PINA BAUSCH (1940-2009):
Pina z Cheshire

Łukasz Drewniak

Przed pokazami Tanztheater Wuppertal, otwierającymi Sezon Kultury Nadrenii Północnej-Westfalii – Tam'Tam, przypominamy teksty o twórczości Piny Bausch powstałe dla dwutygodnik.com po jej nagłej śmierci w czerwcu 2009 roku

Jeszcze 3 minuty czytania

To było oczywiste, że Pina Bausch musi umrzeć tańcząc swoją partię w „Café Müller”. Tak nam się wydawało, tak powinno być. Pewnego dnia, kiedy poczuje, że to już (a stare kobiety zawsze wiedzą, które „już” jest tym właściwym, ostatnim i najważniejszym), poprosi Almodóvara, żeby przyjechał z kamerą do Wuppertalu i sfilmował jej śmierć. Bo tylko Almodóvar wiedziałby, że ona w tym momencie, umierając, tańczy.

Podobno pierwszy raz opuściła wyjazd z zespołem. Tanztheater bez Piny występował we Wrocławiu na festiwalu „Świat miejscem prawdy”, punkcie kulminacyjnym obchodów roku Jerzego Grotowskiego. Pina źle się czuła, szła na jakieś badania, podobno w tych dniach zdiagnozowano u niej raka.
Jej aktorzy tańczyli w Polsce przez trzy wieczory. Ostatni spektakl zagrali już po jej śmierci. Tańczyli wiedząc już od rana, że jej nie ma. Dużo bym dał, żeby widzieć akurat ten występ. Przecież „Nefés” był bodaj najradośniejszym, najbardziej pogodnym, beztroskim i afirmacyjnym z jej spektakli w ostatnich latach. Więc może to tak miało być.

Kiedy umierała Pina, oglądaliśmy niekoniecznie jej najważniejsze przedstawienie, niekoniecznie najpiękniejsze. Ale jej śmierć uczyniła z niego coś w rodzaju testamentu. Jakakolwiek była ta śmierć, skąd przyszła i z jakiego powodu, Pina wiedziała, że gdzieś tam we Wrocławiu, w gmachu jakiejś opery, tętni jej zmysłowy, uwodzicielsko lekki i radosny świat. Wyszło na to, że Tanztheater opłakiwał Pinę Bausch śmiechem.

2.


„Nefés” trwa bez mała trzy godziny. Nigdy dotąd nie patrzyłem tak długo niemal wyłącznie na twarze tancerzy. Przecież w tańcu najważniejsze jest ciało. Patrzy się na całego człowieka w ruchu. Można powiedzieć, że twarz tańczącego jest najmniej ważna. Mniej ważna niż nogi i ręce, korpus, nawet sama głowa.
Tymczasem dla mnie w „Nefés” najpierw były twarze. Bo Pina chciała, byśmy się na nich skupili. Nie, nie chodzi mi o łatwą metaforę, że u Piny tańczą twarze. Po prostu jej zespół to nie tylko grupa tancerzy-perfekcjonistów, ale zbiór indywidualności. Bardziej świadomych siebie niż swojego ciała. Oni są doskonale dobrani, pasują do siebie jak talia kart. Jakby były w nich wszystkie odcienie młodości, seksu, urody. Pina szukała w nich osobowości, a nie doskonałości.

„Nefés”, reż Pina Bausch. Tanztheater Wuppertal 2003, fot. Marcin WasylukW „Nefés” nie można oderwać oczu od jej solistek – Włoszki Cristiany Morganti, Koreanki Na Young Kim, Hinduski Shantali Shivalingappy czy Filipinki Ditty Mirandy Jasjifi. Ale nie dlatego, że to są skończone piękności, choć są to kobiety bardzo piękne. Ważna jest energia, jaka z nich bije. Jak patrzą na nas i na siebie nawzajem. Jak uwalniają z siebie egzotykę i jak nad nią panują. Jakie emocje mają na twarzach. Pina składa z nich obraz wielokulturowego społeczeństwa, ale nie bazuje ani na typach, ani na etniczności.
Aktorzy z Tanztheater wchodzą na scenę i stwarzają wrażenie, że są zafascynowani sobą nawzajem. Ich charaktery i ciała przyciągają się, kuszą, grają w miłość i flirt. Bawią się sytuacją publicznego pokazu zmysłowości i sex appealu, koniecznością zauroczenia wszystkich dookoła. Podglądani, uchwyceni w banalnych sytuacjach, popisują się surrealnymi sztuczkami kochanków wszystkich ras.

Sezon Kultury Nadrenii Północnej-Westfalii – Tam'Tam

Wystawa Wolfganga Tillmansa w warszawskiej Zachęcie (od 18 listopada), występy grupy Piny Bausch w Teatrze Wielkim (16-21 września), ekspozycja zakazanej sztuki Trzeciej Rzeszy w Krakowie (od 18 października) oraz 24-godzinny maraton jazzowy we Wrocławiu (26 listopada), to tylko kilka z ponad dwudziestu wydarzeń startującego 16 września Sezonu Kultury Nadrenii Północnej-Westfalii – Tam'Tam.

Sezon Kultury powstał dzięki ponadnarodowej współpracy. „Tam”, czyli w Nadrenii Północnej-Westfalii, instytucje i artyści współpracowali z „tam”, czyli Polską, nad powstaniem i realizacją kulturalnych projektów. Efektem współpracy jest przegląd najciekawszych zjawisk współczesnej sceny kulturalnej niemieckiego regionu.

szczegóły:
www.sezon-kultury-tamtam.pl

Ach, czegóż to nie potrafimy zrobić z miłości! Dziewczyny tańczą na głowach mężczyzn, wchodzą po niewidzialnych stopniach na powietrzne góry. Aktorzy unoszą filigranowe partnerki za małe stopy do samego nieba, balansują na stołkach, ślizgają się na blatach stołów. Któraś z Azjatek wiruje przez kilka minut w ramionach zmieniających się tancerzy, rozpędzona jak dysk, jak karuzela, a potem zrzucona na scenę próbuje zacząć solówkę zataczając się od zawrotów głowy. I wtedy sama się śmieje ze swoich pijanych ruchów.

Twarze aktorów Piny nieustannie się śmieją. Ale to nie są uśmieszki, udawane żarty, wesołość na siłę. To jest tak, jakby uśmiech ich zagarniał, dyktował sens albo puentę tańca. Żadna tam autoironia, ale czysta, absolutna radość, że mogę tu być, tańczyć, że bawię ludzi na widowni, że bawimy się razem z przyjaciółmi.
Inny jest uśmiech Shivalingappy, bo kryje się w nim tajemnicza obietnica i ledwie dostrzegalny wstyd. Inny Włoszki Morganti, bo w niej śmieje się uwodzicielska i przystępna Colombina. Koreanka Kim cały czas wygląda, jakby dusiła się od wewnętrzego chichotu, kpiła z mężczyzn na scenie i na widowni, przekomarzała się nieustannie z koleżankami. Filipinka Miranda ma łobuzerską minę dziewczynki-urwisa; ona nie tańczy, ona ciągle coś broi na scenie.

Nie przypadkiem finał spektaklu jest urwany, jakby niedokończony. Oto aktorzy-tancerze wykonują jeszcze kilka ostatnich sekwencji układu, a ich partnerki już biegną uśmiechnięte do ukłonów. Potem, przy ukłonach, wszyscy już tylko się śmieją od ucha do ucha. Popatrzcie, jakie to było łatwe, jak lekko nam poszło, jaką dało nam radość.
Zespół Piny schodzi ze sceny, ale na niej zostają ich uśmiechy. Jak tego kota z Cheshire, który znikał powoli, a dopiero na końcu zniknął jego uśmiech. Przez parę sekund był tylko uśmiechem.

3.


„Nefés”, reż Pina Bausch. Tanztheater Wuppertal 2003, fot. Marcin Wasyluk„Nefés” zaczyna się w hammanie. To taki „Sen nocy letniej” w Turcji, na styku Europy i Wschodu. Spotkanie kochanków w łaźni tureckiej. Półnadzy mężczyźni leżą na podłodze, kobiety pieszczą ich ciała swoimi włosami, wyczarowują z mokrych worków kłęby piany. Łaźnia – czyli czas zawieszony, rozluźnienie rygoru, wytchnienie dla ciała, nadwrażliwość zmysłów. Dyskretne przełamywanie porządku, przekraczanie bariery dzielącej świat męski od żeńskiego.
Etiudy składające się na ten pochodzący z 2003 roku spektakl to nieustanne wariacje na temat uwodzenia, kuszenia, wabienia. Jest w tym i rozkosz, i cudowne rozleniwienie, atmosfera zabawy, ale nie walka na śmierć i życie. Bo tutaj, kiedy umiera jeden pocałunek, na ustach natychmiast rodzi się następny. Miłość nie jest katastrofą, koniec miłości tym bardziej. Kiedy ktoś na świecie przestaje kochać, w jego miejsce zaczyna kochać ktoś nowy. Po jednej dziewczynie przychodzi kolejna, po chłopcu inny chłopiec. Od cierpienia lepsza jest ciekawość i głód drugiego człowieka.

W tureckiej wersji telewizyjnej „Randki w ciemno” była taka scena-test. Dziewczyna wkładała rękę w dziurę ściany oddzielającą ją od trzech kandydatów na chłopaka (rodziny jej i ich siedziały oczywiście na widowni i wszystko kontrolowały). Dotykała po kolei ich rak, twarzy i włosów. Co to było? Harmonie niedopowiedzeń. Obietnice wyobraźni. Nigdy potem nie widziałem takiego dreszczu zmysłowości, który przeszedł po uczestnikach zabawy, publiczności, nawet po prowadzącym.
Pina rozpisuje takie emocje w każdej ze scen na swoich dwudziestu tancerzy. Bo rozumie Turcję jako zmysłowość przeciwieństw. I otacza swoich tancerzy dyskretnymi elementami – pulsującą psychodeliczną muzyką grupy Replikas, zaśpiewami Burhana Ocala czy wibracjami Istanbul Oriental Ensamble. Oświetla ich rozmazanym, nieostrym, jakby księżycowym blaskiem, pobudza kroplami wody spadającymi z teatralnego sufitu, ubiera w pianę, w cienie i odbicia światła. Szuka efektu impresjonistycznego. Poetyckość jest tu definiowana jako delikatność i lekkość.

Pina Bausch, fot. dzięki uprzejmości Jochena Viehoffa

„Nefés” to pochwała ulotności życia, mgnienia zdarzeń, wibrowania emocji. Taniec służy tu do zapamiętywania mgnień. Dłonie tancerzy Piny są jak skrzydła kolibra, stopy jak jaskółki, suknie przypominają kołyszącą się od wiatru łąkę. Każdy ruch ma być jak „oddech duszy” – czyli tytułowy nefés.

Tematem kilku etiud staje się coś w rodzaju testu, czy można zatańczyć smak, oddać na scenie to, co czuje się na koniuszku języka – podczas całowania albo próbowania potraw. W jednej ze scen oglądamy dwie dziewczyny na majówce: to taniec języków łapiących miód skapujący z umoczonego w nim croissanta. Jedna lekkość przekracza drugą, albo wchodzi w jej głąb.
Zachwycając się następstwem scen w tym kolażu Bausch przypomniałem sobie anegdotę o antycznym malarzu Apellesie, który w jednym ze swoich obrazów namalował na desce tylko jedną linię, najcieńszą z możliwych. Przyszedł kolega malarz, pochwalił, ale wziął rysik i namalował jeszcze cieńszą. Apelles podrapał się w głowę, musnął paznokciem deskę i stworzył linię tak cienką, że nie było jej widać.

W „Nefés” Pina zaprosiła na scenę tyle dobra i radości, że na smutek i śmierć nie było już miejsca.

4.


„Nefés”, reż Pina Bausch. Tanztheater Wuppertal 2003, fot. Marcin WasylukNie wiem, co będzie z zespołem Tanztheater po śmierci Piny. Jak długo będą grać stare przedstawienia. To chyba oczywiste, że powinni tańczyć „Nefés” co roku 30 czerwca w rocznicę jej śmierci. Póki sami się nie zestarzeją, póki nie umrą. A kiedy będą wiedzieć, że to już (a starzy aktorzy zawsze wiedzą, kiedy można zagrać naprawdę ostatnie przedstawienie), któryś zadzwoni do najmłodszego z żyjących kochanków Almodóvara, żeby przyjechał z kamerą i nakręcił znikający na zawsze uśmiech Piny.