Polska „Maria” w irlandzkim Wexford

Jacek Marczyński

Reżyser Michael Gieleta wie, że „Marii” Statkowskiego nie da się dziś pokazać światu w  kontuszowych strojach. Historię wywiedzioną z romantycznej powieści poetyckiej Antoniego Malczewskiego przeniósł więc w czas stanu wojennego

Jeszcze 1 minuta czytania

Z dala od Polski niektóre dzieła rodzimych kompozytorów prezentują się znacznie ciekawiej niż w kraju. Tak jak „Maria” Romana Statkowskiego, wystawiona na tegorocznym festiwalu w irlandzkim Wexford.

Roman Statkowski to dla nas zasłużony profesor klasy kompozycji Instytutu Muzycznego w Warszawie z początku XX wieku, własna twórczość stanowiła w jego życiu krótki epizod. „Marię” wystawiono, co prawda, z sukcesem w Teatrze Wielkim w Warszawie w 1906 roku, ale kto dziś pamięta o jej życiu scenicznym, inscenizacjach we Poznaniu (trzykrotnie w dwudziestoleciu międzywojennym), Wrocławiu (1965) i Bytomiu, gdzie w 1989 roku odbyła się ostatnia premiera. Na kolejną w kraju nie zanosi się, bo dzieło Statkowskiego zostało przypisane do nurtu opery patriotycznej, której standardy określił Stanisław Moniuszko, a przez następnych sto lat – aż do „Buntu żaków” Tadeusza Szeligowskiego – rozwijali kolejni twórcy. Takich barwnych obrazów historycznych z różnych epok – od „Starej baśni” Władysława Żeleńskiego po „Casanovę” Ludomira Różyckiego – unika współczesny teatr, nie znajdując w nich ożywczych inspiracji.

R. Statkowski „Maria”. Tomasz Tokarczyk (dyr.), Michael
Gieleta (reż.), premiera podczas festiwalu w Wexford
22 października 2011

I oto w Wexford nie potraktowano „Marii” jako opowieści o XVII-wiecznej Rzeczpospolitej, o magnackiej bucie i szlacheckiej prawości. Dostrzeżono inne ujęcie operowej konwencji, a przede wszystkim wartości muzyczne. A dyrektor festiwalu, David Agler postanowił wystawić „Marię” po wysłuchaniu nagrania płytowego, dokonanego w 2009 roku przez Łukasza Borowicza z Polską Orkiestrą Radiową (we współpracy z Narodowym Instytutem Audiowizualnym).

Festiwal w Wexford obchodzi w tym roku 60-lecie, jak wiele wydarzeń kulturalnych w Europie zmagając się z kłopotami finansowymi. Mimo to trzyma klasę, jest imprezą ważną i elitarną. Tu przyjeżdżają dyrektorzy teatrów, krytycy, agenci, by poznawać zapomniane opery twórców wielkich jak Donizetti (jego „Gianni di Parigi” miał premierę dzień po „Marii”) lub nieznanych jak Statkowski. I miło było słyszeć, gdy ludzie z branży z uznaniem opowiadali o jego muzyce. Nawet jeśli jest w „Marii” symfoniczna rozlewność rodem z Czajkowskiego i narracja tworzona przy pomocy motywów przewodnich á la Wagner, to ma ona rys własny. A kilka typowo polskich elementów (polonez czy mazur) zagranicą dodaje jej atrakcyjności.

fot. Wexford Opera House

Życzliwe przyjęcie Statkowskiego to w dużej mierze zasługa Tomasza Tokarczyka prowadzącego festiwalową orkiestrę. Instrumentacja „Marii” jest bogata, począwszy od uwertury aż po ostatni akt, ale mroczny klimat stworzyła już uwertura, świetnie zabrzmiał wstęp do II aktu, przejmująco wypadła końcowa scena bez rażącego operowego patosu, nieuchronnego w momentach, gdy giną szlachetni bohaterowie.

„Maria” uniknęła sztampy także dzięki reżyserowi. Michael Gieleta, który w Wexford zadebiutował rok temu „Hubičką” Smetany, ma polskie korzenie, a od czternastego roku życia mieszka w Wielkiej Brytanii. Niuanse historii Polski nie są mu obce, ale patrzy na nie z dystansem. Wie, że „Marii” nie da się dziś pokazać światu w kontuszowych strojach. Historię wywiedzioną z romantycznej powieści poetyckiej Antoniego Malczewskiego przeniósł w czas stanu wojennego. Butny Wojewoda stał się PRL-owskim generałem, który zaufanym podwładnym każe porwać synową, a w razie kłopotów po prostu zabić. Maria jest bowiem córką solidarnościowego działacza, przywódcy robotniczego protestu. Dołącza do niego syn Wojewody, przemieniony przez Gieletę w zbuntowanego studenta.

fot. Wexford Opera House

Czarno-białe zdjęcia z polskich ulic zimy 1981 i 1982 roku pokazywane podczas uwertury tworzą tło: puste półki sklepowe, zziębnięci ludzie na przystankach, żołnierskie patrole. W chwilę potem wkraczamy w sam środek zdarzeń. Generał wydaje polecenia w gabinecie, w którym dominuje posępny orzeł, potem w salonie wita gości. Ta scena ma w sobie klimat filmów Barei: partyjnych dostojników zabawiają tańcami dziewczęta i chłopcy „Mazowsza”, ogromny biały niedźwiedź na torcie kryje w sobie roznegliżowaną girlaskę, w tle miga światełkami bożonarodzeniowa choinka. Nastrój mąci Pacholę, jedna z najciekawszych postaci „Marii”. Dla Gielety to swoisty Anioł Śmierci, pojawia się na chwilę za oknem, zwiastując tragedię. Jego pieśń „Ach! na tym świecie śmierć wszystko zmiecie” nadaje akcji wymiar metafizyczny.

Akt II rozgrywa się wśród strajkujących. Śpiewana w finale „Bogurodzica” w oryginale zapowiada wymarsz szlachty pod wodzą Miecznika na wojnę z Tatarami. Tu przypomina, że robotniczy protest miał mocne oparcie w religii. Surowy realizm tych scen, a potem naturalistyczna brutalność porwania Marii jednak rażą. Opera jest sztuką, która nie znosi konkretu, powinna operować metaforą, nastrojem, ale sugestywność Gielety przemawia do cudzoziemców.

fot. Wexford Opera House

„Maria” to opera czterech postaci. Najsłabiej Statkowski zarysował Marię – jest jednowymiarowa i dla współczesnego teatru nieznośna w swej szlachetności. Ani Michael Gieleta, ani Włoszka Daria Masiero nie mieli pomysłu na to, jak ją ożywić. Znacznie lepiej wypadli mężczyźni. Adam Kruszewski to szlachetny Miecznik. Krzysztof Szumański świetnie wykorzystał pierwszą scenę „Marii”, w której Wojewoda snuje marzenia o władzy i w tym wielkim monologu scharakteryzował swego bohatera. Prawdziwy okazał się też Wacław w ujęciu Rafała Bartmińskiego, który miał szczególnie trudne zadanie. Wacław to partia niemal dla tenora bohaterskiego, wymagająca częstego śpiewania w górnym rejestrze. Głos Bartmińskiego zachował naturalność i szlachetność. Nic dziwnego, że od festiwalowej publiczności polski tenor dostał największe brawa.