/porażką* (*niepotrzebne skreślić). Niewykluczone również, że z bohaterami nie mieliśmy nic wspólnego, ale mamy sentyment do ulicznej mody początku lat 90. Powody nie są ważne. Ważne jest to, że film wzbudza w nas pewne emocje, które nie gasną z upływem czasu. Wręcz przeciwnie – dorastają razem z nami i stanowią coś w rodzaju naszego „mentalnego” posagu, w który wyposażeni ruszamy na podbój świata.
Etykietkami „kultowy” nie można szastać gdzie bądź, zresztą pochopnie przyczepiona może wyrządzić wiele szkody. Kultowość spada na film od razu, są jakieś przesłanki, które pozwalają nam przeczuwać, że do tego tytułu będziemy wracali. W końcu nie po to przemierzamy „Kalifornię”, żeby Early Grayce narobił kłopotów swojemu kuratorowi, ale dlatego, że – podobnie jak dziecko w sklepie ze słodyczami – śledzimy w napięciu konfrontację dobra ze złem, prawości z gwałtem, kultury z naturą i teorii z praktyką. Grayce kontra Kessler to trochę jak zabawa typu „trick or treat”. Tylko że tym psikusem może być wysłanie nas do Krainy Wiecznych Łowów. Chcemy się bać, a może zrozumieć, dlaczego mamy się bać, a inni mają nas straszyć? Najpewniej jedno i drugie sprawia, że włączamy się w szaleńczą grę Early’a i Briana.
Kult skazuje nas na wieczność z bohaterem, miejscem i okolicznościami. Jesteśmy zobligowani i posłusznie wypełniamy nasze zobowiązania, które dają nam przedsmak tego, co jedni nazywają ucieczką od samsary, a inni szukaniem ciekawszej fabuły niż nasza własna, której nie sposób cofnąć, przewinąć, przyspieszyć. Nieważne, jak to nazywamy, czym to mierzymy i jak sobie dawkujemy. Może z kultem jest trochę jak z duchami: większość nie chce w nie uwierzyć, ale równocześnie wie, że istnieją. A czy ty wstrzyknąłeś już sobie codzienną dawkę filmowej iluzji, dzięki której ten dzień będzie łatwiejszy do zniesienia?