Mówić „epicki” w znaczeniu „wypasiony” albo „mega” już jest niemodnie, ale epickie wytwory kultury w bardziej zachowawczym znaczeniu tego słowa były z nami w roku 2013 i będą w 2014. Idzie tu przede wszystkim o rozmiar; to, co dziś się podoba, to długie opowieści. Taki stan rzeczy może być nieco zaskakujący, jakby na przekór rozmaitym wróżbom i prognozom ogłaszanym regularnie od kilku lat. Nicolas Carr w swojej książce „The Shallows” ostrzegał, że sposób, w jaki odbiorca pochłania informacje w internecie, ma naturę fastfoodową. Im bardziej delegujemy wiedzę i pamięć do Google’a, tym bardziej z mózgów robi się nam gładziutki budyń. W rezultacie mamy być niezdolni do utrzymania uwagi przez dłuższy czas, a dłuższą lekturą brzydzić się jak zarazą, kwitując ją co najwyżej pogardliwie: „tl;dr” (too long, didn’t read). Tymczasem, chociaż popularność Twittera i memów może prowadzić do wniosku, że każdy napina się, aby być możliwie błyskotliwym aforystą, publiczność masowa nader chętnie, jakby chętniej niż dawniej, wybiera długie narracje. Chodzi do kina na długie filmy (nowy „Hobbit” trwa prawie trzy godziny, a „Wilk z Wall Street” równe trzy), czyta książki grube („Doktor Sen” Stephena Kinga, „Pieśni Lodu i Ognia” G.R.R. Martina), gra w gry wymagające kilkudziesięciu godzin zaangażowania, a przede wszystkim wciąga seriale jeden za drugim. Być może sekret powodzenia współczesnego eposu tkwi w dawkowaniu go w częściach: serial w całości trwa kilkanaście godzin, ale jest podzielony na mniejsze porcje; bestsellery coraz częściej są przynajmniej trylogiami.
Jednak cegła.
/ źródło: blog-budowlany.com.plA w internecie? Wersje online „New York Timesa” czy medium.com, zamiast mleć mini-newsy, wyliczanki i klikogenne galerie, serwują tradycyjne reportaże, przekształcone w multimedialne behemoty. Czytelnicy rzeczy długaśnych zaglądają na portale, które serwują artykuły pod ich gust: Longreads.com albo Longform.org. Ciekawym paradoksem jest, że coraz więcej mówimy o poszatkowanej uwadze współczesnego odbiorcy, ale ten ostatni najwidoczniej szuka w popkulturze skutecznego antidotum.
Mam wrażenie, że w roku 2013 zmienił się status papierowej książki, przynajmniej tak wyszło w moim przypadku. Jeszcze niedawno papier był dla mnie ważnym interfejsem dostępu do wymagających znacznej inwestycji czasu tekstów. Ale posiadany czytnik plus łatwość zdobywania tekstów w Sieci oraz liczne promocje e-booków, które sprawiają, że książki można kupić w tanich pakietach, albo trochę jak lody na zasadzie impulsu, sprawiły, że ta sytuacja się zmieniła. Kilka sekund i lżejsi o kilkanaście złotych jesteśmy w posiadaniu pliku.
Chris Ware „Building Stories”.
Pantheon Books, Nowy Jork 2012Kiedy patrzę na swoją półkę, to poza pozycjami naukowymi, które kupuję „do pracy” (i często za nie sam nie płacę), w ostatnich miesiącach najwięcej przybyło na niej pozycji, które do zwykłej książki mają się tak, jak kolekcjonerski winyl z dodatkami do płyty CD. Sam obserwuję to przede wszystkim na przykładzie komiksów i książek dla dzieci. W styczniu kupiłem „Building Stories” Chrisa Ware’a – duże pudło z kilkunastoma komiksami w różnych formatach. W grudniu „The Great War” Joe Sacco, wciśniętą w ramy książki 7-metrową panoramę bitwy nad Sommą, lokującą się gdzieś w trudnym do zlokalizowania punkcie pomiędzy komiksem, grafiką a chłopięcymi rysunkami wojny. W październiku wydano „S.”, „wyprodukowaną” przez J.J. Abramsa – z masą zmieniających czytelnicze doświadczenie dodatków. A moje dzieci dostały album „Safari”, który nie potrzebuje elektronicznego nośnika, by radzić sobie z prezentacją GIF-ów z dzikimi zwierzętami. Wykorzystuje do tego stereogramy soczewkowe.
Wydawcy kuszą coraz częściej czymś pomiędzy efekciarskim gadżetem a bibliofilskim fetyszem – ale czy to źle? Tekst elektroniczny jest wygodny, ale czasem mamy ochotę na coś więcej. Albo po prostu na grę z ideą książki, która, chcemy czy nie, nie jest już tym, czym była kiedyś.
Na uwagę zasługuje też – choć to przykład z zupełnie innego porządku – to, co w ciągu minionego roku stało się w Polsce z crowdfundingiem, który szczęśliwie nie okazał się być krótkotrwałą modą i zamiast wygasać, stopniowo się rozwija. To „pełzający”, niezbyt spektakularny, ale jednak sukces, choć ze świadomością, że w polu kultury to, co robi np. serwis Wspieramkulturę.pl, to wciąż nisza, bo przez cały rok uzbierano tyle, ile wpływowy artysta jest zapewne w stanie zdobyć jedną wizytą w ministerstwie. Ale może nie kwoty są najważniejsze, bo paradoksalnie najbardziej obiecujące w finansowaniu społecznościowym nie jest dla mnie skuteczne zbieranie dużych pieniędzy – od roli „nowego modelu biznesowego” ważniejsza jest dla mnie rola edukacyjna. Ostatnie ćwierćwiecze jest dla Polaków starannie odrabianym zadaniem z egoizmu, a gdy tylko w debatach publicznych – nieważne czy o wydatkach na kulturę, czy o ZUS-ie – pojawiają się pieniądze, to przeważnie mówimy o nich jako „moich” (a nie „naszych”) i zawsze „zabieranych” (a nie „dawanych”). Wierzę, że w dobie kryzysu to ludzie kultury mogą pomóc w wypracowaniu nowego systemu wartości, który byłby bardziej na społecznej odpowiedzialności. Chciałbym, żeby dobrowolnie udzielane wsparcie dla wartościowych przedsięwzięć stało się rodzajem pozytywnego snobizmu, a może nawet etycznego zobowiązania. Crowdfunding krok po kroku przeciera tę ścieżkę, w dodatku oddziela zbiórki pieniędzy od martyrologii (bo nie chodzi o interwencję naprawiającą cudze błędy popełnione w przeszłości, lecz o projektowanie lepszej przyszłości). A jeśli komuś kojarzy się to z PRL-em i „czynem społecznym”, to niech włączy sobie inny zestaw skojarzeń – np. ze zbiórkami publicznymi z II RP i kwitnącą w tamtym czasie spółdzielczością.
Jakiś czas temu okazało się, że ludzie szeroko pojętej kultury, zamiast się z koniem kopać, mogą tego konia spróbować ujeździć. Ten koń to żaden tam czystej krwi arab, a zwykłe internetowe piractwo zwane też przez niektórych „nieformalnym obiegiem kultury”.
Biorąc pod uwagę, jak gorące emocje budzi temat, zaskakująco mało komentowane były takie informacje, jak ta z 20 grudnia ubiegłego roku – wielce popularny zespół Iron Maiden ustalił przystanki swojej trasy koncertowej, używając statystyk... BitTorrenta, czyli programu wykorzystywanego najczęściej do wymiany pirackich plików. Heavymetalowa legenda zagrała koncerty w krajach, gdzie ruch na łączach był najintensywniejszy, trasa oczywiście okazała się sukcesem.
Ten news szybko został zdementowany przez firmę, która podobno przygotowała te statystyki dla Żelaznej Dziewicy, ale mało kto widział w tym dementi coś więcej, niż próbę gaszenia piarowego pożaru, bo korzystanie z piractwa nie kojarzy się dobrze. Sam pomysł uznano za świetny, jako że od dawna wiadomo, że muzycy nie żyją ze sprzedaży płyt, ale z grania koncertów właśnie.
Top Played Last 7 Days: „Wasted Years” / źródło: www.citeworld.com
Z kolei na naszym lokalnym podwórku wydawca książki „Ścieżki Carrie”, powiązanej z serialem „Homeland”, miał więcej odwagi i wręcz chwalił się, że promował ją w... tłumaczeniach listy dialogowej do ściągniętego z Sieci odcinka.
Niezależnie od tego, czy uważamy takie działania za wątpliwe etycznie czy nie, śmiem twierdzić, że w roku 2014 będzie ich coraz więcej. Chyba że producenci wspólnie z dystrybutorami kultury w końcu zdecydują się na zrewolucjonizowanie systemu i nie będziemy musieli zakładać konta na Netflixie na fikcyjne dane, czy oglądać w Sieci na przykład takich obrazków:
Zastanawiając się nad kluczowym wydarzeniem z 2013 roku, które silnie zatrzęsie rokiem 2014 i następnymi, wahałam się między oczywistymi typami: bozonem Higgsa, coraz intensywniejszą eksploatacją dronów, a ujawnieniem Projektu PRISM przez Edwarda Snowdena. Istnienie bozonu Higgsa zostało potwierdzone w kwietniu 2013 roku przez zespoły pracujące przy detektorach CMS i ATLAS. Snowden 5 lipca 2013 zatrząsł światową dyplomacją, ujawniając istnienie nie tylko rządowego programu PRISM, ale także XKeyscore oraz Tempora. Po głowie chodził mi także udany debiut Twittera na giełdzie, a także ubiegłoroczne frapujące zainteresowanie Google’a i Facebooka spółkami produkującymi inteligentne roboty.
Ostatecznie zdecydowałam się wskazać na kryptowalutę bitcoin. Nie jest to wprawdzie wynalazek ubiegłoroczny – powstał już w roku 2008 jako dzieło osoby o pseudonimie Satoshi Nakamoto (o bitcoinach pisał w dwutygodnik.com Jaromir Bogacz – przyp. red.), ale w 2013 wiele się zmieniło. Porywa mnie w nim najbardziej fakt, iż stanowi on ucieleśnienie konceptu kryptowaluty, pierwszy raz opisanego dekadę wcześniej w liście mailingowej cyberpunków przez Wei Daia jako możliwości całkowicie anonimowego posiadania i transferu własności.
Wcale nie taki wirtualny / fot. Antana, antanacoins, flickr CC BY-SA 2.0
Od pierwszych transakcji w latach 2009-2010 bitcoin uczynił wąskie grono swoich posiadaczy ludźmi bardzo bogatymi. Już wtedy na czarnym rynku bitcoinów można było kupić niemal wszystko, co jest zakazane lub pilnie strzeżone gdzie indziej – od narkotyków po przepis na zrobienie Coca Coli. Jednak to w 2013 zdarzyło się najwięcej ważnych dla dalszych losów tej waluty rzeczy. Po pierwsze, przez cały 2013 rok można było obserwować jej szalenie dynamiczny wzrost, tyleż interesujący, co niepokojący (np. na przełomie października i listopada wzrost był czterokrotny!). Ponadto, w 2013 roku w Kanadzie uruchomiono pierwszy bankomat tej waluty, zaś potentat medialno-przemysłowy Richard Branson ogłosił, iż bitcoinami będzie można płacić jego firmie – przewoźnikowi kosmicznemu Virgin Galactic – za suborbitalne wycieczki, które niedługo mają stać się codziennością zamożniejszych obywateli tego świata.
Warto obserwować, co będzie działo się z bitcoinem w 2014 roku. Topologia peer-to-peer sieci bitcoin oraz brak administracji centralnej czynią manipulację wartości bitmonet poprzez produkcję większej ich ilości niewykonalną dla jakiejkolwiek rządowej czy innej organizacji lub jednostki, ale możliwa jest bańka spekulacyjna. W pierwszych dniach stycznia 2014 serwisy branżowe donosiły, iż przynajmniej kilka firm interesuje się wprowadzeniem bitcoina do szerokiego obiegu publicznego jeszcze w tym roku. Takie udostępnienie tej waluty może wywołać bardzo nieoczekiwane skutki. Cyberpunk nie lubi wychodzić z cienia, zainteresowanie bitcoinem, które może odebrać mu status kryptowaluty typu limited edition, siłą rzeczy nie cieszy tych, którzy chcą bronić jego niezawisłości i tajemnego charakteru. Rozstrzygnięcie przyszłości bitcoina może rozegrać się właśnie teraz. Albo waluta się upowszechni (i zdegraduje), albo nie. Jedno jest pewne – kolejna niezwykła fantastyczno-naukowa spekulacja stała się faktem i w 2014 roku będziemy świadkami kolejnych rozdziałów tej niezwykłej historii, które już teraz zatytułować można roboczo: „Dostęp i opór”.
Norma dwutygodnik.com na 2013 została wyrobiona. Przewiduje się więcej obecności tytułu w telewizjach śniadaniowych, przeglądach prasy i w blasku celebry.
Rok 2013 bez wątpienia należał w internecie do GIF-ów. Stworzony ćwierć wieku temu przez firmę CompuServe „Graphic Interharge Format”, pozwalający na zapisanie w pojedynczym pliku kilkusekundowej, zapętlonej animacji, okazał się w ubiegłym roku prawdziwym przebojem wśród użytkowników internetu, a największe sieciowe śmietniska graficzne, takie jak tumblr, soup czy imgur, każdego dnia wzbogacały się o tysiące ruchomych obrazków. Awangardą postępu byli jak zwykle miłośnicy pornografii, którzy, zgodnie z teorią głoszoną przez Chucka Palahniuka, zawsze jako pierwsi testują nowe technologie, szukając nowych narzędzi do realizacji swych pragnień i fetyszy, a pierwszy wątek z pornograficznymi GIF-ami pojawił się na osławionym forum 4chan już w 2004 roku. Jak twierdzi największy znawca i badacz 4chana w Polsce, Michał Radomił Wiśniewski, prawdziwa eksplozja nastąpiła pod koniec 2012 roku, gdy założyciele forum zmuszeni byli wydzielić kolejny wątek z GIF-ami, tym razem zupełnie niepornograficznymi.
Proste i najczęściej bezpłatne narzędzia w rodzaju GifMakera pozwalające każdemu na tworzenie własnych animowanych pętli, zawierających sceny z filmów, seriali lub remiksy klasycznych dzieł sztuki, przyniosły olbrzymią falę kreatywności, która w zeszłym roku zdominowała internet i najprawdopodobniej będzie w nim dominować przez długie lata. Przegapiłeś ostatni odcinek „Sherlocka”, „Gry o Tron” czy kinowej soap-opery z życia hobbitów? Na pewno jeszcze tego samego dnia znajdziesz 10-15 GIF-ów, które pokażą ci kulminacyjne momenty każdego z tych dzieł. Nie masz pojęcia, skąd się wzięły tancerki na jednym z najsłynniejszych zdjęć Imogen Cunningham? Dowiesz się z GIF-a. Szukasz tego jednego ujęcia, które działa skuteczniej niż kombinacja viagry i wyciągu z hiszpańskiej muchy? Przejrzyj GIF-owe porno-tumblry, gdzie żaden fetysz nie pozostaje długo zignorowany. Szukasz pierwszej, prawdziwie dwudziestopierwszowiecznej formy graficznej ekspresji artystycznej? Zajrzyj na strony Daina Fagerholma, TechNoir, Skip Dolphin Hursh, Juliana Galandera lub GIFFriends. Nadal niedowierzasz, że GIF-y mogą być doskonałym narzędziem, które można wykorzystać do modyfikowania tradycyjnych rodzajów sztuki? Zobacz GIF-owe komiksy i teledyski. Festiwale GIF-ów na Targach Sztuki, GIF-y w galeriach i muzeach, jeśli tylko wydawnictwo TASCHEN znajdzie sposób na zmonetyzowanie tego formatu w opasłych, luksusowych albumach, oczy wszystkich fanów nowej sztuki będą przez najbliższe kilka lat zwrócone właśnie w stronę GIF-ów.