Trudno byłoby dziś wskazać w regionie Europy Środkowej i Wschodniej kinematografię, która pełniej i konsekwentniej opisywałaby kondycję swego kraju niż kino Rumunii. Do uznanych już twórców dołączają debiutanci, Cătălin Rotaru i Gabi Virginia Şarga z filmem „Nie zabijaj!” („Să nu ucizi”), współczesnym dramatem osadzonym w środowisku lekarskim. Cristian (Alexandru Suciu), młody chirurg dziecięcy – zorientowawszy się, że korupcja ma śmiertelne skutki dla pacjentów – próbuje samotnie zmierzyć się z całą machiną zależności: szefową oddziału, dyrekcją szpitala, ministerstwem zdrowia. Nieskuteczne, rozwodnione środki bakteriobójcze i uniesione w górę dłonie chirurga (powielane na zdjęciu promującym film) to nie tylko realia współczesnej Rumunii, ale filmowe symbole nieskutecznych procedur oraz tzw. brudnych rąk – nawet tych osób, które nie chcą mieć do czynienia z korupcyjnymi oszustwami. Winy nie można jednak, jak twierdzą w wywiadach, doszukiwać się głównie w postkomunistycznej mentalności. Przeciwnie, co dobitnie pokazuje film, współczesna korupcja ma swoje kapitalistyczne źródła (interesy przemysłu farmaceutycznego), a na przeszkodzie jego ujawnieniu staje nowa cenzura, nie polityczna, lecz ekonomiczna, czyli co opłaca się ujawniać w prasie, a co nie, z punktu widzenia reklamodawców, właśnie koncernów farmaceutycznych.
Kiedy reżyserzy filmów fabularnych pokazują problemy gorzej lub lepiej usytuowanych mieszkańców stolicy i innych miast, nadal poruszamy się pośród bohaterów, którzy mają dach nad głową, źródło dochodów, bliskich i jakąkolwiek opiekę lekarską. Zapewne nie zdawalibyśmy sobie sprawy, że Bukareszt może mieć jeszcze inne, jeszcze bardziej dramatyczne oblicze niż to, które znamy z naturalistycznych dramatów i inne niechciane dzieci niż tzw. dzieci dekretu. Pod powierzchnię miasta zajrzał z kamerą młody Holender, Joost Vandenbrug, twórca dokumentu „Bruce Lee and the Outlaw”. Jego przewodnikiem po undergroundzie Bukaresztu był Nicu, kilkuletni bezdomny chłopiec, jeden z bardzo wielu bezdomnych dzieci, kilku roczników, które znalazły się na ulicy w wyniku upadku systemu opieki społecznej po 1989 roku. Wiele domów dziecka zamknięto, niektóre dzieci stamtąd uciekły, inne – odesłane do rodziców, którzy uprzednio je porzucili – wybrało ulicę. Media donosiły od czasu do czasu o porachunkach przestępców podziemnego Bukaresztu, którego życie toczy się w kanałach pod miastem. Jego legendą do niedawna był Bruce Lee, pomalowany srebrną farbą, ni to wizjoner, ni szaleniec. W opinii policji przemytnik broni i narkotyków, w oczach bezdomnych dzieci ich jedyny opiekun, ich „Dad”. Dokument nie szantażuje emocjonalnie publiczności, przeciwnie. Dynamiczne zdjęcia z ręki i szybki montaż oddają z jednej strony ciekawość reżysera, z drugiej – życiową energię jego bohaterów, którzy radzą sobie mimo wszystkich przeciwności i mają – nie wiedzieć skąd – nadzieję na lepsze życie. Film jest jednym z jej źródeł, kołem ratunkowym rzuconym Nicu. Publiczność WFF mogła się przekonać, że po pierwsze rumuńska nowa fala jeszcze się nie skończyła, po drugie – że Rumunia nie jest filmową ziemią obiecaną jedynie dla swoich rodzimych filmowców.
Podobnie ma się rzecz z Estonią, którą dla widzów odkrywa nie Estończyk, ale reżyser z Islandii, Ari Alexander Ergis Magnússon. Jak się okazuje, każda z byłych republik ZSRR ma swoją opowieść o „wyjściu Ruskich”. W filmie sensacyjnym „Mihkel” relacje rosyjsko-estońskie opowiedziane są jako zabójcza braterska przygoda między przyjaciółmi z dzieciństwa, synem radzieckiego żołnierza i synem estońskiego robotnika. „Jeśli Sowietów już nie ma, to wszystko nam wolno” – powtarzają w euforii bohaterowie. Niespodziewanie dla tej (kapitalistycznej) wolności jeden poświęci drugiego, rozpruje mu flaki i zrzuci do zatoki. I nie jest to fikcja, lecz fabuła oparta na faktach. Owa wolność okazała się dla bohaterów zimna i piękna jak Islandia, państwo, które jako pierwsze uznało niepodległość Estonii i stało się dla Estończyków wyspą nadziei. Islandzki zimowy pejzaż i bezwzględność porachunków w filmie „Mihkel” przywodzą skojarzenia z „Długiem” Krzysztofa Krauzego. Niemniej to nie ten film, lecz uniwersalne „Zdecyduj się” („Võta või jäta”) w reżyserii Liiny Trishkiny-Vanhatalo zapowiada się na estońskiego kandydata do Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Współczesny ojcowski melodramat konfrontuje z niechcianym dzieckiem zaskoczonych i skłóconych młodych rodziców. Ostatecznie opiekunem dziecka zostaje ojciec. Tytułowe „Zdecyduj się” można odczytywać metaforycznie jako wpisaną w ludzką kondycję konieczność przyjęcia życia takim, jakie jest lub odrzucenia go, bo każda pośrednia pozycja skazuje nas na męczące zwątpienie w jego sens, nie tylko posiadania dziecka, ale siebie samego.
Najmniej przekonująco na tle filmów sąsiednich kinematografii wypadło kino węgierskie. W programie WFF znalazły się dwa filmy w różny sposób odwołujące się do historii Węgier. Sensacyjni „X-wykreśleni” (reż. Károly Ujj Mészáros) odkrywali przed widzami uzależnienie polityki i biznesu tego kraju od wpływów byłych funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa. Trup ścieli się gęsto, prawicowa teoria spiskowa kwitnie, tymczasem – jak diagnozuje jeden z bohaterów – współcześni Węgrzy spokojnie spłacają swoje kredyty, głosują w wyborach, które nic nie zmienią i zapominają o przeszłości. Główna bohaterka, policjantka, walcząc z atakami paniki, stara się rozwikłać tajemnicę seryjnych morderstw, co prowadzi ją do archiwum tamtejszego IPN. W innym kierunku poprowadziła widza nostalgiczna komedia „Lajko – Cygan w kosmosie” („Cigány az ürben”), sugerująca, że pierwszą żywą istotą w kosmosie była nie Łajka, lecz tytułowy Lajko, idealista z prowincji. Publiczność bawiła się tą alternatywną historią podboju kosmosu nie mniej niż twórca filmu, Balázs Lengyel. Czy jednak przechowa ją dłużej w pamięci niż przez kilka dni festiwalu? Wątpię.
Laureaci
Konkurs Międzynarodowy:
Warsaw Grand Prix: „Delegacja”, reż. Bujar Alimani (Albania)
Najlepszy reżyser: Anca Damian – „Moon Hotel Kabul” (Rumunia/Francja)
Specjalna Nagroda Jury: aktorka Martina Apostolova w filmie „Irina” (Bułgaria)
KONKURS 1-2: „Jej praca”, reż. Nikos Labôt (Grecja/Francja/Serbia)
Konkurs Wolny Duch: „Out”, reż. Denis Parrot (Francja
Jako widzka poszukująca filmów o problematyce kobiecej, zatrzymam w pamięci bułgarską „Irinę” w reżyserii Nadejdy Kosevy (Nagroda Specjalna Jury dla Martiny Apostolovej za rolę Iriny) oraz grecką „Jej pracę” („I doulia tis”) Nicosa Labota (zwycięzca FIPRESCI, Konkursu 1-2 i młodych FIPRESCI). W obu przypadkach kwestia kobieca dopominała się o epitet feministyczny, wypowiadany przez widzów z wahaniem, pogardą, niepewnością lub przeciwnie – afirmacją. O Irinie, surogatce, która podjęła się tego zarobku po tym, jak jej mąż stracił nogi w wypadku, sama reżyserka mówiła „film kobiecy, ale nie feministyczny”. Jeśli postrzegać poświęcenie Iriny jako ofiarę złożoną rodzinie, rzeczywiście trudno byłoby dopatrzyć się w jej decyzji czegoś więcej niż jeszcze jednego dowodu reprodukcyjnej opresji. Tymczasem, dzięki charyzmie aktorskiej Martiny Apostolovej, odnosimy wrażenie, że bohaterka odebrała losowi kontrolę nad swoim życiem. Filmy WFF dobitnie pokazywały, że praca kobiet to fenomen bez wyraźnego podziału na czas wolny i czas pracy, prywatne i publiczne. „Jej praca” w Grecji w dobie kryzysu ekonomicznego pokazuje inicjację skromnej, niepiśmiennej gospodyni domowej, podejmującej po raz pierwszy w życiu pracę zawodową. Sprzątaczka rodziny i sprzątaczka domu handlowego – jakaż to jednak różnica! Obserwujemy metamorfozę, która przebiega podskórnie i niespektakularnie, niemal z okruchów zbieranych pokornie najpierw odkurzaczem domowym, a potem przemysłowym. Film Labôta pokazuje, że kryzys ekonomiczny może mieć też pozytywne skutki, bo narusza dotychczasowe patriarchalne struktury. Naiwnością byłoby jednak sądzić, że to praca wyzwoli naszą bohaterkę. Rynek jest kapryśny, niepewny, ma za nic prawa pracownicze. Panayiota (Marisha Triantafyllidou) nie jest jednak już tą samą osobą. Tak oto, dzięki „Irinie” i „Jej pracy” oraz innym filmom, festiwal wynagrodził z naddatkiem zastrzeżenie dyrektora Stefana Laudyna, który zapraszał na swój festiwal listem do widza, lecz nie do widzki.
Główna nagroda powędrowała w tym roku do „Delegacji” Bujara Alimaniego – kina politycznego w starym stylu, w którym szczątkowa akcja staje się podstawą wielkiej metafory. Wydarzenia odsyłają do wydarzeń z 1990 roku, kiedy to Albania starała się o przyjęcie do Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Jednym z warunków było uwolnienie więźniów politycznych, którzy właśnie w Albanii, stosunkowo niewielkim kraju, odizolowanym od świata i rządzonym z nieporównywalną bezwzględnością, liczeni byli w dziesiątkach tysięcy. Partia transportuje jednego z nich na spotkanie w Tiranie z europejską delegacją monitorująca prawa człowieka w państwie kandydacie do OBWE, przypadkowo z udziałem jego przyjaciela z młodości. Film drogi prowadzi widza poboczami malowniczej Albanii, rozgrywając wokół więzionego opozycjonisty całą serię symbolicznych scen. Tytułowa delegacja oznacza niepewną podróż ku pojednaniu lub zbrodni, a miejsca zajmują w niej obok siebie kat i ofiara.
Chociaż zwycięska „Delegacja” skłania do namysłu nad specyfiką albańskiego doświadczenia antykomunistycznego przełomu, w Warszawie została odebrana jako apel o uwolnienie Olega Senstova. Na gali zamknięcia znów podniesiono kartki z hasłem #freeolegsenstov, ale gest ten podszyty był już bezradnością, zwłaszcza że okoliczności przerwania głodówki reżysera pozostają niewyjaśnione. Niemniej Joanna Kos-Krauze, autorka „Placu Zbawiciela” i „Ptaków śpiewających w Kigali”, filmów, które niejako uosabiają potencjał kina jako strażnika praw człowieka, w imieniu jury Konkursu Międzynarodowego apelowała ze sceny: „Pamiętajmy, że my jeszcze możemy robić filmy”.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).