„Rinaldo” Haendla
w Filharmonii Narodowej

Jacek Marczyński

Warszawska publiczność z entuzjazmem przyjęła koncertowe wykonanie „Rinalda”, choć bardziej żywiołowo dziękowano muzykom Lautten Compagney, nie śpiewakom

Jeszcze 1 minuta czytania

Trzeba mieć odwagę, by „Rinalda” – operę z wieloma efektownymi pomysłami scenicznymi – przedstawiać wyłącznie w wykonaniu koncertowym. Wolfgang Katschner i Lautten Compagney zaliczani są jednak do specjalistów od Georga Friedricha Haendla. „Rinalda” prezentowali już wielokrotnie w Europie, zarówno w wersji koncertowej, jak i scenicznej, nawet w koprodukcji z mediolańskim teatrem lalkowym Carlo Colla e Figli (ta inscenizacja zdobyła w 2010 roku w Niemczech nagrodę „ECHO KLASSIK”). To wszakże nie oznacza, że wszystko, czego z jego spuścizny dotkną, od razu zmienia się w złoto.

 

Georg Friedrich Haendel „Rinaldo” (wersja koncertowa). Wolfgang Katschner (dyr.), Lautten Compagney, Filharmonia Narodowa w Warszawie, 24 lutego 2012.

Orkiestra Wolfganga Katschnera liczy dwudziestu czterech muzyków, którzy po ćwierć wieku stali się jednością. To zapewne jest tajemnicą brzmienia Lautten Compagney, do którego poszczególni instrumentaliści dodają wycyzelowane interpretacyjne szczegóły i zabawę niuansami. Pokazali to już we wstępie do „Rinalda”, zagranym z lekkością, pięknie wyeksponowaną partią solową fletu (Martin Ripper) i finezyjnymi popisami perkusisty Petera Bauera. Kiedy mniej więcej kwadrans później w pierwszej arii Argante („Sibillar gli angui d’Aletto”) rewelacyjnie zabrzmiały cztery trąbki, w pełni zadziałał urok muzyki Haendla. Wolfgang Katschner dba o jej historyczne brzmienie, ale bez oschłości typowej niekiedy dla wykonawców muzyki dawnej. W „Rinaldzie” pod jego batutą jest heroizm oraz delikatny czar – to dzieło pełne cudowności.

„Rinaldo” był pierwszym operą, którą Haendel przedstawił w Londynie. Od jej powodzenia zależał los kompozytora w Anglii. Choć pisał w pośpiechu, czynił to z wielką starannością, do partytury włączając kilka sprawdzonych pomysłów z wcześniejszych utworów. Sukces londyńskiej premiery w lutym 1711 roku „Rinaldo” zawdzięcza nie tylko muzyce, ale i zapierającym dech pomysłom scenicznym: ognistemu rydwanowi czarownicy Armidy, morskiej podróży Rinalda, zaczarowanemu ogrodowi, w którym postaci zmieniają wygląd, czy finałowej bitwie o Jerozolimę. W Filharmonii Narodowej nie obejrzeliśmy oczywiście żadnego z tych obrazów, tym większy ciężar spoczywał na solistach i muzykach. Tylko oni mogli wykreować poszczególne sceny w wyobraźni słuchaczy.

www.lauttencompagney.de

Zamiar udał się połowicznie. Dzięki instrumentalistom wstęp poprzedzający pojawienie się złej Armidy świetnie oddawał jej charakter. Muzyka odmalowała cuda czarodziejskiego ogrodu i bitewny zgiełk finałowej „Battaglii”. Zróżnicowanych środków wyrazu zabrakło natomiast śpiewakom. Najlepsi z nich – Susanne Kreusch i Florian Götz – mają głosy o ładnej barwie i giętkości, która pozwala na swobodne pokonywanie Haendlowskich koloratur. To zresztą stali soliści Katschnera (byli z nim i z „Serso” w Filharmonii Narodowej w 2009 roku). Znów jednak mogliśmy przekonać się, że baryton Floriana Götza jest mało nośny, więc ariom króla Argante wojowniczego charakteru dodawały przede wszystkim trąbki. Susanne Kreusch dysponuje mezzosopranem lirycznym, który w partii Rinalda sprawdza się w lamentacji „Cara sposa”, blednie zaś w rycerskiej arii „Or la tomba”. A Haendlowski przebój „Lascia ch’io pianga” nie stał się momentem kulminacyjnym, gdyż głos Kateriny Beranovej (Almirena) w górnych rejestrach nie ma swobody i naturalności.

Warszawska publiczność z entuzjazmem przyjęła jednak to wykonanie „Rinalda”, choć bardziej żywiołowo dziękowała muzykom Lautten Compagney, nie śpiewakom. Najgorętsze brawa otrzymał zaś flecista Martin Ripper. Absolutnie słuszny werdykt.