„Margerita podmywała się nad żółtą miską, zimna woda sprawiła, że mrużyła oczy, usłyszała trzask to miejscowy malarz wystawił butelki na korytarz zasłoniła okno i poszła do kuchni zrobić coś do picia, to mieszkanie jest okropne, korytarz przypomną glizdę, przyglądała się kroplom krwi rozpływającej się w wodzie, mogła wrócić do kuchni albo wyjść na zawsze, korytarz przypominał glizdę, nie mogła przez niego przejść, usłyszała sapanie, jeden z lokatorów przedzierał się do góry, ktoś zapukał do drzwi, malarz proponował partyjkę” – ten fragment z opowiadania „***” Anny Jadowskiej (wówczas studentki polonistyki Uniwersytetu Wrocławskiego), opublikowanego w 28 numerze „brulionu” w 1996 roku, po dwudziestu latach od debiutu brzmi jak wyimek ze scenariusza, który rozwija od pierwszego filmu „Dotknij mnie” (2003) po najnowsze „Dzikie róże” (2017). Opowiadanie stało się zresztą punktem wyjścia szkolnej etiudy „Korytarz” (2004), kiedy Jadowska podjęła studia reżyserskie w Szkole Filmowej w Łodzi.
„***” zaczyna się w środku serii mikrozdarzeń w kamienicy, przy dźwiękach windy i telewizora, niepozorni ludzie mijają się, ale w głowie czytelnika zostaje egzotycznie brzmiące imię bohaterki, jej intymność i odpychające porównanie wąskiego przejścia do glizdy, które „wykoleja” realizm, brzydzi i niepokoi. Bliska obserwacja, bez upiększeń, dramaturgia przypadkowego biegu wydarzeń, czasami eksplodujących jakąś tragedią. W filmie taka perspektywa przełożyła się na pracę z kamerą przy bohaterkach, podążanie za ich nieoczywistymi wyborami i przyglądanie się zewnętrznym skutkom wewnętrznej przemiany.
Mimo że awantury w kamienicach, ucieczki z domu, amatorskie porno, nieplanowane ciąże i adopcje to tematy gorące publicystycznie, Jadowska nie idzie na łatwiznę ani nie pozwala na to swoim bohaterkom. Autorka uwypukla rozdźwięk między wzorcami organizacji emocji, jakie serwuje kobietom kultura, a ich autentycznym stanem psychicznym i kondycją życiową. Te „gotowce” to sentymentalne piosenki („Teraz ja”), home video z wesela („Z miłości”), katecheza rodzin („Dzikie róże”), seriale (realizowane też przez Jadowską „Prosto w serce” czy „Barwy szczęścia”, które zbudowały rozpoznawalność Marty Nieradkiewicz). Tymczasem życie składa się z niepasujących do siebie elementów, podawanych, jak w opowiadaniu, bez przecinków, kilku byle jakich przedmiotów i losowo dobranych sąsiadów. W dodatku nie bardzo wiadomo, na czym się oprzeć. Bohaterki Jadowskiej są jak puste naczynia, które wypełniają się stopniowo doświadczeniem, aż się przeleją. Wymykają się jakiejkolwiek publicystyce, bo podejmują decyzję w przerażającej samotności, bezrefleksyjnie, intuicyjnie.
Jadowska najpierw zwróciła na siebie uwagę w duecie z Ewą Stankiewicz, realizując debiutancki film „Dotknij mnie” (2003) poza systemem publicznych dotacji, w kręgu przyjaciół i znajomych z Łodzi. Wydawałoby się ograny już pomysł na fabułę opartą na splocie losów mieszkańców jednej kamienicy zrealizowały tak szorstko i bez sentymentów, że zdobyły Nagrodę Główną w Konkursie Kina Niezależnego w Gdyni. Zaraz po nim Jadowska zaprezentowała samodzielny film fabularny „Teraz ja” (2004), w jakże rzadkiej w polskim kinie odmianie gatunkowej kobiecego filmu drogi. Dwudziestoparoletnia Hanka (Agnieszka Warchulska) wyruszyła w nim przed siebie w Polskę bocznych dróg. Jednak nie obserwacja obyczajów była jej celem, ale nabranie samej właściwości, które bladły, kiedy stała w miejscu: w bloku, w bezrobociu, w wypalonym związku. W drodze przejrzała się w rozmaitych damskich scenariuszach, w oczach mniej lub bardziej przyjemnych mężczyzn, poznała strach i ulgę ukrycia się w obskurnej komórce czy kempingu. Nie znalazła się w finale na stole w prosektorium, jak to bywa w kobiecym filmie drogi. Przeciwnie. „Teraz ja” wywołało nieskrępowaną męską irytację krytyków filmowych i powtarzające się pytanie: „Czego ona właściwie chce?”. No więc właśnie, Hanka jeszcze nie wiedziała, dlatego wyszła z domu ze śmieciami i nie wróciła.
Z kolei w filmie „Z miłości” (2011) za bohaterkę wiedział lepiej jej mąż, dlatego kiedy po ślubie wpadli w długi, rzucił pomysł szybkiego zarobku w amatorskim porno. Nie spodziewał się jednak, że żona będzie autentycznie szczytowała przed kamerą. Jadowska poraziła tym filmem publiczność, zaryzykowała, bo przeniosła estetykę kina niezależnego na grunt amatorskiej produkcji pornograficznej. W rynsztoku tego przemysłu pracują naćpane, zużyte, pijane kobiety i autystyczni pseudofachowcy od obrazu, dźwięku, dystrybucji. Całość jest zgrzebna i odpychająca, ale ratuje ją dowcip wpisany w postać producenta (w tej roli sam Daniel Olbrychski), komentującego własną produkcję jako „nową falę porno”. Jego żona (Ewa Szykulska) nie ma złudzeń, że to jedynie „śmieszne ruchy, trochę śliny i pieniądze”. Nieoczekiwanie dla wszystkich, przeciwników i zwolenników pornografii, filmowa Ewelina (Marta Nieradkiewicz) w finale, porzucona przez męża, pcha wózek z dzieckiem przez targowisko, z gazetką erotyczną w torbie, a w tej gazetce ma dodatek filmowy, czyli porno z sobą w roli głównej. Takiej „wózkowej” jeszcze w polskim filmie nie było!
Bohaterki Jadowskiej rozwijają się w towarzystwie przypadkowo spotykanych kobiet, ale niekoniecznie przyjaciółek czy krewnych, które zawsze są gotowe służyć morałem. Częściej są to upadłe gwiazdy parkietu i porno, anonimowe lesbijki, mężatki na skraju załamania nerwowego, dojrzałe kobiety za kierownicą własnego auta. Niektóre aktorki powracają w tym celu w kolejnych znaczących drugoplanowych rolach. Mam na myśli Ewę Szykulską, dotychczas w trzech filmach, oraz Elżbietę Grucę, w dwóch. O ile Szykulska pojawia się zawsze z mocnym przekazem kobiety trzeźwej, w miarę samodzielnej, o tyle Gruca gra wstrząsająco przetrącone desperatki, na przykład histeryczną kochankę na dancingu („Teraz ja”) albo asystentkę ekipy filmu porno, matkę dźwiękowca („Z miłości”). Spotkania z nią są dla bohaterek (i dla publiczności) boleśniejsze niż cierpienia odczuwane przez nie same.
Powroty Szykulskiej skłoniły Ewę Mazierską do przeprowadzenia ciekawej analogii między filmami „Teraz ja” oraz „Zaproszeniem” (1986) Wandy Jakubowskiej, jako kobiecymi filmami drogi, w których Szykulska pojawia się jako bohaterka w podróży, tyle że dzieli je dwadzieścia lat. Wcześniej podjęte decyzje: wykształcenie, wolny zawód, pasja podróży, własne auto, wszystko to sprawiło, że mogła pojawić się na drodze Hanki i udzielić jej kilku cennych porad. Mazierska poszła dalej i wskazała (przez analogię do generalskiego filmu Jakubowskiej) na wyjątkowy w filmografii Jadowskiej sensacyjny film historyczny „Generał. Zamach na Gibraltarze” (2009). W tej gotowości do podjęcia współpracy z dużym producentem (TVN), na materiałach budzących kontrowersje polityczne (ekshumacja generała Sikorskiego nie potwierdziła ówczesnych spekulacji dziennikarskich na temat zamachu) widać było chęć włączenia się w główny nurt kina, niezaspokojoną poruszaniem się po bocznych drogach dla autostopowiczek czy matek z wózkami. Wybory Jadowskiej skazują ją bowiem na duże ryzyko: niepozorne bohaterki, narracje pod prąd fabularnym konwencjom, bez stylistycznych fajerwerków, ideologiczna dwuznaczność – wszystko to sprawia, że nie znajduje dla siebie kontekstu.
W takiej dziwnej próżni pojawiają się po kilku latach przerwy „Dzikie róże”. Z jednej strony temat emigracji zarobkowej kolejnego pokolenia i rozluźnienia więzi w młodych rodzinach prosi się od lat na ekran, z drugiej strony macierzyństwo bohaterki nie daje się łatwo wpisać w żaden gotowiec: ani w tzw. normalną rodzinę, ani w „dzieci z beczki”, ani w nielegalną aborcję, ani w okno życia. Osamotniona Ewa (Marta Nieradkiewicz) pod nieobecność pracującego za granicą męża podejmuje dorywczą pracę na plantacji róży. Im bardziej tłumi w sobie emocje (przy aprobacie własnej matki), tym silniej wyraża je jej córka: złość, agresję, niezgodę na hipokryzję, a wydarzenia z przedakcji dopominają się o uwagę. Horyzont poinformowania widza przesuwa się równolegle do jej rosnącej świadomości. Jak to trafnie ujęły twórczynie, Ewa jest bohaterką „pod pokrywką”. Od czasu „Kobiety samotnej” żadna reżyserka nie wsłuchała się tak empatycznie w kobiece zmęczenie, tutaj w ukrywanym połogu, i w pragnienie młodszego mężczyzny, właściwie chłopca. Wizyta męża dowodzi, że rozłąka nie daje się już scalić żadnym tymczasowym pobytem, a wiejska plotka o romansie z nieletnim dociera szybko do zainteresowanego. Powtarzane przy okazji komunii córki religijne frazesy i rodzinne rytuały doprowadzają Ewę do omdlenia, a córka intuicyjnie, niejako za matkę, odmawia komunii.
Ile jeszcze potrzeba, by (to pokolenie) wykipiało? Samotne mężatki rozlokowane na prowincji w niedokończonych domach nie rozmawiają ze sobą szczerze, bo inaczej te ich siedziby za mężowskie euro czy norweskie korony rozpadłyby się jak domki z kart. Rozjechali się po zjednoczonej Europie, mężowie i żony. Prawdopodobnie „Cicha noc” Domalewskiego rozgrywa się gdzieś po sąsiedzku, ale pół roku później. Tymczasem zbliża się lato i Ewa w sezonie też wychodzi do pracy. Radzi sobie wtedy z opieką nad dziećmi, przenosząc między rzędami krzewów swoje młodsze dziecko, a starsze odsyłając do babci. Dzikie róże brzęczą pszczołami, polana paruje upałem, krzaki ranią ręce, ale tam pomiędzy rzędami odzywają się potrzeby Ewy, nieprzeliczalne na lichy zarobek. Chwila nieuwagi (spotkanie z nastoletnim kochankiem) i synek ginie. Nocne poszukiwania zaginionego Jasia z pomocą całej wioski, przy wściekłej rozpaczy męża, wydają się echem innego koszmaru, który musiała przejść wcześniej sama w biały dzień, w szpitalu, w pobliżu okna życia. W finale Ewa wsiada do samochodu przypadkowo przejeżdżającej kobiety, uderza twarzą w deskę auta i odblokowuje w sobie ostateczną decyzję, z której prawdopodobnie nikt nie będzie zadowolony, ani jej krewni, ani wioska, ani kochanek. Nieradkiewicz jest w tym zawieszeniu bohaterki między rodziną a jej własną drogą z wózkiem przez pola kapitalna: wrażliwa, powściągliwa, rozbita, ale uparta. Kontemplacyjne zdjęcia polskiej natury i psychicznie utrudzonej bohaterki dodają filmowi wizualnej urody, której brakowało poprzednim niezależnym produkcjom (zasługa Małgorzaty Szyłak!). Przenoszą historię w wymiar okrutnej baśni, w której z wyprawy do lasu bohaterka nie wraca nigdy ta sama, nawet jeśli jej dziecko przetrwało w nim nietknięte. Dedykowane matce reżyserki i wyrosłe na podglebiu własnego doświadczenia macierzyństwa, „Dzikie róże” wydają się szczytowym momentem w dorobku Jadowskiej.
Burzliwa dyskusja o nieobecności filmów reżyserek w konkursie głównym w Gdyni dwa lata temu rozpoczęła się od pytania o to, gdzie przepadły „Dzikie róże”, dlaczego, mimo rekomendacji selekcjonerek, nie znalazły się w gronie wybranych filmów. Być może jeden tytuł w konkursie zdusiłby spór w zarodku, jak to bywało wielokrotnie wcześniej. W tym roku „Dzikie róże” weszły do konkursu Inne spojrzenie, filmów niepasujących ani do siebie, ani do niczego innego. Szczęśliwie, miały swoją polską premierę wcześniej na festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu, gdzie zostały bardzo dobrze przyjęte, zdecydowanie bowiem potrzebują bardziej wymagającej widowni, której nie interesuje ani łatwy morał, ani gładkie zdjęcia, ani przypadkowe miejsce w programie projekcji. Wielu widzom ten film rymował się z kandydującą do Oscara „Niemiłością” Zwiagincewa. Gdybym miała w gronie nowohoryzontowych autorów wskazać najbliższych Jadowskiej twórców, byliby to bracia Dardenne z ich oszczędnością formalną, umiejętnością wywoływania poruszenia bez sentymentów, filmową obserwacją stawania się człowiekiem. Mam nadzieję, że triumfalna podróż tego filmu po świecie (cztery główne nagrody na festiwalu w Cottbus, Stockholm Impact Award, Nagroda Główna na festiwalu Kinopolska w Paryżu, Nagroda Krytyków Chicagowskich) wynagradza reżyserce ów spalony start do Gdyni i przynosi więcej satysfakcjonujących analogii, nie tylko tak nieoczekiwanych jak Jakubowska i Dardenne.
Cykl tekstów współfinansowany przez:
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).