Jerzy Andrzejewski, Czesław Miłosz, „Listy 1944-1981”

Radosław Romaniuk

Choć Andrzejewski nie dokonał tyle, ile chciał i potrafił, „bo szczęścia nie było w ojczyźnie”, kilkakrotnie ukazuje wobec Miłosza chłodną świadomość własnej tragedii

Jeszcze 2 minuty czytania

W eseistycznym portrecie dawnego przyjaciela „Alfy” Miłosz stwierdzał, że najlepiej czułby się on w kardynalskiej purpurze, odpowiadającej jego ambicjom i pragnieniu powagi. Uszczypliwość słuszna i złowróżbna, bo Andrzejewski kardynalskiej purpury nie osiągnął (w żadnym sensie); Miłosz zaś, pozbawiony wysokich konfekcyjnych ambicji, nosił togę profesora i założył frak noblisty. Jeden z nich jest dziś chyba największym zapomnianym polskiej literatury współczesnej, drugi jej „największym pamiętanym”.

Jerzy Andrzejewski, Czesław Miłosz, „Listy
1944-1981”
. Biblioteka Więzi, Kraków, 420 stron,
w księgarniach od lutego 2012
Ich przyjaźń datowała się sprzed wojny i najintensywniejszy jej okres przypadał na czas okupacji. W biografii Miłosza lata od powrotu do okupowanej Warszawy do opuszczenia miasta w sierpniu 1944 roku były „epoką Andrzejewskiego”. Prozaik uczestniczył w chałupniczej produkcji okupacyjnego tomiku wierszy Miłosza (podpisanego pseudonimem Jan Syruć), w Stawisku wielokrotnie gościł ich Iwaszkiewicz, kilka wspólnych powrotów utkwiło szczególnie w pamięci obu jako momenty zawieszenia grozy i instynktu samozachowawczego, niebezpiecznych sztubackich żartów z udziałem alkoholu. Literackim świadectwem ówczesnej relacji jest dziewięć obszernych okupacyjnych esejów w formie listów, które miały być „głośnym rozmyślaniem o sensie tego, co się działo”. Na tym fundamencie osadzone są późniejsze „Listy 1944-1981”.

Po wojnie pisarze wybierają odmienne formy pracy – Miłosz wspiera powojenną rzeczywistość z oddali, Andrzejewski skacze na główkę w życie literackie, jednak po wydaniu „Popiołu i diamentu” spełnia się już raczej jako ideolog niż pisarz. Gdy Miłosz zrywa z krajem, korespondencja urywa się i zostaje odnowiona dopiero u progu lat 60., kiedy obu połączy kondycja emigranta. Miłosz jest nim w sensie dosłownym, Andrzejewski w sensie emigracji wewnętrznej. Miłosz energię organizacyjną, jaka bije z listów pisanych w epoce waszyngtońskiej placówki, kieruje ku obowiązkom wykładowcy literatury i misji tłumacza; Andrzejewski przeżywa w tym czasie najlepszy artystycznie okres i rozpoczyna budowanie niespełnionych nadziei międzynarodowej sławy, marzeń o roli następcy Tomasza Manna. Miłosz jest kłębkiem energii: tłumaczy, wykłada, na wakacjach przemierza Stany Zjednoczone i Kanadę, wysyłając pocztówki. Dowiedziawszy się o złym stanie duchowym Andrzejewskiego, podejmuje sugestię Zygmunta Hertza, by mu pomóc poprzez wznowienie korespondencyjnych esejów i pisze cykl intensywnych listów, których intelektualne bogactwo przeradza się w nadmiar, paraliżujący adresata. Niestety, nic z tego nie wychodzi.

Miłosz jako korespondent Andrzejewskiego ucieka od roli emigracyjnego pisarza bez czytelników w rolę intelektualisty na etacie profesora, literaturoznawcy i tłumacza, przeżywającego fascynację bogactwem biblioteki w Berkeley. Emigranci oskarżają go o „oderwanie”, do kraju docierają plotki, że „w mistycyzm popadł”. „To brednie – odpowiada – zupełnie jakby na człowieka, który ma przed sobą niewiele lat pałętania się po ziemi, nie napierał cały problem istnienia w ogóle, jakby człowiek nie wiadomo ile miał przed sobą czasu, żeby tylko na drodze do Szczebrzeszyna to mógł rozwiązać”. Poczucie nieograniczonych możliwości uzbraja Miłosza przeciw niedostatkom sytuacji emigracyjnego poety, a także przeciwko tęsknotom za literackim środowiskiem, w którym tak głęboko tkwi jego korespondent i przyjaciel. Z perspektywy Niedźwiedziego Szczytu wygląda ono zresztą dość egzotycznie i żałośnie. Pisząc o podróży po amerykańskiej prowincji, Miłosz zauważa: „gdyby jakimś cudem można było przekazać ludziom spotkanym w tej podróży fakt istnienia czegoś takiego jak środowisko warszawskie, nie wierzyliby; w tym samym czasie, w tym samym stuleciu, ta przerażająca niekongruencja”.

Literackie sprawy Andrzejewskiego nie układają się tymczasem najlepiej. Wprawdzie krajowe wznowienia „Popiołu i diamentu” oraz liczne obcojęzyczne przekłady kolejnych utworów dostarczają mu względnej niezależności materialnej, jest jednak całkowicie we władzy niemożliwych do zrealizowania ambicji, podsycanych przez przyjaciół ze środowiska i bliskich. Po publikacji fragmentu „Miazgi” na łamach „Twórczości” (1966 rok) córka pisarza donosi mu: „Nie będzie nawet przesadą, jeżeli Ci napiszę, że wszyscy są już więcej niż pewni, że Nobla na pewno dostaniesz”. Ta dwukrotnie powtórzona „pewność” nie okazała się dobrą wróżbą. Na konto Miłosza należy zapisać, że nie brał udziału w windowaniu ambicji przyjaciela, w których to zabiegach było zresztą wiele z pragnienia wyrwania go z autodestrukcyjnego alkoholowego nałogu. Miał na to własny pomysł intelektualnego dialogu, ale pomysł nie wypalił.

„Jest chyba największą nieprzyzwoitością tłumaczyć swój własny los historią, tą przez duże «H» – chyba raczej przystoi nam wszystkim, wplątanym w wiry tego świata, zawsze i niezmiennie podkreślać, iż wszystko, co uczyniliśmy i co robimy, idzie na nasz własny rachunek” – pisze Andrzejewski przy okazji lektury autobiograficznych wyznań Aleksandra Wata. Jednak historia przez duże „H” dostarcza mu, podobnie jak Watowi, wyjaśnienia i rozgrzeszenia jego własnego niedokonania. Winna jest „choroba na Polskę”, uniemożliwiająca twórczość oraz komunikację z przyjacielem z Niedźwiedziego Szczytu, który nie mógł sobie nawet wyobrazić jego trosk. A jednak, choć Andrzejewski nie dokonał tyle, ile chciał i potrafił, „bo szczęścia nie było w ojczyźnie”, kilkakrotnie ukazuje wobec Miłosza chłodną świadomość własnej tragedii – własnej w sensie sprawczym. W jednym z ostatnich listów, w styczniu 1980 roku, pisze: „mówię z zadyszką, bo mam siedemdziesiąt lat i bardzo dużo piję, ponieważ inaczej już bez tego picia nie potrafiłbym żyć, wcale nie dlatego, że Polska w niewoli, ja – w niewoli własnej”. Powtarza się psychologiczna sytuacja znana z opublikowanej niedawno korespondencji Miłosza i Iwaszkiewicza. Poeta z Berkeley ukazuje się w postaci antycznego herosa, który jest w stanie pokonać wszelkie przeszkody. Jego krajowi korespondenci nie mają tej wewnętrznej siły. Pełni pęknięć, nie zawsze lojalni wobec Miłosza, nie zawsze dobrze myślący o sobie, są zaplątanymi między mitologiczne siły ziemianami.

Wypowiedź Andrzejewskiego z 1981 roku, że przyznana Miłoszowi Nagroda Nobla winna być podzielona między ich obu, bo obaj są wybitni w swojej dziedzinie, powtarzana przez lata, stała się anegdotą ilustrującą „literacką chorobę”, która potrafi rozdzielić nawet wieloletnich przyjaciół. Po lekturze „Listów 1944-1981” można lepiej zrozumieć jej dramatyczny charakter, bo kryło się w niej kilka innych chorób, nie przemienionych w dzieło.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.