Gromada głupków
mat. promocyjne

19 minut czytania

/ Muzyka

Gromada głupków

Jon Savage

Wyjazd do Brukseli na nasz pierwszy koncert poza Wielką Brytanią uznaliśmy za kolejny kamień milowy. Graliśmy koncert w rafinerii. Na afiszu byli też William Burroughs i Cabaret Voltaire. Pomyśleliśmy: „No, to z nas niezłe kozaki”  – fragment książki Jona Savage'a o Joy Division

Jeszcze 5 minut czytania

Terry Mason: Wyjazd do Brukseli na nasz pierwszy koncert poza Wielką Brytanią uznaliśmy za kolejny kamień milowy. Pierwszy raz opuszczasz domostwo. Graliśmy koncert w rafinerii. Na afiszu byli też William Burroughs i Cabaret Voltaire. Pomyśleliśmy: „No, to z nas niezłe kozaki”. Kazali nam się zatrzymać w schronisku. Samo centrum Brukseli, ale wchodzimy, a tam jest sześć łóżek. Sześć pojedynczych łóżek w jednej sali. Chyba nie było okna na zewnątrz, za to na pewno było okno na korytarz.

Stephen Morris: Ian-spoufalacz zapisał mi się w pamięci na przykład w Planie K. William Burroughs i Brion Gysin promowali właśnie „The Third Mind”, która dopiero co się ukazała. I pamiętam, jak Ian podszedł do Burroughsa albo Gysina i spytał: „Przepraszam, macie którąś z tych książek po angielsku?”. Został spuszczony przez Burroughsa na bambus, ale przynajmniej próbował.

Peter Hook: Ian postanowił sobie, że wysępi darmowy egzemplarz książki od Burroughsa, bo wszystkie dotąd kupował za własne i przeczytał. Mieliśmy z Bernardem pierwszorzędny ubaw. Burroughs najpierw czytał, potem podpisywał książki, wtedy Ian podszedł do niego, a my z Bernardem laliśmy po nogach za filarem. Nie pamiętam, co Ian powiedział, bo mieliśmy za daleko, usłyszeliśmy tylko Burroughsa: „Odpierdol się, chłopcze”. Śmialiśmy się przez kilka godzin. Ian był taki zakłopotany…

Richard Kirk: Bardzo wyraźnie pamiętam, jak na górnym piętrze w Planie K ja, jeszcze dwóch członków Cabaretu Voltaire, Ian i William Burroughs popijaliśmy przy stole. Ian spytał Burroughsa, co sądzi o samobójstwie, i jestem na sto procent pewien, że chodziło mu o kapelę amerykańską Suicide, a William sądził, że o akt samobójstwa, więc sytuacja zrobiła się niewyraźna. Ja czułem się sparaliżowany przy takim Burroughsie, nie wiedziałem, jak tu do mat. promocyjnemat. promocyjneniego gębę otworzyć, czułem się szczęśliwy, że mogę z nim siedzieć przy jednym stole.

Stephen Morris: Zagraliśmy seta, po czym stanęliśmy oko w oko z piwem Duvel: „O, całkiem-całkiem, może weźmy skrzynkę, co?” – i potem wszystko sprowadza się do chwilowych halucynacji, bo walnęliśmy ich chyba ze dwadzieścia. Na kwaterę wróciliśmy w upojnym nastroju, ale wtedy okazało się, że nie tylko dzielimy pokój z innymi, ale jest jak na okręcie podwodnym – jak nie zasiedlisz łóżka, to ktoś inny będzie tam leżał, w tym zafajdanym pokoju spali już inni ludzie.

Peter Hook: Twinny zajumał czterdzieści osiem duveli. Przy pakowaniu sprzętu wynosiliśmy graty z Planu K przez bar i było dosyć zabawnie, bo ludzie lecieli tam po artystowsku. Ależ było artystowsko, gadali tylko: „Boże, Joy Division, są tak cudownie subtelni, kochanie”, po francusku, po belgijsku, jak to oni – a ja wołam: „Weź, kurwa, ładuj ten jebany sprzęt, skunksie zalany”. Twinny wdrapał się na scenę, pokazał dupę za dwa funty, pokazał publice swoje tatuaże, Boże, wszyscy byli ululani. Ja z Terrym prowadziliśmy, więc byłem trzeźwy i mówię im: „Wynoście sprzęt, do kurwy-nędzy”.

Pytam: „Sprzęt już na pace?”, na co Twinny: „Ta, sprzęt na pace, taa”. Mówię: „To sprawdzę”. Otwieram, a tam pełno piwa. Obrabował bar, sprzęt zostawił na dworze, a furgonetkę wypakował piwem. Powiedziałem tylko: „Ty fajfusie”, przyszedł barman w towarzystwie pięciu wykidajłów – trzeba było wtachać piwo z powrotem.

Terry miał minę jak pół dupy zza krzaka. W garderobie walnęliśmy mnóstwo drinków, ja miałem sok pomidorowy, on siedzi z tą miną, więc myślę: „Ja tej cipie pokażę”. Wylazłem z wozu, wziąłem ten sok pomidorowy, wylałem go na przednią szybę, żeby go zirytować. Ależ numery się robiło. I pamiętam jego gały, pamiętam, że siadł, włączył wycieraczki, sok pomidorowy bryzgał na ulicę, a ja sobie myślałem: „Ty smętna pipo”.

Wróciliśmy do schroniska, tam Barney wywrócił łóżko Twinny’ego do góry nogami, więc Twinny wyleciał na podłogę, potem Twinny wywrócił łóżko Barney’emu, wtedy ten wyleciał na podłogę, ale tak, że rąbnął głową o kaloryfer. Tak się wkurwił, że znów wywalił Twinny’ego, wtedy Twinny wziął sok pomarańczowy i wylał Barney’emu do łóżka – i na to wszystko zjawił się Ian. Była kompletna demolka. Jak małe dzieci pierwszy raz za granicą. Pojebane szaleństwo, coś niesamowitego, aż wreszcie Ian nasikał do popielniczki.

mat. promocyjne

Terry Mason: Ianowi chciało się sikać, więc nasikał do kubła na śmieci z klapką, takiego do pasa, a ktoś z obsługi schroniska zobaczył przez to okienko wewnętrzne, że Ian szcza, więc wpadł z krzykiem. Krzyczał po swojemu, bo angielski nie był jego językiem ojczystym, a my się kulaliśmy, że Ian został przyłapany. No i Ian na to: „Powiedz, co mam zrobić, to zrobię to” – tak, jak Anglicy mówią do cudzoziemców, czyli głośno i powoli. I dodał: „Mam to wynieść?”.

Była z nas ciągle banda rozrabiaków. W Brukseli byliśmy już po trasie z Buzzcocksami. Ot, gromada głupków, co to jeżdżą po kraju i się wydurniają. Mieliśmy duże zabawki i spore sztywne pokrowce – więc wsadzało się kogoś do takiej skrzyni i spuszczało po schodach. Ktoś się zastanawia, czy przystąpić do kapeli? Jazda! Trasy są super, nie wierzcie złym językom.

Peter Hook: Najdziwniejsze, co się przytrafiło po trasie z Buzzcocksami, to że przed trasą graliśmy tę samą muzykę dla nikogo, a potem nagle na sali były całe tłumy fanów. Jakby najpierw pusta sala, a chwilę potem tysiące, a muzyka ciągle ta sama. Dziwna sprawa, byliśmy nagle coraz bardziej zapracowani.

Richard Boon: Bardzo się podszlifowali podczas tej trasy. Trafiła im się okazja, żeby grać dużo bardziej regularnie niż przedtem, nagle musieli sobie poradzić z tym, że po ostatnim koncercie dzień w dzień trzeba wejść w kierat, pobudka, podróż, próba dźwięku, kolejna sztuka, to wymusiło na nich dyscyplinę i maszyna zaczęła pracować. Naprawdę zaczęli funkcjonować jako kapela. Na pewno dla tej trasy zrezygnowali z zasiłków czy pracy etatowej – instynktownie przeszli na większy profesjonalizm.

Z punktu widzenia widowiska to były tylko gitara, wokalista, bas, perkusja z tyłu – klasyka. Ponieważ koncertów było coraz więcej, Hooky się trochę wyluzował i ożywił na scenie, ale jeśli chodzi o przykuwanie uwagi publiki i widowisko, to tu ciężar spoczywał w całości na Ianie. Oczywiście jemu na tym zależało, ale nie jestem pewny, czy było mu z tym dobrze. Mam wrażenie, że jego początkowo wymuszona maniera wokalna wpłynęła na jego prezencję sceniczną, może sobie na początku powiedział: „Albo tak się muszę zaprezentować, albo takie robić wrażenie”.

Jon Savage, „Przenikliwe światło, słońce i cała reszta. Joy Division w ustnych relacjach”, Kosmos Kosmos 2020, przeł. Filip Łobodziński, 336 stron, w księgarniach od 25 marcaJon Savage, „Przenikliwe światło, słońce i cała reszta. Joy Division w ustnych relacjach”. Kosmos Kosmos, przeł. Filip Łobodziński, 336 stron, w księgarniach od 8 maja 2020Ale potem zatracił się w tym, w tej jakiejś takiej euforii, pewnie osobistej i szczerej. Własnych przeżyć wewnętrznych nie ujawniał publicznie, nie miał serca na dłoni. Spora część publiki tak sądziła, ja nie. Spełnił jakąś swoją ambicję, podobało mu się to, ale ledwie pryśnie bariera komercyjna, ludzie chcą od ciebie coraz więcej i więcej. A on początkowo chciał tylko uzyskać coś sam od siebie.

Była w nich jakaś poczciwość. Udało mi się sfilmować jeden z tych koncertów. W końcu lat siedemdziesiątych w mieście były dwie niezależne instytucje filmowe – telewizja Granada oraz Manchesterska Pracownia Filmu i Wideo, czyli resztka jakiejś inicjatywy posthipisowskiej, z której ostał się tylko Bob Jones i jego kamera wideo. Chyba Rob Gretton powiedział, że kapela chciałaby zobaczyć, jak się prezentuje na scenie. Dla każdego zespołu to bardzo ważne móc zobaczyć samych siebie na żywo – czy są prawidłowo ustawieni, czy się prawidłowo ruszają?

No i razem z Bobem kręciliśmy ich w Manchester Apollo z jednego boksu, cały czas kłócąc się o to, jak nastawić ostrość i gdzie skierować kamerę. Mieli taki numer, według mnie fantastyczny, gdzie Ian odchodził od mikrofonu ku kulisom i zaczynał swój taniec. Chciałem zafiksować kamerę na mikrofonie, wiedząc, że po kilku taktach wróci, ale Bob zaczął mnie męczyć: „Nie, on już jest tam”. Ale wygrałem – cały czas filmowałem mikrofon, muzyka narasta i nagle on się znów przy nim pojawia. Wiedziałem, że wróci, ale muzyka ciągle narastała, a mikrofon emanował napięciem.

Paul Morley: Podczas trasy z Buzzcocks grali w Apollo i wydawali się tam czuć jak u siebie, ale zarazem jakby niesieni z prądem. Z jednej strony pasowała do nich wielka scena i, powiedzmy, wielka okazja, ale trochę też jakby nurt ich niósł, jakby nie byli jeszcze na to wszystko gotowi. Zawsze lepiej wypadali w mniejszych salach, bo wtedy energia stawała się… no, momentami dosłownie psychodeliczna dzięki temu, co robili.

Nieco wcześniej rozmawiałem z nimi o tym, że wcześnie zyskali samoświadomość, że dokonali czegoś niezwykłego i jak to na nich podziałało i wpłynęło. Dość szybko ulotniła się naiwność i kompleks niższości, bo zrobiło się wokół nich wielkie halo, gadali o nich nie tylko miejscowi, ale i wielkie fisze. Już inni wokół zaczynali traktować ich bardzo poważnie, więc oni sami w zespole musieli mieć poczucie, że dokonali czegoś ważnego.

To mogło ich łatwo zgubić, wpędzić w pychę londyńską. Mogło ich zepsuć – ale każdy z nich swoje własne ambicje. Ambicje Iana oczywiście w końcu doprowadziły do wielkiej katastrofy, ale pozostali według mnie też mieli swoje ambicje, choćby takie, żeby zostać najlepszym basistą na tej planecie albo uzyskać nieprawdopodobne brzmienie na gitarze. Wszystko to było istotne i wspomagało Iana w realizacji jego szerszych ambicji.

Miałem wrażenie, że tam żaden instrument nie jest traktowany tak jak w normalnych zespołach, na przykład nie było tam gitary solowej, raczej gitara towarzysząca i bas prowadzący, perkusja była traktowana, o dziwo, niemal po jazzowemu, bo nie zapodawała zwyczajnej pulsacji. Grała w sposób nerwowy i rozwichrzony, przy okazji wychodziła na jaw fiksacja Stephena, jego ekscentryzm. Koncerty i nagrania ukazywały różnice, ale w obydwu wypadkach słychać było nieortodoksyjne podejście do dynamiki.

Niekiedy miało się wrażenie, że przebywają w kompletnie różnych światach, że się nawzajem nie słyszą, a w innych momentach z kolei słychać było, że są absolutnie zjednoczeni. Ciekawy był też wokal, bo czasami słychać było tam Jima Morrisona, a czasem Ian odnajdywał własny głos. A pod koniec zaczęło pojawiać się niepokojące nucenie, bo gdy w tekstach Iana coraz więcej było dramatu, desperacji i dewastacji, głos nabierał łagodności, dając przy okazji kolejną przyjemność nam, którzyśmy się temu poddawali.

Jon Wozencroft: Kiedy Joy Division już znaleźli swoją koleinę, nieodmiennie zaczynali koncerty od „Dead Souls”. Ten utwór rozwija się w sposób monumentalny, zanim wejdzie wokal, upływają prawie trzy minuty. Dzięki temu Ian mógł, po pierwsze, wyskalować sytuację – nastawić się na rozszyfrowanie atmosfery, wyczuć, jak maszyneria kapeli pracuje danego wieczoru – a po drugie, by zdecydować, jak daleko chce się dziś zapuścić. Kiedy już ustawił się w blokach i przygotował, by opuścić własne ciało, występ stawał się dla niego kanałem przekazu samego siebie.

Doświadczyłem tego na własne oczy i uszy. W czasie koncertu bywały niesamowite momenty, ale ciekawe, że podczas występów Joy Division właściwie nie było gry światłami – dominowało światło surowe, dość monumentalne. Z powodu ograniczeń psychicznych, z powodu epilepsji, o której nie miałem wówczas pojęcia, Ian skupiał na sobie uwagę, mógł zatem wykorzystać to, wzmacniać efekt i przekazywać. Stąd brał się ten nieklasyfikowalny w żaden sposób ruch sceniczny. Istny rytuał.


Terry Mason:
Trasa Buzzcocksów to typowa trasa brytyjska, dwadzieścia pięć do trzydziestu dni, sale mniej więcej na dwa i pół tysiąca osób. Często słyszę, że to wyczerpujące. Ale tak funkcjonowały kapele, to nie trasa po trzydziestu dwóch stanach Ameryki w pięć tygodni. Odległości raczej nieduże – jedziesz na przykład z Sheffield do Birmingham. Byliśmy rozgrzewaczami przed główną gwiazdą, więc można było wcześnie zainstalować się w sali, ale potem chłopcy nie mieli co robić do czasu, aż Buzzcocksi skończą próbę dźwięku.

Niestety ataki Iana zdarzały się coraz częściej i trwały coraz dłużej. Na tym etapie Ian był w sytuacji, że w cokolwiek reszta kapeli się wdawała – alkohol, dragi, dziewczyny – z jego harmonogramu musiało zostać wykreślone. Ian zdobył klucze do fabryki czekolady Willy’ego Wonki, ale nagle się dowiedział, że jeśli tylko skosztuje tej czekolady, to umrze. Dlatego siedzi z resztą, ale musi uważać z piciem, jedyne dragi, z jakimi ma do czynienia, to barbiturany na receptę, które miały wyciszać mu ataki, a kobiety są wykluczone z powodu tychże barbituranów.

Podczas trasy z Buzzcocksami byliśmy w pełni świadomi. Od pierwszego napadu bardzo uważaliśmy na Iana. Dużo czasu spędzaliśmy, patrząc, czy Ian nie ma pierwszych objawów nadchodzącego ataku. A oczywiście te wstępne objawy były bardzo podobne do jego tańca – pewne ruchy gałkami ocznymi wbudował sobie, że tak powiem, w sceniczne emploi. No i czasem się zastanawiałeś: „Ma czy nie ma?”. Już człowiek był gotów lecieć, a on nagle spoglądał z uśmiechem i mówił: „Dałeś się nabrać”.

Deborah Curtis: Tańczył w ten sposób, jeszcze zanim dostał padaczki. Chyba chciał znaleźć oryginalny sposób uwalniania energii. Z początku wmawiałam sobie, że to element przedstawienia, wiesz? Element bycia członkiem kapeli – ale myliłam się. Nie było innego Iana w domu i innego na zewnątrz – już był taki sam cały czas. Ludzie go uwielbiali za to, co go niszczyło. Publiczność nie rozumiała chyba, że po powrocie do domu wcale się nie zmienia. To nie było na pokaz.

Richard Boon: Zaniepokoiłem się bardzo podczas jednego koncertu, kiedy Ian dostał ataku. Rob nic nie powiedział na temat Iana, że jest epileptykiem, a ekipa techniczna, która przecież miała mieć wszystko na uwadze, nie wiedziała, co może zrobić poza ściągnięciem go ze sceny. Byłem wściekły. Powiedziałem do Roba: „Trzeba było nam powiedzieć, jakich zasad się tu trzymać”. Przerażająca sprawa.

Bernard Sumner: Na początku, kiedy choroba się objawiła, uznaliśmy, że skoro nigdy tego nie miał, to mu przejdzie, że to skutek napięcia. Sądziliśmy, że to chwilowe, a okazało się, że nie, więc kolejna myśl: „Cholera, nie ma wyjścia. Działamy dalej, ale trzeba spuścić z tonu. Żadnych błysków świateł, musimy pilnować, żeby wcześnie kładł się spać, wyciszyć wszystko, na ile się da, i zobaczyć, czy jesteśmy w stanie to ciągnąć”.

No i nie wiedzieliśmy nic o padaczce. Ja może trochę, bo pracowałem z facetem, który na to chorował, ale u niego zdarzały się petit mal, facet po prostu kładł się i zasypiał, a u Iana to był pełen zestaw. Dla nas to było szokujące. Nie wiedzieliśmy, co możemy zrobić. Mieliśmy nadzieję, że może dadzą mu leki, które go jakoś uspokoją, ale też nie mogliśmy nic wiedzieć o skutkach ubocznych tych leków. Nie znaliśmy się na tym, ale chyba też i nauki medyczne nie za bardzo wiedziały wówczas, jak z tym sobie radzić. Nie znaliśmy rozwiązania.

Stephen Morris: Pamiętam bardzo wstrząsającą sytuację w Eric’s. Garderoba znajdowała się dosłownie tuż obok sceny, Terry złapał go i ściągnął na bok – i widać było ze sceny cały jego atak. Z piosenką „Interzone” pozytywne było to, że Hooky umiał to zaśpiewać. Jak Ian miał atak, można było go ściągnąć ze sceny i zagrać „Interzone”.


Paul Hook:
Rob potwornie dużo miał kłótni z gośćmi od świateł, bo tamci lubili błyskać reflektorami, co doprowadzało Iana do napadów. Najgorszy miał w Bournemouth – przez półtorej godziny musiałem siedzieć na nim w garderobie i trzymać jego język. potem nie dochodził do siebie, więc mówię: „Rob, trzeba go zabrać do szpitala”. Reszta się najebała, gdzieś ich wcięło, tylko my z Robem zostaliśmy w garderobie, więc we dwóch musieliśmy go dźwignąć, załadować na samochód i zawieźć do szpitala w Bournemouth – i dopiero tam postawili go na nogi.

Ale śmiechu warte, bo wracam, a te fiuty siedzą sobie w garderobie i popijają. Pytam: „Gdzie Twinny?”, na to słyszę: „Gdzieś zniknął, nie widzieliśmy go od czasu, jak pojechaliście”. Myślę sobie: „Gdzie go, kurwa, wcięło?”. Zniknął. W końcu znalazłem go w szafie na zapleczu sceny. Pytam go: „Co ty tu robisz?”, a on: „Tego gnoja opętał diabeł”. koszmar – wokalista odlatuje, to ten też odlatuje. Rzuciłem tylko: „Kurwa, wszyscy się najebali”.

mat. promocyjnemat. promocyjne

Annik Honoré: Byłam świadkiem kilku jego ataków. Wyglądało to przerażająco, jakby go diabeł opętał. Jak gdyby powstawał z marwych, tak to zapamiętałam. Iana strasznie martwiło to, że wie, że nie może normalnie funkcjonować jak wszyscy, bo – to mu się mogło przydarzyć dosłownie w każdej chwili – nie mógł prowadzić, bo nie mógł wziąć na siebie takiej odpowiedzialności jak inni, bardzo go to irytowało, że inni muszą się nim opiekować. Ale to nie tak, że tamci uważali go za chorego faceta, wszyscy byli młodzi i niewinni.

Nikt nie zdawał sobie sprawy, jaka to poważna sprawa. W ogóle nie zaczęli go traktować inaczej, a powinni byli zwrócić baczniejszą uwagę na jego chorobę, dopilnować, żeby nie było wokół za dużo świateł i dźwięków, żeby nie siedział do późna, żeby więcej sypiał – ale to wszystko w kapeli rockowej jest właściwie niemożliwe. Czuł się chyba ograniczony, a poprzez spotkania z innymi epileptykami wiedział, do czego może dojść i jak zła jest sytuacja – i tego się bardzo lękał. Lękał się też, że ludzie będą się bali poznać go bliżej, ja na przykład.

Wiedział, że to żadna frajda żyć z kimś chorym, bo to stwarza różne niebezpieczeństwa. Mógł przecież umrzeć na skutek ataku, mógł przewrócić się na głowę albo udławić się własnym językiem. Ataki były bardzo gwałtowne.

Bernard Sumner: Raz graliśmy w Bournemouth. Jego kumpel, o którym często gadał, artysta, co przykuwał się do samochodów i wyprawiał różne dziwne rzeczy, nie przyszedł na koncert. Ian się tym zmartwił, a nawet po prostu wkurzył. To było podczas trasy z Buzzcocksami.

Wtedy dosłownie oszalał. My siedzieliśmy w jakimś pieprzonym internacie, Buzzcocksi w jakimś pieprzonym hotelu, poszliśmy do nich napić się, i kiedy wracaliśmy wzdłuż plaży, Ian zaczął iść prosto w morze. Ciemno choć oko wykol, pierwsza w nocy, a Ian lezie w morze, więc trzeba go zawrócić. Jego osobowość miała taką mroczną stronę, że chyba nawet on sam nic tam nie mógł zobaczyć.