Przejawy kiełkowania
Bambi WIllow CC BY-NC-ND 2.0

26 minut czytania

/ Obyczaje

Przejawy kiełkowania

Bettina Balàka

Człowiek trochę wstydzi się tego, że on, który wydał tak wielką muzykę, wszystko przegrał i schrzanił. Kto ma ogród, ceni go szczególnie, kopie, pieli, sieje i sadzi – kolejny odcinek dzienników z czasu pandemii

Jeszcze 7 minut czytania

Jak już często się zdarzało, potrzebne mi było spotkanie z psychoterapeutką, aby stwierdzić, czy to ja wariuję czy też inni. Jakie to praktyczne – zawsze okazywało się, że to inni wariują, łącznie z moją psychoterapeutką.

− Nie poda mi pani ręki? – zapytała, uniosła jedną brew i cofnęła dłoń. – Tak bardzo się pani boi?

− Nie chciałabym też, prawdę mówiąc, kłaść się na kozetce – powiedziałam.

− Chociaż każdy pacjent dostaje swoją własną poduszeczkę? – uśmiechnęła się.

− Można kasłać również obok poduszeczki – odparłam z poczuciem winy i usiadłam w fotelu, nie dotykając oparć.

Histeria, socjofobia, lęki przed kontaktem fizycznym. Mizofobia: chorobliwy lęk przed zakażeniem bakteriami lub wirusami. Objawy: ekstremalne unikanie kontaktów, jak również natręctwo mycia i czyszczenia wszystkiego.

A zatem przez pięćdziesiąt minut opowiadałam o swoich lękach. W kręgu rodzinnym zabroniono mi mówić o koronawirusie, zwłaszcza w obecności mojej szwagierki. Niedawno została matką, więc dla spokoju jej duszy najlepiej będzie trzymać ją z dala od informacji na temat zapobiegania infekcji. Jeden z przyjaciół opowiadał mi z uśmiechem, że we Włoszech tylko dlatego jest tak dużo przypadków zachorowań na koronawirusa, bo wykonywano tam bardzo wiele testów; implikował więc fascynujący wniosek z przeciwieństwa (argumentum a contrario), że dzięki likwidacji testów można w prosty sposób wyeliminować wirusa. Na różnych imprezach i dinner parties całowano się, ile wlezie, osoby kaszlące i ze zmniejszoną odpornością rzucały się sobie na szyję, gdy tymczasem ja stałam jako ta czarna Kasandra, nie nawiązując z nikim kontaktu i słuchając pogardliwego śmiechu z powodu mojej „irracjonalnej paniki”. Czułam się trochę jak Camille Claudel, która podobno cierpiała na urojenie, że Auguste Rodin każe komuś włamać się do jej atelier i zniszczyć jej rzeźby – co najprawdopodobniej wzięło się stąd, że Rodin kazał komuś włamać się do jej atelier i zniszczyć jej rzeźby.

− Skąd to uczucie, że koronawirus przyprawia panią o większy lęk i przerażenie niż innych ludzi? – zapytała moja psychoterapeutka.

− Może stąd, że czytam włoskie gazety? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.

Zamilkła. Zresztą wcale nie było potrzeby, żeby mówiła cokolwiek. Jako że nie można zmienić świata, założenie terapeutyczne polega na tym, że to pacjent musi zmienić coś w sobie. A to w tym konkretnym przypadku oznaczało, że poczułabym się lepiej, gdybym przestała czytać włoskie gazety.

– Może – ciągnęłam – polega to też na tym, że znam przypowieść o ziarnku ryżu i stąd mam wyraźne wyobrażenie o wzroście wykładniczym. Zajmowałam się tym bowiem w związku z wampirami. Logicznym hakiem we wszystkich historiach o wampirach jest rzecz następująca: gdyby każdy wampir co miesiąc wysysał, czyli „infekował”, jednego człowieka, już po upływie kilku miesięcy wszyscy ludzie byliby wampirami.

− Wampiry – powiedziała z zatroskaniem moja terapeutka.

Zakończyłam wyjaśnieniem, że mój największy lęk polega na tym, iż rząd austriacki zachowa się dokładnie tak samo irracjonalnie jak krąg moich znajomych złożony bez wyjątku z inteligentnych i wykształconych ludzi:

− Nawet lekarze wszystko lekceważą! – wykrzyknęłam, wiedząc, że najpóźniej w tym momencie zniszczyłam całą swoją argumentację.

Nazajutrz rano rząd austriacki ogłosił pierwsze kroki mające na celu stłumienie koronawirusa.

Chodziło przede wszystkim o zakupy. To znaczy o pełną relaksu rezygnację z kupowania czegokolwiek, a przynajmniej z kupowania większej liczby rzeczy niż zazwyczaj, najlepiej kupić maksymalnie jedną bułkę i dwa jabłka, wszystko inne bowiem byłoby głupim składowaniem zapasów, czyli chomikowaniem.

Postanowiłam, że spokojnie powiększę zapasy artykułów spożywczych, karmy dla zwierząt i artykułów higienicznych. Bądź co bądź miałam wieloletnie doświadczenia z tą luzacką częścią ludności, która zarzuca nas histerią, szyderstwem i kpinami, ale bezlitośnie się na nas zdaje. Na przykład mam zwyczaj zabierać ze sobą na wędrówkę po górach litr wody, jak również suchy prowiant na wypadek hipoglikemii. Najpierw ludzie wyśmiewają się ze mnie z powodu takich głupich przygotowań i kołtuńskiego taszczenia wszystkiego ze sobą. Najpóźniej po półgodzinie wspinaczki błagają mnie o łyk wody, a po półtorej godziny apelują dramatycznie do mojego sumienia, żebym jednak, zanim stanie się coś złego, oddała swój podwieczorek potrzebującym.

A teraz ci luzacy mówią: po co składować cokolwiek? Gdyby się zdarzyło, że trzeba będzie udać się na kwarantannę, to przecież zawsze można poprosić przyjaciół/krewnych/sąsiadów, żeby przynieśli człowiekowi potrzebne rzeczy i postawili pod drzwiami!

Ale można też, jak sądzę, chronić swoje środowisko i samemu zadbać o siebie zamiast nonszalancko zmuszać innych do świadczenia usług. Kto musi udać się na kwarantannę, a nie ma w domu wystarczającej ilości artykułów spożywczych, zdaje się na to, że będą o niego dbać ludzie jeszcze niezainfekowani – może dlatego, że byli nieco bardziej „histeryczni”, czytaj: ostrożniejsi.

23 marca 2020

Już od dwóch lat nie jem mięsa. A to dlatego, że zajmowałam się zwierzętami, w których z biegiem lat w coraz mniejszym stopniu dostrzegałam coś innego, w coraz większym zaś coś podobnego do mnie.

Dzienniki odosobnienia. Zapiski pisarzy i pisarek z Polski i Austrii

Tekst powstał w ramach wspólnego cyklu „Dwutygodnika” i Austriackiego Forum Kultury w Warszawie, który obejmuje 6 polskich i 3 austriackie dzienniki z czasu odosobnienia. Partnerem cyklu jest dom kultury Literaturhaus Graz, który co tydzień publikuje kolejne odcinki „Die Corona-Tagebücher” – dzienników wybranych pisarzy i pisarek austriackich. Trzy z nich do polskiego przekładu wybrała i przełożyła dla nas Sława Lisiecka.
Zamówione dzienniki są też formą wsparcia pisarzy i pisarek, którzy podczas pandemii tracą spotkania autorskie, źródła zarobku i możliwość wydawania książek.

Austriackie Forum Kultury w Warszawie jest miejscem dialogu, wymiany kulturalnej i społecznej. Inicjuje, wspiera i organizuje projekty kulturalne i naukowe, a także imprezy służące nawiązywaniu trwałych kontaktów. Forum realizuje swój program we współpracy z partnerami w całej Polsce, jest także członkiem EUNIC Warszawa, a w 2020 r. objęło jego prezydencję. W tym roku AFK obchodzi 55-lecie istnienia.

Ten proces zaczął się od tego, że dwadzieścia lat temu, po tym jak podczas nurkowania bawiłam się z miłą i nadzwyczaj inteligentną sepią, przestałam jeść kałamarnice. Potem skorupiaki już w ogóle mi nie wchodziły: uniemożliwiał mi to skomplikowany sposób, w jaki moje lądowe raki pustelniki komunikowały się nie tylko między sobą, ale też ze mną. Skończyłam z tym ostatecznie po obejrzeniu filmu „The End of Meat”. Była w nim scena, która pokazywała świnię przyglądającą się słoninie smażonej na patelni. Scena ta została zrekonstruowana, właściciele sławnej świnki Estery (z przydomkiem „cudowna świnka”) opowiadali, że w obecności swojej ukochanej współmieszkanki nie mogli jeść żadnych części ciała jej ubitych krewnych i w konsekwencji zostali weganami. U mnie rozbłysnęły neurony lustrzane, zrozumiałam i pojęłam wszystko. W moim mózgu kliknął słynny „przełącznik” i mięso przestało mi smakować.

Ale aż nazbyt dobrze was rozumiem, drodzy wszystkożercy, gdyż dawniej byłam jedną z was. Kiedy ktoś mi oświadczał, że nie je niczego, co niegdyś miało oczy, wywracałam moimi. Kiedy ktoś definiował mój delikatny rostbef jako zwłoki, ja bredziłam coś o mordowaniu pomidorów, a kiedy ktoś mówił, że mój smakowity gulasz śmierdzi, kontrowałam to obraźliwymi wypowiedziami o olfaktorycznych dokuczliwościach wskutek spożycia warzyw kapustnych i czosnkowych. Z należytą pokorą jem teraz w obecności mięsożerców warzywne curry. Nie wypadałoby mi czynić im zarzutów. I dziękuję wszystkim, którzy kiedykolwiek zapraszali mnie w gości, że zadawali sobie trud przygotowywania dla mnie specjalnych potraw, chociaż wszyscy inni byli niezwykle zadowoleni z roladek wołowych.

Co to ma wspólnego z koronawirusem? Brakuje mi wspólnych posiłków z przyjaciółkami i przyjaciółmi, rodzinnych świąt, spotkań w interesach połączonych z lunchem, wycieczek z możliwością wstąpienia do gospody. Ale to wróci i tym bardziej będziemy się tym delektować.

Znacznie ważniejszy jest fakt, że tak wiele chorób zakaźnych można wywieść z naszej konsumpcji mięsa i że wskutek bezmyślnego zabijania zwierząt na sam koniec zabiera ludzi śmierć. Tak zwana hiszpanka zaczęła się na jednej z farm w Kansas, gdzie prawdopodobnie jakiś dziki ptak zainfekował wirusem kurę lub świnię. HIV został przeniesiony na człowieka wskutek spożycia bushmeat, czyli mięsa małp, to samo dotyczy eboli. Kolejne przykłady to ptasia grypa, świńska grypa, wirus Nipah czy SARS.

Nowy koronawirus SARS-CoV-2, a tym samym aktualna pandemia COVID-19 pochodzi z apokaliptycznej grozy panującej na jednym z mokrych targów w chińskim Wuhan – nazywanym tak ze względu na mokre posadzki spryskiwane wodą w celu usunięcia płynów fizjologicznych zabijanych zwierząt. Żywe stworzenia cierpią w ciasnych klatkach, czekając na śmierć. Krew, ropa i ekskrementy wraz z wirusami kapią z jednego zwierzęcia na drugie, z kur na świnie, z węży na wiwery, z nietoperzy na łuskowce. Trzeba powiedzieć – kapały, gdyż na razie działalność tych rynków została z powodu obecnej sytuacji zakazana. (Cóż za dziwaczna ironia, że owi zamożni ludzie, którzy zażywali kosztowne sproszkowane łuski łuskowca jako „lekarstwo”, zachorowali przez nie). Poddaję to pod rozwagę wszystkim osobom zachwycającym się medycyną chińską.

Żeby wyrazić to inaczej: gdyby człowiek nie jadł mięsa, oszczędzone by mu były grypa hiszpanka, AIDS, SARS, ebola i obecny kryzys. Mamy do czynienia z coraz nowszymi zarazkami chorobotwórczymi ze źródeł odzwierzęcych i wirusami, które nie szkodzą dzikim zwierzętom, a dla człowieka mogą być katastrofalne. Na zewnątrz jest jeszcze bardzo wiele nowych wirusów, toteż im bardziej będziemy anektować dzikie tereny wraz z ich mieszkańcami, im bardziej będziemy zbliżać do siebie nasze zwierzęta użytkowe, tym więcej zoonoz będziemy rejestrować. To tak jak z katastrofą klimatyczną: naukowcy przestrzegali przed nią już od dawna. I tak samo jak w jej przypadku myślano, że przecież nie będzie tak źle.

Jest zresztą jeszcze jeden problem zdrowotny związany z hodowlą zwierząt użytkowych, stanowiący dla nas nieuchronne zagrożenie. Chodzi o hodowanie wieloopornych zarazków przez stosowanie antybiotyków w masowej hodowli zwierząt. Podobnie jak w czasach sprzed odkrycia penicyliny, wcześniej czy później mnóstwo ludzi umrze na infekcje bakteryjne.

Człowiek jest absurdalną istotą, jeśli teraz kupuje w supermarkecie duże ilości mięsa na zapas. Chociaż to przez mięso narobił sobie wszystkich tych kłopotów.

5 kwietnia 2020

Jako dziecko miałam wydaną przez Reader’s Digest edycję „Księgi dżungli” Rudyarda Kiplinga, przy czym wspomnienie miesza się z filmem Disneya z 1967 roku. W tej fantazji życie w dżungli, z dala od ludzi, było piękniejsze i swobodniejsze niż pełna restrykcji harówka w cywilizowanym świecie. Mowgli, chłopiec, który miał tyle szczęścia, na koniec wrócił jednak do istot swojego gatunku. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego to zrobił. Teraz, gdy w środku dużego miasta żyję z dala od ludzi, moje zrozumienie rośnie.

Oczywiście Mowgli nie był sam w dżungli, w przeciwnym razie by w niej nie przeżył. Został przyjęty do sfory wilków i miał niezawodnych przyjaciół w niedźwiedziu Baloo i panterze Bagheerze. Oczywiście również w dżungli obowiązywały prawa, którym wszyscy podlegali, ale wydawały mi się one znacznie sensowniejsze niż obowiązek zjadania ryżu na mleku, gdy nie byłam głodna, albo pójścia do łóżka, gdy nie byłam zmęczona. Komunikacja ze zwierzętami funkcjonowała dokładnie tak samo jak komunikacja z ludźmi, co zapewne było głównym powodem, dla którego Mowgli mógł zrezygnować z życia wśród osobników swojego gatunku. Dopiero o wiele później poznałam los prawdziwych „wilczych dzieci”, które musiały wychowywać się bez kontaktu z ludźmi i ich opieki. Wyszły one z tego doświadczenia, odnosząc znacznie większe szkody niż Mowgli.

Mocniejszy obraz o przetrwaniu w naturze znalazłam w trylogii „Die Höhlenkinder” (Dzieci jaskiniowcy). Dziesięcioletnia Eva i trzynastoletni Peter znajdują się nagle w alpejskiej dolinie odciętej od świata zewnętrznego wskutek lawiny kamieni. Na szczęście umieją odżywiać się grzybami i różnymi rodzajami jagód, wytwarzać narzędzia, polować na zwierzęta i ujarzmiać je, a przypadek przychodzi im z pomocą w postaci uderzenia grzmotu, który zapewnia im ogień. Mimo licznych trudów związanych z takim życiem również ono wydawało mi się całkiem niezłe, chociaż oburzało mnie, że Eva automatycznie przejęła wszystkie prace krawieckie i zawsze pozostawała w domostwie, podczas gdy Peter niczym ryś wałęsał się po swoim rewirze. W którymś momencie oboje dorośli i nolens volens zostali parą. Moja niechęć osiągnęła szczyt, gdy Peter w trakcie jakiejś kłótni po prostu uderzył Evę (mężczyźni nie umieją inaczej) i uszlachetnił się dopiero wskutek odmowy miłości (kobiety jako siła cywilizująca). Trylogia o dzieciach jaskiniowcach czeskiego pisarza Aloisa Tlučhořa piszącego pod pseudonimem Alois Theodor Sonnleitner została opublikowana w latach 1918–1920. Meldunki z roku 2020 głoszą, że w izolacji rośnie przemoc domowa.

Natura, którą sobie podporządkowaliśmy, odesłała nas na odludzie stworzonych przez nas samych przestrzeni życiowych. Przechytrzywszy wszystkie żmije, wytępiwszy wszystkie niedźwiedzie, ściąwszy wszystkie drzewa i osuszywszy wszystkie bagna, siedzimy w swoich wybetonowanych klatkach i tęsknimy za światem zewnętrznym. Architektura i wyasfaltowane płaszczyzny mają niewiele uroku, jeśli nie można pójść do restauracji, sklepów, fryzjera, kin czy muzeów. Wszyscy uciekają na zieloną trawkę, biegają, jeżdżą na rowerach i spacerują.

Miasto małp, którym zawładnęła dżungla, jest u Kiplinga dziełem człowieka. Świątynie i pałace są porośnięte lianami, drzewa wyrastają z wybrukowanej ziemi, posągi się rozpadają, w cysternach zielenią się rośliny wodne. W ruinach panuje Bandar-log, lud małp.

Nawiedzeni przez wirusa, którego człowiek wyrwał z dzikich ostępów i którego nie potrafi się teraz pozbyć, podobnie jak uczeń czarnoksiężnika nie potrafił się pozbyć nierozważnie wezwanych duchów, trzymamy się z dala od wielu miejsc, któreśmy do tej pory zagłuszali swoim hałasem, oświetlali, zanieczyszczali, zajeżdżali i zaludniali. U brzegów Kolumbii podrygują setki delfinów, daniele pasą się w przydomowych ogródkach w East London, dzikie konie przemierzają tereny nocnego Sarajewa, stado dzikich kóz kaszmirowych podskubuje żywopłoty w pewnej walijskiej wiosce. W Brazylii i w Indiach żółwie morskie gromadnie wylegają na opustoszałe plaże, by składać jaja, dzikie indyki chodzą po kampusie Harvardu, jaguar spaceruje po meksykańskim uzdrowisku, a w Indiach sfilmowano nawet na pasach jezdni wiwerę malabarską, o której myślano, że już wymarła.

Człowiek jest zachwycony, choć trochę wstydzi się tego, że on, który wszakże wydał tak wielką muzykę, wszystko przegrał i schrzanił. Kto ma ogród, ceni go szczególnie w czasie lockdownu, kopie, pieli, sieje i sadzi. Każdy przejaw kiełkowania, kwitnienia wydaje mu się absolutnie cudowny. A jeśli nie ma ogrodu, bawi się w ogrodnika na swoim parapecie albo przynajmniej hoduje nasiona w słoiku. Kiedy znów będzie wolny, zacznie robić wypady w naturę, wspinać się na szczyty gór i przemierzać morza, będzie uprawiał wspinaczkę, rafting, nurkowanie, jazdę rowerem górskim, ani metr lasu nie pozostanie nieprzewędrowany, ani metr morza nieprzepłynięty, będzie zrywał kwiaty i polował z aparatem fotograficznym na zwierzęta, tą swoją niepohamowaną miłością zdławi i zdusi naturę.

19 kwietnia 2020

Parę lat temu prowadziłam dyskusję z pewnym katolikiem, który naprawdę wierzył w Boga. Było to w 2012 roku, a wiem to dlatego, że w jednym z argumentów powołałam się na Felixa Baumgartnera i jego skok ze stratosfery.

− Gdybyś był Felixem Baumgartnerem − powiedziałam do mojego rozmówcy, nauczyciela religii − i chciałbyś wykonać skok ze stratosfery, to czy planując takie przedsięwzięcie, wolałbyś zdać się na obliczenia naukowców czy też poprosiłbyś paru księży, żeby się za ciebie modlili?

− Oczywiście jest to taki przypadek, że fizycy stanowią lepszą pomoc niż księża − odparł. − Ale to jeszcze nie powód, żeby podawać w wątpliwość istnienie Boga.

Poprosiłam go więc o przykład sytuacji, która, jego zdaniem, przemawiałaby za istnieniem Boga.

− Dowodem na to jest mowa, którą niedawno wygłosiłaś − powiedział.

Mowa, którą wygłosiłam, była laudacją na cześć małego konkursu literackiego. Jako jedyna jurorka podałam temat i spośród nadesłanych prac miałam prawo wybrać troje laureatów. Z całego serca wychwalałam w tej mowie zwycięskie teksty i obszernie przedstawiałam ich zalety. Mój interlokutor miał na myśli to, że sprawiłam laureatom radość, może nawet większą, niż byłoby to konieczne z czysto zawodowego punktu widzenia. Fakt, że ludzie mogą być mili dla innych ludzi, był dla niego oznaką, że jest to coś więcej niż tylko życie materialne. Ale mnie do wyjaśnienia człowieczeństwa (które zresztą można zaobserwować również wśród zwierząt) wystarcza teoria ewolucji. Przyznaję, że założenie, iż bycie miłym przynosi korzyść w postaci przetrwania, nie jest tak poruszające jak wyobrażenie nadzmysłowego Ojca, który przepełnia nasze serca miłością.

Chociaż rozprzestrzenianie zaraz należy do tradycyjnego portfolio bogów, pragnących nauczyć ludzi rozumu, pośrednicy między obiema stronami raczej rzadko roszczą sobie pretensje (wyjąwszy protestanckich pastorów megakościołów i im podobnych), by wtrącać się do pracy naukowców, którzy zwalczają daną zarazę. Niewiele osób wierzy, że modlitwami zdoła zapobiec infekcjom, zdziałać cuda, przywrócić oddech duszącym się ludziom. Kiedy robi się poważnie, wolą zdać się na matematyków, którzy prowadzą obliczenia, medyków, którzy leczą, immunologów i wirusologów, którzy pracują nad wynalezieniem szczepionki. A kiedy zostają wprowadzone zarządzenia mające na celu obniżenie ryzyka zakażenia, stosują się do nich również ci, co pokładają ufność w Bogu.

Wyjątek stanowią ortodoksyjne wspólnoty wyznaniowe, w których przykazań Bożych, jeśli to konieczne, trzeba z całą surowością przestrzegać również w sytuacji zagrożenia dla życia. Odpowiednio wysokie są też liczby zakażeń. Bóg bowiem nie rozpina ochronnego parasola nad swoimi owieczkami. Wręcz przeciwnie, im wierniej mu ktoś służy, tym bardziej Bóg zdaje się go karać. Pozostawanie w domu, izolacja i niegromadzenie się przyniosłoby może rozwiązanie, ale nie zbawienie. Wspólnota silnie związana wiarą z trudem toleruje eremitów, jedynie masa wprawia ją w święte odurzenie. Szczególnie doświadczane są przez Stwórcę, jak to często bywa, kobiety. Ortodoksyjne żydówki muszą wyzbywać się stanu „nieczystości”, w jaki przenosi je miesiączka, za każdym razem przez tydzień po jej zakończeniu poprzez rytualną kąpiel w użytkowanej przez wiele osób publicznej łaźni (mykwa). Wiele tych kobiet robi to, odczuwając ogromny strach. Nawet najbardziej ślepa wiara nie może ochronić przed świadomością, że duchowe oczyszczenie następuje z pogwałceniem faktycznych przepisów higienicznych.

Pewnego sobotniego wieczoru podczas lockdownu zauważyłam, siedząc na ławce przed kościołem, że bocznym wejściem wchodzi do niego znaczna liczba ludzi. Wchodzili co chwila, pojedynczo albo we dwoje, w maseczkach ochronnych: nielegalna msza! Uczestnictwo w mszy świętej, gdy zabraniają tego władze państwowe – od czasów rzymskich była to najpewniejsza droga, żeby stać się bohaterem Pana. Oddajcie cesarzowi, co cesarskie, a Bogu to, co boskie! A boskie jest gromadzenie się w Jego imię, gdyż: „gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich”.

Kościoły, meczety i synagogi są zamknięte, większość autorytetów religijnych ugięła się pod wytycznymi świeckich. Błazeński przypadek ultraortodoksyjnego ministra zdrowia Izraela, który raczej wypełnia nakazy religijne niż wirusologiczne, ale natychmiast został przetestowany na obecność koronawirusa, pokazuje, że konflikt między zadaniami państwowymi i głęboko zakorzenionymi przekonaniami da się pogodzić również w jednej i tej samej osobie. Co jednak myśli o tym religijny człowiek, a co myśli Bóg? On mnie doświadcza. Niezbadane są Jego drogi. Może robi to nawet z miłości.

26 kwietnia 2020

Na początku lockdownu mówiono, że za dziewięć miesięcy urodzi się dużo dzieci. Oczywiście chciano przez to powiedzieć w szarmancki sposób, że wiele osób będzie obecnie uprawiać seks. Co to jednak oznacza w domyśle? Że wszyscy żyją w monogamicznych związkach heteroseksualnych, a wszystkie kobiety są w wieku rozrodczym. Te modelowe pary muszą być bezdzietne, gdyż prawdopodobnie ostatnią rzeczą, jaka się zdarzy, jeśli dzieci przez cały dzień przebywają w domu, będzie wzmożony seks rodziców. Do tej pory najprawdopodobniej się zabezpieczali, ale teraz myślą sobie: Ja jestem zatrudniona na część etatu, może wkrótce będę bezrobotna, a ty w zawodzie potrzebnym systemowi w większym stopniu jesteś narażony na zakażenie – zróbmy sobie dziecko! Nie, takie modelowe pary pracują zapewne również w zawodach, w których lockdown można bez trudu zamienić na swego rodzaju urlop.

Co jednak dzieje się z życiem i seksualnymi stosunkami innych osób? Przede wszystkim jest problem z monogamią. Wiele z nich ma w rzeczywistości dwa (albo i więcej) związków równocześnie, musieli się więc szybko zdecydować, z kim spędzą lockdown. Kobieta, nieuchronnie rozdarta między dwoma mężczyznami, bez namysłu zostaje w domu z mężczyzną A, a mężczyzna B patrzy na to przez palce. Żonaty mężczyzna zostawia długoletnią kochankę i wyjeżdża z małżonką do wspólnej daczy, ale – co za obopólną zgodą już od dawna nie jest tematem ich rozmów – nie uprawia z nią seksu. Kochanka w jednej chwili czuje się znów singielką, ale nie ma możliwości, żeby w bezpieczny sposób powetować sobie na kimś swoją krzywdę. Albo następujący scenariusz: Franz zaklina Susi: Daj spokój, możemy się nadal pukać, Gabi na pewno nie ma kontaktów z nikim poza mną! Susi odpowiada: No jasne, Gabi prawdopodobnie opowiada swojemu bubkowi to samo o tobie!

Tak, zaufanie. Także friends with benefits mogą sobie nawzajem wierzyć, że są safe, albo zrezygnować z benefits. Mówi się, że wirus jest konserwatywny. Zmusza do wierności, monogamii, rezygnacji z seksu. Popiera życie propagowane przez Kościół katolicki albo romanse hollywoodzkie. Rodziny patchworkowe muszą przyjąć założenie, że duże kręgi osób będą się zachowywać rozważnie: nowa dziewczyna, która ma kontakt ze swoim byłym, który ze swojej strony ma nową dziewczynę. Nowy chłopak byłej podobnie jak jego dorosłe dzieci i ich tymczasowi partnerzy.

Osoby poszukujące partnerów mogą na długo pogrzebać swoje nadzieje, co prawdopodobnie jest szczególnie trudne dla kobiet odczuwających lęk przed menopauzą, a tym samym niemożnością urodzenia dziecka. A co dzieje się z wieloma ludźmi niechętnymi różnym związkom lub niezdolnymi do nich, ludźmi, którzy wycofali się z powszedniego życia wspólnotowego, decydując się na one-night-stands i krótkie przygody? Którzy na Tinderze już w pierwszym zdaniu oznajmiają: „Nie lubię tej pisaniny, lepiej od razu się spotkajmy!”. Ha, ha, łajdacy! – mówi wirus.

W świecie gejów nie wygląda to wcale inaczej, uprzywilejowani są ci, którzy mają jednego partnera. Sauny i lokale są zamknięte, cruising odpada, randki na platformach online są tylko dla tych, którym zależy na wideochatach albo lubią ryzyko. Reszta piecze w domu chleb bananowy i ogląda pornosy.

Przemysł pornograficzny już w marcu zareagował aktualnymi fetyszami w postaci maseczek, jednorazowych rękawiczek, kombinezonów ochronnych i oczywiście papieru toaletowego. Narodził się „Corona sex”. Ci, którzy siedzą bezpiecznie w domach, szukają na Pornhubie filmów, w których aktorki i aktorzy są nieco mniej ostrożni. Ale szybko i w tym przemyśle rozprzestrzenił się lęk o zdrowie, wiele osób wolało zrezygnować z dochodów albo zredukowało swoją pracę do solowych występów przed kamerą.

Również w klasycznych związkach ludzie w czasie lockdownu niekoniecznie przeżywają niekończące się miesiące miodowe. Zostało już ukute słowo covidivorce, w Chinach mnóstwo osób po zniesieniu zakazu wychodzenia z domu wniosło pozwy o rozwód, a spośród nich 80% kobiet. Wspólne zabunkrowanie wcale nie prowadzi do miłości – a już w ogóle nie do narodzin dzieci – lecz po prostu do częstszych kłótni.

Należy więc podejrzewać, że ludzie w sumie zdecydowanie rzadziej uprawiają seks niż przed lockdownem. Przynajmniej z innymi.

Wszystko to trochę przypomina innego wirusa, który postawił stosowną tamę wolnej miłości w latach 60., 70. i 80. ubiegłego wieku: HIV. Również ten wirus zdawał się służyć władzy, która miała coś przeciw promiskuityzmowi (i transfuzjom krwi). Również ten wirus przybył do nas wskutek spożywania dzikich zwierząt. Ale jak łatwo było się przed nim ochronić! Potrzebna była jedynie prezerwatywa. Na stronie internetowej Deutsche Aidshilfe (Niemiecka Pomoc Osobom Chorym na AIDS) czytamy na temat koronawirusa (stan z 30 marca 2020 roku) jeszcze pełną nadziei informację: „Można zatem zmniejszyć ryzyko, uprawiając seks (po kolei albo naraz) z jak najmniejszą liczbą osób”. Tak jak to się wtedy mówiło? The one wrong fuck.

Przełożyła Sława Lisiecka

© by Bettina Balàka. Powielanie tylko za pisemną zgodą autora i z adnotacją: Tekst jest częścią projektu „Die Corona-Tagebücher” Domu Literatury w Grazu
© for the Polish edition Austrian Cultural Forum in Warsaw
© for the Polish translation by Sława Lisiecka and the Austrian Cultural Forum in Warsaw

Tekst powstał w ramach wspólnego cyklu Austriackiego Forum Kultury w Warszawie i „Dwutygodnika”. Partner cyklu: Literaturhaus Graz.
logo