PINA BAUSCH (1940-2009):
Pożegnania

Beata Stasińska

W „Nefés”, jak w życiu, trwa karuzela ludzkich zabiegów, uwiedzeń, demonstracji i odejść. Tyle tu powtórzeń i tyle energii, by pokazać, jak – mimo ich oczywistości – są one nasze i prawdziwe

Jeszcze 1 minuta czytania

Przedmieścia Wrocławia w ścianie deszczu, który na kwadrans ustąpił miejsca bijącemu w maskę samochodu gradowi. Próbujemy nadrobić spóźnienie, wrzucamy torby do hotelowego pokoju i biegniemy podwórkami do opery.
Zatrzymuje nas sms z Warszawy: Pina Bausch nie żyje. Pod wrocławską operą tłum czeka na decyzję zespołu Tanztheater. Otwarte w ostatniej chwili drzwi nie budzą radości ani nawet ulgi; raczej niepewność, by nie powiedzieć – wątpienie w to, co za chwilę może się stać. Niektórzy przyglądają się tancerzom z niezdrową ciekawością zmieszaną z troską o to, czy i jak się potoczą te trzy godziny na scenie.

Otwarta przestrzeń i ascetyczna scenografia sugerują, że w tym przedstawieniu to tancerze, czy – jak powiedziałaby Pina Bausch – tańczący ludzie (bo nie lubiła profesjonalnych tancerzy) są najważniejsi.

Pierwsze taneczne etiudy „Nefés” zapraszają do znanego nam świata ról i masek, jakie kobiety i mężczyźni przybierają, by właśnie jako kobiety i mężczyźni społecznie zaistnieć, potwierdzić stereotypowymi zachowaniami swoją seksualną tożsamość. Jest zabawnie, czasami wręcz komicznie. Czasami boleśnie, bo tak trywialnie a prawdziwie.

W miejscu dotychczasowych poszukiwań i eksperymentów ze zmianą ról i płci włącznie, pojawia się w tym przedstawieniu rodzaj zgody na to, jacy jesteśmy. Śmieszni, stereotypowi, ulegli wobec społecznych norm i oczekiwań, skłonni do powtarzania błędów i budzących śmiech zachowań – byle nie zostać wykluczonym z hierarchii bardzo kogucich samców i bardzo seksownych kocic, byle nie zostać odrzuconym. Gama zachowań nawet w tych stereotypach jest bogata: rozpisuje ją bowiem niegasnące ludzkie pożądanie. To ono każe nam uwodzić urodą gestu, czułością, bądź grozić odejściem. A w czas dominacji nad drugim człowiekiem – posiadać, posiadać, posiadać.
W tym świecie jednak wszystko jest w ciągłym ruchu, nieustannie poddane naszym żądzom bądź lękom, że coś-kogoś tracimy. Tancerze wchodzą i wychodzą, powtarzają gesty i choreograficzne etiudy. Widzowie znajdują się w środku tego widowiska właściwie bez początku i końca, i bez wyrazistej konstrukcji.

W „Nefés”, jak w życiu, trwa karuzela ludzkich zabiegów, uwiedzeń, demonstracji i odejść. Tyle tu powtórzeń i tyle energii, by pokazać, jak – mimo ich oczywistości – są one nasze i prawdziwe. Nawet gdy wyglądamy jak postaci z commedii dell’arte lub udajemy modelki na wybiegu czy stalowych machos, nawet gdy nasza próżność i pycha dominuje nad uczuciem. Tacy jesteśmy.

„Nefés”, reż Pina Bausch. Tanztheater Wuppertal 2003, fot. Marcin Wasyluk„Nefés” to przedstawienie, które łatwo odrzucić i skrytykować. Za niebezpieczne balansowanie na granicy banału i muzycznego etnokiczu, za pozornie łatwe rozwiązania sceniczne, za zgoła kabaretowe scenki i w końcu – za podejrzane piękno uczuć, uczuć, które okazują się dobrze lub źle odrobioną lekcją przetrwania.
Te słowa krytyki nie były donośne 30 czerwca, w dzień śmierci Piny Bausch. Bo oglądając „Nefés” widziałam wielki hołd złożony przez Pinę Bausch jej zespołowi, ba, każdemu tancerzowi z osobna, bo każdy lub prawie każdy miał swoje małe-wielkie przedstawienie w tych trzech kipiących tańcem godzinach. W każdym ich ruchu zapisała się wypracowana wspólnie metoda wyrażania i docierania do prawdy o człowieku poprzez sekwencje ruchów właśnie, poprzez taniec. Z całą powagą tego zadania, skupieniem i szacunkiem dla tego, co wspólnie się tworzy i z kim tworzy.

Długie pożegnanie Piny Bausch? Tak to dziś widzę. Po przedstawieniu tancerze wyszli na scenę i stanęli w jednym rzędzie. Publiczność zobaczyła ich niemy szloch.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.