Zapach ropy
A. Markul, kadr z filmu Welcome you Fukushima

Zapach ropy

Ewa Tatar

Przekaz wystawy Angeliki Markul – polityczny, plasujący się w obszarze ekologii głębokiej – skryty jest pod współczesną neobarokową estetyką

Jeszcze 1 minuta czytania

Po serii wystaw intelektualizujących praktyki artystów, jak choćby niedawne „Korespondencje”, Muzeum Sztuki w Łodzi wychodzi z bardziej sensualną propozycją. Wystawa Angeliki Markul, francuskiej artystki polskiego pochodzenia, służy przede wszystkim do słuchania i oglądania, wodzi widza za nos zapachami surowców, z których ją zbudowano. Dopiero później każe składać zebrane bodźce w jedno i budować z nich opowieść o współczesnych demonach.

WYZWOLONE SIŁY. ANGELIKA MARKUL I WSPÓŁCZESNY DEMONIZM

Wystawa Angeliki Markul, kurator: Jarosław Lubiak, Pałac Poznańskiego, Muzeum Sztuki w Łodzi, do 10 listopada 2013.

Już sama mocno teatralna konstrukcja „Wyzwolonych sił” sprzyja zmysłowej recepcji i uwodzi. Do pierwszej pracy dochodzimy przez korytarz z czarnej folii budowalnej, otoczeni nie tylko miękką, śliską i zimną materią, ale także zapachem ropy, z której wykonano ów plastik. Korytarz wyprowadza nas na rozgwieżdżoną ścianę – projekcję nieba złapanego przez artystkę obiektywem gdzieś na chilijskiej pustyni Atacama. W takim kontemplacyjnym, zorientowanym na materię mroku utrzymana jest cała wystawa, a każda z sal pierwszego piętra pałacu, jak i wszystkie razem, zmieniają się w rodzaj środowiska, przez które instynktownie przechodzimy, wabieni na różne sposoby. Przekaz – również polityczny, plasujący się gdzieś w obszarze ekologii głębokiej – skryty jest pod współczesną neobarokową estetyką.

Angelika Markul, Ziemia opuszczenia 2013”, projekcja. Fot. Bartosz Górka

Przestrzenna kompozycja składa całość w nienachalną narrację, tak, by znaczenie tego, czego dotykamy, docierało do nas sala po sali, filmowa klatka po klatce. Oglądając wystawę, możemy korzystać z przygotowanych mapek, a jeśli złamiemy tę regułę, nie będziemy pewni, gdzie kończy się, a gdzie zaczyna kolejna praca.

W labiryncie tym nie można się zgubić, ale czekają na nas przykre niespodzianki. Zmiany oświetlenia uniemożliwiają na przykład szybką akomodację oka, a niewielkie odległości granic labiryntu sprawiają, że fizycznie tych granic dotykamy. Kiedy po zderzeniu ze sprzętem nagłośnieniowym doszłam do siebie i zaczęłam rozumieć, że emitowany dźwięk to ostatnie wołania o pomoc ludzi umierających w katastrofie, zrozumiałam ukryty sens całej instalacji. Jest nim pokazanie niepokazywalnego, zmuszanie do doświadczania tego, czego doświadczyć się nie da – jak w przypadku podwójnej projekcji ze zniszczonej tsunami Fukushimy. Płynny obraz wideo, kręcony prawdopodobnie z pociągu, zestawiony został z wyrywającymi nas z kontemplacyjnego nastroju slajdami. Tylko wtedy, gdy projektowany jest jakiś jasny element, np. duży fragment nieba, dostrzegamy w sali, w której się znajdujemy, dwie wiszące na ścianach fotografie: studia zrujnowanego miasta. Podobnie działa jedyna biała praca na wystawie, wideoinstalacja „Bambi w Czarnobylu”, gdzie efekt grozy buduje dodatkowo muzyczne tło. Długie i spokojne ujęcia przerywane są czasem płynnie, a czasem stroboskopowo, rażącym światłem. Afektywne oddziaływanie sztuki tutaj, i na na całej wystawie, potęgują zamontowane na ścianach sal ekspozycyjnych szklane tafle odbijające zawartość sal – zamykające widza we wnętrzu instalacji.

Angelika Markul, kadr z filmu „Welcome you Fukushima”

Gdzieś pomiędzy kosmiczno-pustynnym pejzażem a mrocznym, dźwiękowym zaułkiem znajduje się bardzo spokojna przestrzeń wyłożona malarskimi, dekoracyjnymi panneux z czerwonego wosku rozlanego na powierzchni. Wosk kilkakrotnie powraca na wystawie jako metafora lawy przykrywającej i unieruchamiającej organiczne elementy – myśliwskie tableau z wypchanych dzików umieszczono na leśnym runie i oświetlono tak, by z daleka widać było sztywne od scalającej wszystko substancji włosie zwierząt. Z kolei w jedynym oryginalnym pałacowym wnętrzu umieszczono abstrakcyjną formę z nasączonego woskiem filcu. Obiekt ten – ze względu na użyte materiały i sposób pracy z nimi – zdaje się odwoływać do praktyk Josepha Beuysa czy Matthew Barneya.

Angelika Markul, „Bambi w Czarnobylu”, 2013, instalacja wideorzeźbiarska (projekcja, wosk, filc, metal, drewno,
płyta wiórowa, karton-gips). Widok ogólny. Fot. Bartosz Górka

„Czasami patrzę na wodę i nawet jeśli wiem, że to prawdopodobnie jakiś metal ciężki albo olej stężał na jej powierzchni, to i tak biorę go za migocące światło”, komentowała jedną ze swoich prac amerykańska postminimalistka Roni Horn. Podobnie jest u Markul, która sama fascynując się grozą, rozbudza naszą świadomość i pozostawia nas z mieszaniną ambiwalentnych uczuć. To, co bierzemy za barwne, błyszczące i po prostu piękne, okazuje się zakamuflowanym śladem katastrofy, współczesnym demonem powstałym na styku żywiołów i autodestrukcyjnej natury człowieka. Obrazem po katastrofie czy ostatnim tchnieniem zamkniętym w pięknych formach, których znaczenie – podane podprogowo – rezonuje w nas jeszcze długo po obejrzeniu wystawy.