Britten na Pradze

Jacek Marczyński

Na świecie Benjamin Britten od dawna stał się klasykiem opery, u nas to co najwyżej kompozytor scen offowych

Jeszcze 1 minuta czytania

Nawet w stulecie urodzin Benjamin Britten ma nikłe u Polaków szanse, bo zajęci jesteśmy rocznicowymi obchodami ku czci własnych kompozytorów. Nasz teatr nie dostrzega jego dorobku, sięga czasem po „Gwałt na Lukrecji” (wystawiony w Krakowie w 2004 i Gdańsku w 2008), czy marginalne przypowieści kościelne: „Curlew River” (Opera Narodowa, 2005) i „Młodziankowie w piecu ognistym” (Warszawska Opera Kameralna, 2010). A gdzie „Billy Budd”, „Obrót śruby”, „Sen nocy letniej”, „Peter Grimes” czy „Śmierć w Wenecji”? Dzieła, które weszły do kanonu teatru operowego?

Britten udowodnił, że opera nie skończyła się wraz z XIX stuleciem; z jej dorobku korzystał umiejętnie, ale wprowadził też radykalne zmiany. Orkiestrę często ograniczał do kilkunastu instrumentów, a potrafił napełnić muzykę mnogością motywów. Wybierał tematy dotykające złożonych problemów moralnych, stąd jego opery nie poddają się jednoznacznym interpretacjom inscenizatorów. Dlatego tak inspirują współczesny teatr.
Jego opery dobrze prezentują się tak na nobliwych scenach, jak i w nietypowych wnętrzach, co udowodnili właśnie studenci warszawskich uczelni: Akademii Teatralnej i Uniwersytetu Muzycznego – wystawiając „Gwałt na Lukrecji” w opustoszałej hali dawnej drukarni PAP w Warszawie. Stała się ona intrygującą przestrzenią dla historii z dziejów starożytnego Rzymu o żołnierzach i Lukrecji, której cnota została poddana brutalnej próbie.

 

Benjamin Britten, „Gwałt na Lukrecji”. Liliana Krych (dyr.), Kamila Michalak (reż.), muzycy Uniwersytetu Muzycznego, Stara Drukarnia PAP w Warszawie, premiera 7 lutego 2013

Debiutantka Kamila Michalak wyczuła intencje Brittena, który wprowadzając żeńsko-męski chór komentujący zdarzenia, nadał utworowi charakter moralitetu. Reżyserując „Gwałt na Lukrecji”, posłużyła się kilkoma prostymi, sugestywnymi znakami. Płonący ogień umiejscowił akcję w żołnierskim obozie, ale stał się też symbolem zniszczeń wojennych. Długie nici przędzy zwieszające się z sufitu przeniosły widzów do domu Lukrecji, symbolizując wierność kobiet. Niemal całe przedstawienie toczyło się w półmroku, bo nastrój nocy jest ważny w tej operze.
Michalak starała się też zdynamizować akcję kosztem pewnych niuansów interpretacyjnych. W realistycznej scenie gwałtu zabrakło tego, co stało się brzemieniem Lukrecji, obwiniającej się, że gwałciciel Tarkwiniusz obudził w niej pożądanie. W finale nie dość silnie wybrzmiał ważny dla Brittena ton chrześcijańskiego przebaczenia. Reżyserce bardziej zależało, by poruszyć widza przedstawionym w krwistej czerwieni samobójstwem Lukrecji.
Soliści poradzili sobie z warunkami akustycznymi i chłodem w hali. Ładnie brzmiały zespolone głosy chóru: sopran Aleksandry Klimczak i tenor Andrzeja Marusiaka, wyrazistą postać Tarkwiniusza stworzył utalentowany baryton Piotr Halicki, tragedię Lukrecji potrafiła przekazać Jadwiga Niebelska. Dyrygowała Liliana Krych, a studencki zespół dobrze wypadł w muzycznym obrazie jazdy Tarkwiniusza do domu Lukrecji.

Studenci Uniwersytetu Muzycznego nie boją się Brittena – przecież kilka miesięcy temu na kameralnej scenie Opery Narodowej z profesjonalną pomocą reżyserki Beaty Redo-Dobber przygotowali „Sen nocy letniej”. Tamto przedstawienie było szaloną młodzieńczą zabawą, ale obie inscenizacje zostały zrealizowane z wiarą w muzykę Brittena. I jako wydarzenia offowe miały krótki żywot, choć zasługują na więcej niż pięć prezentacji.

Benjamin Britten musi więc nadal czekać w Polsce na swą szansę. Oby nie zapomnieli o nim obecni studenci, gdy staną się dojrzałymi artystami.