IZABELA SMELCZYŃSKA: Widzieliśmy się niedawno w Huddersfield, gdzie na najważniejszym festiwalu muzyki współczesnej w Anglii zagrałeś solowy koncert. Pamiętam, że przypadkowo spotkaliśmy się rano, w dniu twojego koncertu i zaskoczyłeś mnie, że na kilka godzin przed wyjściem na scenę nie przeżywałeś występu, tylko wybierałeś się na wycieczkę nad pobliskie jeziora.
RAPHAEL ROGIŃSKI: No właśnie nic z tego nie wyszło, bo padał deszcz. Nawet nie chodziło o deszcz, ale o skały, które przy takich warunkach są bardzo śliskie. Nie da się po nich chodzić. Kupiłem książkę „700 spacerów po Anglii”. Mam taki zamiar spacerować po Anglii z Williamem Blake'em na ustach i, powiedzmy, z Purcellem na zmianę z Howellsem w uszach. Kiedyś już tam zacząłem chodzić, ale to było dawno. Sprawdziłem kilka tras w internecie. Są niesamowite…
Żałowałam, że twój koncert nie może odbyć się właśnie w takiej scenerii – w lesie albo nad jeziorem.
Masz rację. Taka sceneria odpowiadałaby mi, chociaż bardzo mi się podobało to surowe studio fotograficzne, w którym grałem. Lubię takie miejsca. Mają fajną akustykę, a poza tym wytworzył się kontakt z publicznością, bo nie siedziałem na scenie, a przed ludźmi zebranymi w półkolu.
I siedziałeś cały czas z głową pochyloną nad gitarą, twarz zasłaniały opadające włosy. Grałeś utwory z płyty „Plays John Coltrane and Langston Hughes. African Mystic Music”. Jak tak patrzyłam na ciebie grającego transowe melodie, to uderzyła mnie jakaś taka twoja samotność na scenie.
To kwestia jakiejś wiecznej tęsknoty, która jest obietnicą czegoś, do czego dążę – może do tego, aby przekroczyć obietnicę światełka, które jest przed tobą. Mam poczucie również, że może być to wieczna podróż z tylko zaznaczonym celem, lecz nieosiągalnym, z jego obietnicą. Na pewno nie jest to chaos i anarchia – to nie są moje terminy.
A jakie są twoje „terminy”?
Misja i życie świątynne (śmiech).
To chyba pomyliłeś zawody…
Jestem młodym klerykiem z gitarą, który gra odwrotnie akordy, bo za dużo uczył się przy lustrze… takim w sandałach i czarnych skarpetach na bladej nodze! Żarty na bok, ale to prawda, że granie na gitarze jest dla mnie jak misja, często samotna. Jeżeli tęsknię za tym „czymś”, co jedni nazywają Bogiem, drudzy energią, a trzeci wyjazdem all inclusive, to takie uczucia udzielają się na scenie. Moja tęsknota jest jednak za bardzo modernistyczna... Myślę o „Żywiźnie” („Żywizna plays Zaświeć Niesiącku and other Kurpian songs”, Bôłt Records 2016) – tęsknota Genowefy Lenarcik jest prawdziwa, taka ludzka, to uczucie ją ukształtowało. Moja tęsknota jest za bardzo pokrętna, a jej jest wprost. Gdy usłyszałem ją pierwszy raz, to ta jej szczerość rozebrała mnie. Widzę, że to działa na ludzi, chociaż jest wstydliwe. Teksty ludowe opowiadają o nas, o człowieku. Mówią wprost – jeśli kochasz, to musisz zdobyć, a nie najpierw przeczytać poradnik „Jak zdobyć dziewczynę w trzy miesiące”, mieć doświadczenie z innymi kobietami i dopiero wtedy „czaić się” na tę jedyną. Tu trzeba przykładowo otruć, czaić się za dębem, kraść pocałunki. Ja myślę czasem jakoś pokrętnie, mieszczańsko, co niszczy wątrobę, która zamienia krew w czerninę. Nauczyłem się od niej takiej zwykłej, pięknej prostoty pragnienia. Właściwie inaczej – przypomniała mi o niej.
Od strony muzycznej nauczyłeś się czegoś od pani Genowefy Lenarcik?
Melodyki, która rodzi się w wietrze, odnajdowania przestrzeni leśnej w dźwięku, plecionek babio-letnich i ptasiej mowy.
Jak się poznaliście z panią Genowefą?
To była miłość od pierwszego wejrzenia! Usłyszałem ją na festiwalu Wszystkie Mazurki Świata. Umarłem i narodziłem się na nowo. Scena jak z amerykańskiego filmu, kiedy za postacią rozmywa się obraz w taki gwiezdno-planetarny – ona śpiewa, ja byłem porażony, to było niebiańskie doznanie. Wiedziałem, że śpiewa ona jakieś pradawne zaklęcia wspólne prawdą całej ludzkości, pięknu, które umie od czasu do czasu wytworzyć bez pytań i strachu. Wiedziałem też od razu, jak chcę to grać i że jestem gotowy. Umówiłem się z panią Gienią, pojechałem do niej i… najzwyczajniej założyliśmy zespół jak w liceum.
A ona ciebie jak przyjęła?
Między nami nie było żadnych pytań. Nie mieliśmy żadnej próby, od razu zaczęliśmy grać. Może trochę ja musiałem nauczyć się fraz wyzwolonych niczym leśne runo, ale melodie okazały się tak naturalne, że palce same wiedziały, co mają grać. Dopiero po jakimś czasie zapytałem ją, jak czuje się z moją gitarą elektryczną, a ją to pytanie zdziwiło, co pokazuje, jakie ma bluesowe podejście do życia. Każde środki są odpowiednie, żeby prawdziwe piękno przywołać.
Dlaczego do Huddersfield, gdzie w ramach programu Polska Music prezentowana jest nasza rodzima scena muzyczna, nie pojechaliście razem? W ubiegłym roku zespół Księżyc zrobił na Brytyjczykach piorunujące wrażenie. Razem z panią Genowefą bylibyście bardzo egzotycznym duetem na tym dość konserwatywnym festiwalu.
Żywizna „Zaświeć Niesiącku and other Kurpian songs”,
Bôłt Records 2016
Nie dostaliśmy takiego zaproszenia, zresztą gdy Instytut Adama Mickiewicza zaprosił mnie do Huddersfield, to jeszcze płyta nie była ukończona. Ktoś na festiwalu wspominał mi o Księżycu i tamtym koncercie. To wielki zespół i ważny dla mnie, kiedy dojrzewałem muzycznie. Chodziłem na ich koncerty, kiedy byłem w szale poszukiwania Wielkiej Góry i innych miejsc naszego psyche. Naprawdę mamy w Polsce dużo dobrej muzyki, czego kompletnie nie jesteśmy w stanie „sprzedać”. Zresztą w polskim świecie sztuki panuje coś bardzo dziwnego, nazwijmy to autorasizmem kulturowym. Nigdzie na świecie nie widziałem takich sytuacji, żeby miejscowi muzycy byli tak nierówno traktowani przez przykładowo organizatorów festiwali. Przypomina mi to zawsze sytuacje na plażach w Indiach, z których miejscowi przeganiani są kijami przez miejscową policję, a reszta się opala. Pomińmy tutaj wątek różnic w stawkach, za które grają na rodzimych festiwalach polskie zespoły i zagraniczne. Okazuje się, muzyk polski wcale nie odstaje zdolnościami od muzyka na przykład amerykańskiego. Proste, ale dla niektórych to nadal jest tabu. Wolą na czworaka nosić dewizowcom najlepsze kąski lub grzać się w ich blasku, zapominając krajan i wspólnej z nimi mowy. Spójrz na zespół LOTTO – to jest już nawet przerysowany przykład. Ten zespół i parę innych jest naprawdę tysiąc razy bardziej sensownym eksportować, niż polski węgiel. Wiem, że to się jednak zmieni niedługo, jak tylko znajdziemy klucz do wytrwałości.
Ważny jest dla ciebie kontakt z słuchaczem? Po koncertach często żegnasz się z nimi przy drzwiach, stoisz nieśmiało przy stoliku z płytami.
Tak, ponieważ ja nie lubię przemawiać ze sceny. Odzywanie się ze sceny w moim przypadku jest złe. Cokolwiek bym powiedział, to zabrzmi banalnie. Będzie zakłóceniem przestrzeni, którą wytwarza instrument. Mówieniem rozprasza się specjalną energię na scenie. Chyba że jesteś mówcą, jak powiedzmy Michael Gira czy Tom Waits. Nie uważam, że mam coś ciekawego do powiedzenia ze sceny. Nie lubiłem nigdy szkoły i układ nauczycielski mi nie pasuje. Poza sceną – jak najbardziej. Staram się być i rozmawiać z słuchaczami, bo szanuję ludzi, którzy przychodzą na moje koncerty. To jest nasz, muzyków, dług w stosunku do słuchaczy – to przecież oni kupują płyty, bilety i starają się nas zrozumieć. Mają prawo zapytać, jakiego używam efektu gitarowego i czy lubię marchewkę ze śledziem czy coś. Wtedy ludzie są też najczulsi, gdy przychodzą oddać hołd muzyce, którą dla nich przywołałeś. Ja też po czyichś koncertach idę i pytam. To jest naturalna wymiana, którą muzyka tylko ulepsza. Nie można uciekać tylnym wejściem. Przykład Swansów, którzy po trzech godzinach grania, zlani potem, schodzą do publiczności i rozmawiają z ludźmi. A potem noszą sprzęt…
Ostatnie dwie płyty nagrywałeś z kobietami…
…i to jest w ogóle zagadka…
?
Kobiety…
Zamieniam się w słuch.
fot. Paweł MaciakMuszę ci zdradzić, że przygotowałem się do tego pytania, bo myślałam o tym w nocy.
W dużym stopniu zostałem wychowany przez kobiety – kobiety zdecydowane, pewne siebie, ostre i czułe jednocześnie, nietypowe jak na ówczesne czasy. Wiem, że one mnie ukształtowały. Moja babcia, z jednej strony dzika, z drugiej – wyrafinowana. Była niczym z dalekich krain ptaszek zamknięty w klatce. Podobnie jak jej przodkowie chciała gdzieś pognać przed siebie, ale życie chciało inaczej. Pozostało jej to spojrzenie z taką dumą i przestrzenią, że nie trzeba było widzieć pól, by w nim oddychać pełną piersią ziołowymi łąkami. Babcia jest prawdopodobnie moim ideałem kobiety. Mnie zawsze ciągnie do kobiet. Nie chodzi mi tylko o relacje damsko-męskie. Fascynują mnie ich historie, bycie z nimi, ich przeżywanie świata. Wolę czytać podróżniczki niż podróżników, choć jest ich mało bardzo. My mamy jedną z największych podróżniczek na świecie – Marię Antoninę Czaplicką, o której dzisiaj nikt nie pamięta. A gdyby to był mężczyzna, to każdy by go pamiętał. Ona jako pierwsza opisała ludy zamieszkujące Syberię, wykładała na Oxfordzie, niestety popełniła samobójstwo…
Nominację do „Paszportu Polityki” zdobyłeś również dzięki płycie nagranej z panią Genowefą Lenarcik, kurpiowską śpiewaczką oraz za „Woman Blue” Shy Albatross – zespołu, którego jesteś założycielem. Wokalistką jest Natalia Przybysz.
W tym roku ta nominacja znaczy dla mnie coś innego niż w ubiegłym. Zarówno Gienia, jak i Natalia cierpiały za to, co chciały zrobić. Natalia za wywiad, w którym przyznała się do aborcji, a Gienia za nowość oblicza, które okazało się nie do pogodzenia z jej dawnym życiem, z tym, czego ludzie od niej oczekiwali. Obydwóm powiedziano, że jest to nie na miejscu. Ale one się nie poddały. Dla mnie jest to bardzo inspirujące, byłem świadkiem tych wydarzeń. Jestem przecież ich partnerem w zespole. Widziałem ich cierpienie, ale też niesamowitą siłę. Po medialnej i społecznościowej burzy wokół Natalii można było naprawdę się bać tej potwornej energii, którą ludzie w nią uderzyli. Nie potrafiłem zrozumieć tego, co dzieje się wokół niej i chyba nadal nie potrafię. To jest nie do przyjęcia. Natomiast pani Gienia nie zawsze spotykała się ze zrozumieniem w swojej wsi i rodzinie, bo jest zbyt wyraźna, jest inna, wyzwolona. Dlatego tegoroczna nominacja jest nie tylko uhonorowaniem mojej pracy, ale przede wszystkim dwóch wspaniałych kobiet i w ogólnie tych, które mnie ukształtowały. Jest to rok kobiet, w którym miałem szczęście nagrać dwie płyty.
Cały czas chcę być przy kobietach, przy ich wrażliwości. Dokładnie to samo miałem z Gienią. Chciałem słyszeć jej historię. Kobiety w Polsce przypominają mi historię marrano – hiszpańskich Żydów, którzy potajemnie praktykowali swoją wiarę, a na zewnątrz byli chrześcijanami. Kobiety na zewnątrz muszą udawać, a gdy nikt nie patrzy, mogą być sobą. Ja się na to nie godzę.
Shy Albatros to czteroosobowy zespół, w którym poza tobą i Natalią grają Hubert Zemler i Miłosz Pękala – ci dwaj to muzycy wywodzący się z akademii muzycznej i znani są głównie z festiwali muzyki współczesnej. Jak udało się połączyć wasze różne światy?
Taki skład sprawia, że mamy naprawdę zróżnicowaną publiczność. Przychodzą fani Natalii, miłośnicy muzyki współczesnej i zespołu Kwadrofonik, w którym gra Miłosz, i fani naszych – z Hubertem – solowych kreacji... To słuchacze oddani muzyce, ale też odbiorcy wymagający. Każdy w Shy Albatros jest jednostką, która tworzy jeszcze masę innych sytuacji muzycznych.
Na „Women Blue” teksty opowiadają o perspektywie kobiety postawionej w skrajnych sytuacjach. Tak więc obok lamentów, pieśni głodu i beznadziei, znajdują się teksty o kobietach gangsterach czy obdarzonych paranormalnymi zdolnościami. Wspólnym mianownikiem jest kultura Ameryki, w której zawarł się dramat i nadzieja kobiet przybywających do niej z własnej woli lub jako niewolnice. Kto wybrał taki temat? Skąd czerpaliście teksty?
Zacząłem komponować melodie. Dopasowałem teksty i nagle okazało się, że prawie wszystkie są o kobiecie. Zaciekawiło mnie to. Opowiedziałem to Hubertowi Zemlerowi, który rzucił, żeby zrobić to z Natalią. Zawiązał się zespół i bez pytań zaczęliśmy grać. Brzmi jakoś podobnie do czegoś, co słyszałem, ale nie znalazłem tego zespołu. To dobry znak, gdy coś przypomina ci rzecz, której nazwy nie możesz odnaleźć w zakamarkach pamięci.
Shofar, w którym grałeś, to głównie free jazz, Cukunft – muzyka żydowska, do tego „Żywizna” z polską muzyką tradycyjną, John Coltrane, Jan Sebastian Bach, teraz Shy Albatros. Prawdziwy muzyczny tygiel. Poszukujesz tożsamości przez muzykę?
fot. Lena SieczkowskaCzęsto podkreślam, że moja praca jest pracą medium. Nie godzę się na grube kreski. W 2000 roku grałem żydowską muzykę i żadna wojna ani to, że w Polsce nie ma dużej społeczności żydowskiej, nie stanowiło dla mnie granicy. Mam w sobie pewnego rodzaju butę, chamstwo. U nas lubi się myśleć o zamkniętych etapach – o międzywojniu, Piłsudskim, polskim rocku lat 80… Trochę to żałosne, to wieczne wspominanie. Święto Zmarłych – tu należy szukać zrozumienia dla polskiej duszy. Ludzie lubią trupy, ja natomiast – bardzo żywy wśród tych trupów – idę po jutro. Nie czuję zamknięcia, czas jest płaski dla mnie i nie żegnam się nigdy z nikim. Być może życie wśród ocaleńców żydowskich i ludzi bardzo doświadczonych wojną i totalitaryzmami nauczyło mnie takiego podejścia. A może najzwyczajniej tak właśnie wypada w tych czasach żyć.
Masz na myśli twoje bezpardonowe zaglądania do innych kultur?
Tak. Termin „muzyka” jest jeden, później są jakieś gatunki, rodzaje i kraje. Ja tego nigdy nie dzielę. Muzyka jest taka, jak nasza dłoń. Jakieś 15 lat temu czytałem artykuł o tym, że kciuk jest „wymierającym” palcem. A teraz? Teraz to najważniejszy palec. Z kolei niedawno spotkałem się ze stwierdzeniem, że teraz mały palec staje się niepotrzebny. Teoria ewolucji jest fascynująca. Dlatego uwielbiam czytać Darwina. Płaczę, kiedy go czytam, szczególnie te momenty, kiedy w wysokich górach znajduje muszle. Najważniejsze jest to, z czego wynikam i czym będę jutro. Nie można się ograniczać do jednej kultury, bo wtedy upodabniamy się do siebie. Staram się być od zawsze jednostką i nigdy częścią jakiejś kultury, społeczności. Czerpię ze śmieciowiska kulturowego – pism, obrazów, starych filmów, w których występują śpiewacy. Mam nadzieję, że ich poznam i będę grać ich prawdą, wiedzieć, co ich smuci, a co cieszy. Uwielbiam wszystko to, co jest niemodne, zapomniane. Chcę z tego kleić wyraziste figury, golemy jutra. To moje ja. Nie potrafię się zgodzić z konceptualizmem, ze sztuką bez historii. Owszem, uważam, że ludzie powinni uprawiać taki gatunek dla zdrowia psychicznego, ale moja prawda jest inna.
Wychodzi z ciebie natura antropologa.
Badam te kultury, żyję nimi, ale nigdy ich nie studiowałem. Grając z Gienią, nie stałem się chłopomaniakiem, nie noszę cekinów, gdy gram muzykę cygańską. Nigdy nie uczyłem się nawet taktu muzyki afrykańskiej, do której porównuje się mój styl gry.
Ja po prostu biorę gitarę i gram. Mam to w sobie. Uważam, że jedynym plusem globalizacji jest bliskość innych kultur. Coraz mniej się dziwimy, możemy do nich zajrzeć, czerpać jak ze źródła wczorajszych podróży.
Trochę to mi pachnie postkolonialnymi zapędami. Wiesz, jak czasami kończą się takie pomysły. „Biały człowiek grający muzykę czarnych lądów”.
No tak, ale to temat na odrębną rozmowę. Nie doszlibyśmy do wesołych wniosków. Wiesz, ja poznałem wielu rasistów, którzy grają bluesa i jazz. Nie mogę tego pojąć. Nie psujmy sobie nastroju przed dniami wolnymi.
Dopada cię czasami lęk, że wszystko już było i niczego nowego nie wymyślisz w muzyce?
Nie, w ogóle! Mamy 12 dźwięków w muzyce europejskiej. A cały czas jednak ktoś wymyśla coś nowego. Polecam w tym miejscu książkę „Jak system równomiernie temperowany popsuł harmonię (i dlaczego powinno cię to obchodzić)” Rossa W. Duffina, która mówi o samoograniczeniu, które sobie narzuciliśmy. Ona mówi o czymś więcej niż o dźwiękach. Ludzie się często ze mnie śmieją, że przed koncertem nie stroję gitary. Ona jest nastrojona, tylko nieco inaczej, na moje ucho. Ludzie niepotrzebnie żyją utartymi schematami. Mam wrażenie, że się męczą. Bardzo podobała mi się wypowiedź Davida Attenborougha, który na pytanie, jakie planety chciałby odkryć, powiedział, że jego interesuje nadal Ziemia, bo odkrył dopiero jej skrawek. Im głębiej wchodzi, tym mniej rozumie. Nieprawda, że przez YouTube’a, Facebooka poznamy świat i muzykę. Taka wiedza jest bardzo błaha. Fajnie, że możemy zobaczyć, gdzie się kryje, ale poczujemy dopiero wtedy, gdy jej dotkniemy.
A kolejna współpraca? Kiedy, z kim i do jakiej kultury tym razem zajrzysz?
Nie zaskoczę cię, bo wokół tych tematów krążymy. W styczniu, z kolejną kobietą – Olgą Mysłowską, utwory Henry’ego Purcella, czyli Anglia.
O, to dobra wiadomość! Też na „rozstrojonej” gitarze?
Strojonej naturalnie. Przecież wiadomo, że gramy na instrumentach lepiej niż w dawnych czasach. Mamy lepszy warsztat, specjalizujemy się w danym stylu. Ja chciałabym to wszystko trochę cofnąć, tak jak zrobiłem z Bachem. Nastroić tak i tak, uformować jak za pierwszych eksplozji człowieka czyniącego muzykę.
A czego ci życzyć w nowym roku?
Braku nudy.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).