Ubodzy z Wall Street

Ubodzy z Wall Street

Krzysztof Świrek

„Wilk z Wall Street” to trzygodzinna historia wzlotu i upadku, jednak nawet na chwilę nie pojawia się tu ton epiki, znany z podobnych w konstrukcji „Chłopców z ferajny” czy „Kasyna”. To komedia, ale z rozmysłem pozbawiona finezji

Jeszcze 2 minuty czytania

Kiedy w 2007 roku wybuchł kolejny kryzys kapitalizmu, filmowcy mieli gotowy przepis na film zaangażowany. Neoliberalizm nie pojawił się wczoraj, a jego do bólu prostą filozofię znakomicie podsumował Oliver Stone już w 1987 roku, w klasycznym „Wall Street”. Credo zwolenników wolnego rynku, w którym chciwość jednostek przekłada się na dobrobyt wszystkich, podawał w tamtym filmie finansowy rekin, Gordon Gekko – postać charyzmatyczna, ale zbyt bezwzględna i cyniczna, by widzowie nie poczuli do niej odrazy. Rację w filmie Stone'a miał mądry związkowiec, który przypomniał uwiedzionemu obietnicą kariery synowi, że w życiu są rzeczy ważniejsze niż pieniądze.

Wszystko więc jest już u Stone'a – portret zepsucia giełdowych elit, rozprawienie się z lekkomyślnością yuppies, których nie obchodzi nic oprócz własnego sukcesu, wreszcie dawka zdrowego populizmu, wspartego na portrecie moralnego, ciężko pracującego „zwykłego człowieka”. Od następnych filmów podejmujących ten sam temat chciałoby się więcej, i „Wilk z Wall Street” spełnia to oczekiwanie. Po pierwsze, idzie dalej w krytycznym portrecie finansistów, zrównując ich właściwie z gangsterami, po drugie – ważniejsze – jest to komedia. Przecież uczonych, słusznych analiz finansowego szaleństwa nie brakuje – biją się w piersi nawet wielcy finansowi gracze, którzy niejedną katastrofalną spekulację mają na sumieniu. Dzisiaj z rozczulającą prostotą rozkładają ręce, mówiąc: „popełniłem błąd”. Rzecz jasna nic z tego nie wynika. Może więcej wyniknie z tego, że kinowa publiczność zdrowo się uśmieje.          

Jordan Belfort (Leonardo DiCaprio) nie odziedziczył dużych pieniędzy, ale jest zdeterminowany, by je zdobyć. Ukończył prestiżową uczelnię, dostał się do pracy w ważnej finansowej instytucji. Niestety, trafił na krach giełdowy – maklerzy chwilowo przestali być potrzebni. Musi zacząć od nowa, od samego dna: groszowych akcji sprzedawanych nie z biurowca na Wall Street, a z nieczynnego warsztatu samochodowego na przedmieściu. Interes okazuje się żyłą złota: obraca się małymi pieniędzmi, za to prowizja jest wysoka, a klienci – ciułacze, szukający pieniędzy na remont domu albo wakacje – wyjątkowo naiwni. Belfort szybko wpada na pomysł założenia własnego biznesu. Na pomagierów dobiera sobie nie maklerów z uniwersyteckimi dyplomami, ale grupę drobnych cwaniaczków, których zna od dzieciństwa. Następnie robi im przyspieszony kurs technik sprzedaży i finansowej nowomowy, po czym interes zaczyna się kręcić.

Firma Belforta odnosi sukces i rozrasta się, napływają kolejni głodni pieniędzy adepci, a prezes sprzedaje im ten sam sekret sukcesu: sprzedawać, ile się da. Pieniądze pojawiają się szybko, entuzjazm spowodowany zarobkiem wprowadza wszystkich w stan transu. Scorsese nie szczędzi długich sekwencji portretujących ekstazę używania: kilogramy narkotyków, korowody prostytutek, niekończąca się orgia. Rytuał doprowadzania się do stanu upodlenia, przeżywany dokładnie w tym samym miejscu, w którym zarabia się pieniądze. Najzabawniejsze sceny pokazują długie narady w gabinecie prezesa: najbliżsi współpracownicy, poważne miny i pytanie: na co możemy pozwolić sobie z wynajętymi dla zabawy karłami? Rzucanie do celu to właściwie standard, a czy obnażanie wchodzi w grę? Dla ferajny Belforta jest to centralna kwestia, także w biznesie: jak daleko jeszcze możemy się posunąć? Co ujdzie? Długo wydaje się, że ujdzie wszystko.

„Wilk z Wall Street”, reż. Martin Scorsese 

Granice zresztą są płynne. Belfort i jego kompani w pewnym momencie przekraczają granicę prawa, ale granic etyki nie biorą pod uwagę od początku. Jest to jedna z pierwszych rzeczy, których „wilk”, jeszcze jako żółtodziób, dowiaduje się od bardziej doświadczonego maklera: liczy się tylko prowizja od sprzedaży. Ważny jest ruch i nasz zysk, cała reszta nie ma znaczenia. Gdy Belfort zaczyna pracę przy śmieciowych akcjach, nie może uwierzyć w warunki tej działalności: prowizja wynosi 50 procent, zyski inwestorów żadne, czy to jest legalne? Na pewno nieetyczne, ale nie zabronione prawem.

Kiedy apetyt w firmie Belforta rośnie, zaczynają się także nielegalne praktyki, na trop jego szajki wpada FBI. Wypadałoby zwinąć interes i skupić się na ocaleniu tych pieniędzy, które już zdołano zgromadzić. Ale gdyby tak zarobić jeszcze więcej? Widzowie mogą nawet nie zauważyć przejścia między tym, co w granicach prawa, a tym, co poza, bo motywacja portretowanego tu świata od początku jest gangsterska: brać forsę póki się da, nieważne jak i od kogo.

„Wilk z Wall Street” to trzygodzinna historia wzlotu i upadku self made mana, jednak nawet na chwilę nie pojawia się w niej ton epiki, znany z podobnych w konstrukcji „Chłopców z ferajny” czy „Kasyna”. To komedia, ale z rozmysłem pozbawiona finezji „Króla dowcipu” czy „Po godzinach”. Być może jest tu ten sam zmysł absurdu, ale ukryty pod pokładami zamierzenie prymitywnych efektów. Efektów na miarę prymitywizmu bohaterów i ich wizji świata. Scorsese wyraźnie dba, byśmy ani na chwilę nie pomyśleli o Belforcie jako bohaterze dramatycznym. Dlatego nawet sceny kłótni małżeńskich, ważne wehikuły dramatycznych napięć między postaciami we „Wściekłym Byku” czy „Kasynie”, tutaj są odpowiednio przełamywane. Jak w scenie, w której jak zawsze skacowany Belfort próbuje udobruchać zniecierpliwioną żonę. Uruchamia właśnie ostatnie pokłady męskiego autorytetu, na co żona mówi: „nie napinaj mięśni, wyglądasz jak troglodyta”.

„Wilk z Wall Street”, reż. Martin Scorsese.
USA 2013, w kinach od 3 stycznia 2014 
Cytuję z pamięci, więc może niedokładnie, ale idzie tu o sens, utrzymany przez cały film, od jednej z pierwszych scen – rozmowy podczas biznesowego lunchu. Świeżo poznany przez Belforta kolega, zamiast prowadzić zapoznawczą rozmowę, zaczyna uderzać się pięścią w pierś i wydawać z siebie miarowy pomruk. Brzmi to jak transowy zaśpiew albo pozbawiony słów zew wojenny. Po jakimś czasie, z początku nieśmiało, Belfort dołącza do niego – tak wygląda jego inicjacja, podczas której słowa są niepotrzebne. Ten sam zaśpiew w chwilach tryumfu będzie rozlegał się w jego firmie. To ważne, że Belfort uczy się go już pierwszego dnia na Wall Street – przypomina nam to, że film Martina Scorsese nie dotyczy wyjątku, ale reguły. Belfort nie jest czarną owcą, ale produktem bardzo rozpowszechnionego sposobu myślenia. Oszukuje tylko w mniej sprawny sposób i łatwiej go przyłapać.

To idiotyczne pomrukiwanie można też śmiało uznać za klucz do filmu. Jest ono znakiem pustki w codziennej rutynie Belforta i jego bandy. Twórcy filmu obnażają ją w szeregu sekwencji, przeciąganych w nieskończoność i zawsze pokazujących to samo. Telefony dzwonią, pieniądz się mnoży, a impreza trwa. To najmocniejszy efekt polityczny, jaki zastosował w swoim filmie Scorsese – powtarzalność aż do bólu i wynikające z niej stopniowe zmęczenie widzów faktycznym ubóstwem tego, co zwykło się postrzegać jako bogactwo.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.