Koncertowy „Kserkses”

Jacek Marczyński

Wieczór w Filharmonii Narodowej z niemieckim zespołem Lautten Compagney i operą „Kserkses” uświadomił, że nie każda opera barokowa jest w stanie ukazać wszystkie walory wyłącznie w wykonaniu koncertowym

Jeszcze 1 minuta czytania

Dyrekcja Filharmonii Narodowej darzy Lautten Compagney szczególną estymą. To już trzecia wizyta tego zespołu w ostatnich latach z operowym programem Haendlowskim. Tymczasem działająca niemal ćwierć wieku Lautten Compagney nie wytycza nowych dróg dla interpretatorów muzyki dawnej, podąża raczej sprawdzonymi przez innych szlakami. Wolfgang Katschner, który karierę zaczynał jako lutnista, jest jednak artystą o muzycznej wrażliwości. Haendel pod jego batutą płynie więc sympatycznie, w odpowiednio wyważonych tempach i z troską o urodę brzmienia całego zespołu.

„Kserkses”
w warszawie

G.F. Haendel, „Kserkses”. Wolfgang Katschner(dyr.), Lautten Compagney. Filharmonia Narodowa w Warszawie, 24 listopada 2009

Tym razem berliński zespół przyjechał z operą „Serse”, bardziej u nas znaną jako „Kserkses”. To jedno z najlepszych dzieł w dorobku Haendla, w Polsce niemal zapomniane – poza otwierającą arią tytułowego bohatera „Ombra mai fu”, grywaną na całym świecie w wersji instrumentalnej jako Largo. Całego zaś „Kserksesa” po raz ostatni wystawiono w 1991 roku w Teatrze Wielkim w Warszawie w takim kształcie inscenizacyjnym i muzycznym, że o spektaklu trzeba było szybko zapomnieć.

Po występie Lautten Compagney ta opera pozostanie w pamięci, ale będziemy żałować, iż dane było nam z nią obcować jedynie w koncertowej wersji. „Kserkses” potrzebuje bowiem teatru. Haendel pisał to dzieło w 1738 roku, gdy londyńska publiczność odwróciła się już od jego oper. Ale miał w sobie dość sił twórczych, by walczyć o uznanie. W „Kserksesie” mniej jest podniosłych arii najeżonych koloraturowymi popisami. Melodie są prostsze, całość zaś składa się z krótkich, wręcz mozaikowych obrazków scenicznych.

Prapremiera była sromotną porażką. Dziś doceniamy wielkość Haendla, który przełamał w tej operze wiele schematów. Tytułowy bohater nie przypomina wodza i króla, to nieudany zalotnik, którego sprytne kobiety wyprowadzają w pole. Wątki liryczne i tragiczne łączą się z komediowymi, bo z opery buffa zawędrował do „Kserksesa” rezolutny służący Elviro.

fot. Deluga-GóraFinezyjna intryga miłosna przywodzi na myśl „Wesele Figara” – równie wiele tu niespodziewanych zwrotów akcji i uczuciowych westchnień kierowanych do niewłaściwych osób. Nikt jednak nie uważa, by walory arcydzieła Mozarta dało się ukazać w wykonaniu koncertowym, dlaczego więc miałoby to powieść się w przypadku „Serse”?

Śpiewacy Wolfganga Katschnera starali się ożywić Haendlowskie postaci, ale na estradzie Filharmonii Narodowej brakowało im nie tyle kostiumu, co scenicznej przestrzeni. Na dodatek nikt z siódemki wykonawców nie okazał się wybitnym specjalistą tzw. stylowego śpiewania; z urodą głosów też bywało różnie. Najlepiej wypadła obdarzona ładnym mezzosopranem Susanne Kreusch (Serse) – zwłaszcza w arii „Crude furie” z trzeciego aktu pokazała koloraturową biegłość i bogactwo emocji. Jest to artystka o sporym już dorobku, odnosi sukcesy zarówno w „Cyruliku sewilskim” Rossiniego, jak w „Miłości do trzech pomarańczy” Prokofiewa. Haendel jest więc dla niej jedynie krótkim przystankiem w karierze.