Mechanizmy szczucia

Izolda Kiec

„Panna doktór Sadowska” Wojciecha Szota nie tyle jest biografią, ile nad wyraz aktualną opowieścią o mechanizmach funkcjonowania brukowej prasy. Pokazuje, że choć niewiele nauczyliśmy się w ciągu ostatnich stu lat, usprawniliśmy system opresji. Czy ta książka ma szanse to zmienić? Niestety nie

Mechanizmy szczucia

Jeszcze 4 minuty czytania

Mechanizmy szczucia

Premiera książki Wojciecha Szota miała miejsce 7 sierpnia, w tym samym czasie, kiedy na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie trwały protesty społeczności LGBT+ przeciwko aresztowaniu Margot – aktywistki kolektywu Stop Bzdurom, której postawiono zarzut uszkodzenia antyaborcyjnej furgonetki. Nie mam wątpliwości co do tego, że kontekst ów wpływa i będzie wpływał na lekturę opowieści Szota poświęconej Zofii Sadowskiej (1887–1960), warszawskiej lekarce (wykształconej w Petersburgu), działaczce społecznej, aktywistce Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich, Pierwszego Komitetu Wyborczego Kobiet i innych rodzimych organizacji kobiecych oraz feministycznych, członkini Warszawskiego Klubu Wioślarek, automobilistce i biznesmence. Przede wszystkim – co piszę nie bez irytacji, ale zgodnie z duchem opowieści, która ten wątek eksponuje szczególnie – lesbijce. Dlatego właśnie zaczęłam od kontekstu. Bo dobrym pomysłem jest edukować na przykładach. Ale jednocześnie: dlaczego z owego znakomitego, pożytecznego dorobku Sadowskiej wybierać ów wątek, który w gruncie rzeczy nie powinien nas już – niemal sto lat po skandalach obyczajowych z udziałem znanej „doktórki” – w ogóle obchodzić? Jednak obchodzi, i to bardzo – jak wynika z książki i z tego, co dzieje się w polskim dyskursie publicznym i na polskich ulicach. Bo wciąż jesteśmy na etapie plotki zrodzonej w alkowie. Więc mówmy. Tylko jak? I czy przede wszystkim – o „tym”?

Od samego początku książki, a od strony 76 (od rozdziału pt. „Lesbijka”) wyłącznie w zasadzie – autor skupia się na skandalach związanych z rzeczywistym bądź rzekomym uwodzeniem przez Sadowską żon i córek wybitnych ówczesnych osobistości, na opowieściach o orgiach odbywanych w mieszkaniu (a może i w gabinecie) Sadowskiej; zamieszcza obfite cytaty z brukowców: relacje, polemiki, komentarze. Mam wrażenie, że nigdy aż tyle tej prasy nie przeczytałam, ile przy okazji lektury „Panny doktór Sadowskiej”. I wcale nie jestem usatysfakcjonowana tą lekturą. Wręcz przeciwnie – jestem znużona nadmiarem bezmyślności, głupoty cytowanych świadków i ekspertów w procesach, szukających poklasku publicystów i dziennikarzy oraz czytelników tzw. czerwonej prasy. Dręczona pytaniami o sens szczegółowego omawiania procesów lekarki, pobieżnie tylko komentowanych przez autora. Przede wszystkim – jestem rozczarowana nieobecnością Sadowskiej w całej tej historii. Sadowskiej osoby, jej indywidualności, osobności i osobliwości charakteru.

Wojciech Szot, „Panna doktór Sadowska”. Dowody na Istnienie, 384 strony, w księgarniach od sierpnia 2020

Książka „Panna doktór Sadowska” nie jest biografią. Jest w przeważającej części relacją z procesów sądowych z udziałem głównej bohaterki, jakie brukowa polska prasa omawiała w latach dwudziestych i trzydziestych. Relacją osadzoną w wybiórczo potraktowanych (co oczywiste przy tak obszernym materiale) kontekstach epoki. Autor wspomina więc o podobnych skandalach obyczajowych i procesach o naruszenie społecznego tabu z XIX i początku XX wieku (jak choćby słynna batalia sądowa z udziałem Oscara Wilde’a, „pederastyczne sprawy” „króla armat” Friedricha Augusta Kruppa i afera „kręgu liebenberskiego”, czyli hrabiego Kuno von Moltkego i księcia Filipa Fryderyka Eulenburga). Pisze też o działalności ruchu na rzecz wyzwolenia kobiet polskich u progu XX stulecia (np. pojawia się tu dość szczegółowe omówienie Zjazdu Kobiet Polskich w 1907 roku połączonego z jubileuszem Elizy Orzeszkowej), medialnej i medycznej (z uwzględnieniem medycyny sądowej) historii homoseksualizmu i lesbianizmu (na Zachodzie i w Polsce) czy wątkach lesbijskich w ówczesnej literaturze (głównie polskiej). Opowieść Szota jest także – niestety – osadzona w ramie cytatów rodem z często podrzędnych rewii i pism satyrycznych tamtego okresu. Mówię nie tylko o mottach, ale też o rozdziale „Antologia dowcipów nieśmiesznych” – nie bardzo rozumiem, po co w tej książce, naszpikowanej głupimi cytatami, będącymi świadectwem nie tylko niewiedzy i braku tolerancji, ale też bezmyślności i braku empatii, dodatkowo wyróżniać je w osobnej części, pozbawionej rzetelnego odautorskiego komentarza.

Skazuje to odbiorcę na obcowanie cały czas z aluzją, insynuacją, obleśnym rechotem albo uśmieszkiem pogardy ówczesnych i… uśmiechem wyższości autora – zamiast poważną edukacją, o której konieczności przypomniały wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu (i poprzedzająca je wykluczająca i opresyjna wobec społeczności LGBT kampania wyborcza partii rządzącej). Nie przypadkiem mówię o uśmiechu wyższości autora, bo towarzyszy on nieustannie tej opowieści, pozwalając wziąć w cudzysłów cytowane homofobiczne teksty kabaretowe, satyryczne i prasowe. Ale każe też zadać pytanie o odbiorcę tej książki. Wydaje mi się, że wiem, do kogo ona trafi, ale wiem też, że przekonanych przekonywać nie trzeba. A pozostają poza tym szczególnym „kręgiem wtajemniczonych” wszyscy ci niewyedukowani, którzy wykluczają, obrażają, piętnują. Książka o Sadowskiej nie jest dla nich. Nie dlatego, że jej nie zechcą przeczytać. Bo być może zechcą. I wtedy upewnią się w swoich poglądach, umocnią swoje idiotyczne argumenty.

Chylę czoła przed Wojciechem Szotem, który zebrał ogromny materiał na temat samej Zofii Sadowskiej. (Choć wyjątkowo irytuje mnie rozwiązanie z podawaniem na końcu książki informacji źródłowych, nawet nie w formie przypisów, tylko przytoczeń z odnotowaniem strony. Jeśli, jak stwierdza autor, zabieg miał sprzyjać przejrzystości, wygodzie i efektowi literackiemu – to nic z tego, bo ani przejrzyste, ani wygodne nie jest zaglądanie co chwilę na koniec książki w poszukiwaniu odniesienia nieoznaczonego numerem przypisu, nie mówiąc o literackości – bo niby w serii reporterskiej ważniejszy jest „efekt” od wprost udokumentowanego reportażu, relacji, potwierdzonego autentyku?) Autor przyznaje się co prawda momentami do deficytu źródeł (albo do niemożliwości weryfikacji niektórych prasowych – brukowych – doniesień, wobec braku innych śladów) w odniesieniu do samej Sadowskiej. Nie ma dzienników, kalendarzy ani pamiętników bohaterki, nie zachowała się bogata korespondencja Sadowskiej (poza listami wymienianymi z państwem Wierzbickimi, przytaczanymi w ostatniej części książki, a zachowanymi w archiwum Andrzeja Wierzbickiego znajdującym się w Bibliotece Narodowej). Ale szczegółowe kwerendy, drobiazgowa lektura źródeł dały i tak efekt niezwykły, którego przecenić nie sposób. A jednak – momentami materiał rozczarowuje jako nazbyt surowy.

Po pierwsze, dokumenty dotyczące Sadowskiej ewokują wiele wątków mniej lub bardziej istotnych dla ukazania jej sylwetki. Wydaje mi się, że nie zawsze poradził sobie autor z selekcją problemów, tematów i wyborem przykładów. Podzielę się jednym spostrzeżeniem, wydaje mi się, że ważnym wobec tych wszystkich cytatów, mott z ówczesnych kabaretów, o jakich już pisałam. Autor nawet nie wspomniał, że w tym samym czasie w kabaretach wiedeńskich i berlińskich powstają arcydzieła małych form poruszające właśnie problematykę homoerotyzmu; temat miłości lesbijskiej dominuje w rewii „Es liegt in der Luft” z 1928 roku z piosenkami Marcellusa Schiffera i Mischy Spoliansky’ego, z udziałem m.in. Margo Lion i Marleny Dietrich, które śpiewają słynny utwór „Gdy najlepsza przyjaciółka”, a do sukienek przypinają bukiety fiołków – symbolizujące miłość lesbijską. Ten wyrafinowany kabaret stanowi świetne tło dla prymitywnych wypowiedzi naszych „kabaretowych” twórców; szkoda, że autor nie dostrzegł tego kontekstu i go nie skomentował; być może jasne byłoby, że to nie forma, ale niedostatki wykształcenia i wychowania twórców decydują o tak prymitywnym poziomie wypowiedzi).

Nie ustrzegł się autor niedomówień, które można uznać za błahe, choć nie do końca rozumiem nonszalancję autora w tych akurat sprawach. Otóż komentując jedno z wystąpień Sadowskiej w sprawie utworzenia Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich w Petersburgu, Szot przywołuje znane hasło Zjazdu Kobiet Polskich roku 1907 „Chcemy całego życia”, pomijając jego autorkę, Zofię Nałkowską – co podkreślam wobec utyskiwania autora na pomijanie Sadowskiej w wielu publikacjach, zarówno współczesnych lekarce, jak i w dzisiejszej refleksji feministycznej. W innym miejscu czytam: „W marcu 1924 roku na scenie Qui Pro Quo w Galerii Luksemburskiej gościnnie występuje Pikador. To kabaret założony przez poetów z grupy Skamander, prym w nim wiodą oczywiście Julian Tuwim i Jan Lechoń”. I to nie jest cała prawda, gdyż kabaret Pod Pikadorem istniał zaledwie kilka miesięcy w latach 1918–1919. W latach 1923–1924 dawni twórcy Pikadora (de facto skamandryci na czele z Tuwimem i Lechoniem) napisali dwie szopki, które nazwali pikadorskimi (wystawiono je w Qui Pro Quo), podkreślając swój rodowód i zakorzenienie w polskim kabarecie literackim, ale kabaret działalności nie wznowił. Być może nawet Pikador to jeden z licznych pseudonimów Juliana Tuwima.

Wreszcie uwaga, która nie jest zarzutem, ale pytaniem do redakcji. Autor podaje informację: „Na ścianie krakowskiej cukierni Jama Michalika znajdował się podobno rysunek Witolda Wojtkiewicza przedstawiający dwie lesbijki, których cienie tworzyły nachodzące na siebie serca. Rysunek był podpisany «Raz się żyje»”. Mam przed sobą książkę Zenona Pruszyńskiego, na którą powołuje się Szot: „Jama Michalika. Lokal «Zielonego Balonika»” (nakładem Cukierni Lwowskiej, Kraków 1930). Jest tu rysunek Wojtkiewicza „Raz się tylko żyje” (z adnotacją, że znajdował się w małej sali zwanej „starą”). Skąd zatem „podobno” i podpis cytowany w skróconej formie?

Fragmeny książki Zenona Pruszyńskiego „Jama Michalika. Lokal «Zielonego Balonika»”, Kraków 1930Fragment książki Zenona Pruszyńskiego „Jama Michalika. Lokal «Zielonego Balonika»”, Kraków 1930

Zebrane przez Szota źródła są świetną podstawą do stworzenia portretu Sadowskiej, pogłębionego, refleksyjnego, pełnego. Nie wiem jednak, czy to z powodu świadomej rezygnacji z tego typu wysiłku, czy z powodu niechęci do głębokiego czytania – autor zrezygnował z portretowania bohaterki (nie chcę mówić o braku rzemiosła, bo przecież sam Wojciech Szot, zastrzegając się, że nie jest historykiem, podkreśla swoje kulturoznawcze wykształcenie, które skłania do przenoszenia faktografii na poziom symboliczny). Jakby bardziej interesowało go to, co wokół Sadowskiej, a niewiele albo wcale to, co w niej. Szota pociąga rzeczywistość otaczająca Sadowską, nie zaś drążenie jej osobowości i duszy. Bardziej niż spotkanie z innym interesuje go konfrontacja bohaterki ze światem. Być może taka opcja wymuszona została chwilą. Ale też nasza chwila wymaga – w moim rozumieniu – poza wspólnym „nie” wobec poniżania i wykluczania również (a może przede wszystkim) rozmowy, spotkania z człowiekiem, z innym, twarzą w twarz. Wymaga wymiany doświadczeń, poznania myśli, emocji, źródeł wyborów. To jest – moim zdaniem – sens biografii. Skuteczna opowieść o kimś, kogo się poznaje i komu daje się poznać. Nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy – podobnie jak Szot wobec swojej bohaterki – stwierdzam, że nie jest to osoba łatwo dająca się lubić.

Tak jak relacjonuje brukową prasę, Wojciech Szot relacjonuje dokumenty, które znajduje w archiwach, po prostu je przytacza, z czego mało wynika dla tego, kto oczekuje rekonstrukcji osobowości bohaterki i wpisania jej w różne role społeczne, a nie pokazania jej wyłącznie w roli lesbijki i skandalistki z punktu widzenia prześmiewców i oskarżycieli. Autor nie wykorzystuje możliwości, jakie dają np. informacje o rodzinie Sadowskiej, o dziadku felczerze, o dzieciństwie na warszawskim Lesznie (odnotowałam jedno intrygujące zdanie, niestety, bez dalszych konsekwencji: „być może to właśnie w wizytach młodej Zosi na Lesznie należy szukać źródeł niezwykłej – jak na jej płeć i tamte czasy – kariery”); o studiach medycznych w Petersburgu oraz pracy jako chirurżka w czasie I wojny światowej i później.

Mogę się tylko domyślać, że pod urzędowymi zapisami ukryta jest twarz cierpiącej, niezwykle odważnej osoby, która na użytek publiczny przywdziewała maskę i chroniła się tarczą nielubianej, niechcianej, wykluczonej. Inaczej nie zasłużyłaby na miano forpoczty. Próbując wyobrazić sobie portret Zofii Sadowskiej, nie mam problemu z określeniem własnych emocji. Znam ją krótko, chyba lubię, ale wyznając to – zmierzam na skróty, posiłkuję się wyobraźnią i własnym doświadczeniem pracy archiwistki i biografistki. Żałuję, że Wojciech Szot nie pokazał procesu swojego polubiania Sadowskiej. Bo kiedy czytam książkę o Sadowskiej w kontekście bieżących wydarzeń, to refleksję mam taką, że właśnie tego – umiejętności lubienia się nawzajem – bardzo nam wszystkim brakuje.

Widzę w książce Wojciecha Szota potencjał do stworzenia zindywidualizowanego, pogłębionego portretu tytułowej bohaterki. Z pewnością ważne są fotografie, których w książce jest kilka i które autor komentuje, choć – odnoszę wrażenie – zatrzymując się w pół drogi. W pół drogi do fotobiografii, a choćby tej metody, która jest w niej najistotniejsza: czytania ze zdjęć ludzkiego losu, który skrywa ciało. To wszystko w książce Szota jest. Podam jeden przykład. Relacjonując Zjazd Kobiet Polskich w 1907 roku, autor opisuje pomieszczoną w książce fotografię: „Na zdjęciach ze zjazdu opublikowanych w piśmie «Świat» grupa kobiet z Kresów prezentuje się w strojach balowych. Zofia Sadowska w bluzce z bufiastymi rękawami stoi bokiem do fotografa. Wydaje się bacznie przyglądać swoim towarzyszkom”. Niewiele później pisze: „Pismo «Świat» ponownie publikuje grupowe zdjęcie uczestniczek zjazdu z 1908 roku. Zofia w długiej prostej sukni stoi lekko zgarbiona za Wandą Zapolską-Downar i Felicją Czarnecką, jest zaangażowana w rozmowę. Już nie przygląda się towarzyszkom z boku jak na zdjęciu z poprzedniego zjazdu”. I co dalej? Ja sobie dopowiadam, bo już mam swoje spotkanie z Sadowską. Ale znam ją bardzo krótko. Chciałabym skonfrontować moje odczucie z wiedzą jej długoletniego towarzysza, odkrywcy. Chcę sprawdzić intuicje, zweryfikować moje pierwsze spojrzenie.

Podobnie jest z artykułami i oficjalnymi wypowiedziami Sadowskiej, o których Szot pisze: „Jej teksty wyróżniają się na tle innych emocjonalnością i zaangażowaniem”. A to przecież prosi się o analizę języka! To, jak mówimy, jak dobieramy słownictwo, jaką składnią się posługujemy, a nawet jakie przeważają zdania i wyrażenia – buduje nasz portret, nasze wnętrze. Nawet zdziwiłam się, że jedno z pism sporządzonych przez Sadowską autor ocenił jako pozbawione redakcji, bo dostrzegł niekonsekwentne użycie form gramatycznych. Ale przecież to właśnie w takich momentach, gdy pod wpływem emocji zdejmujemy maskę i popełniamy „błędy”, artyści i biografowie wykonują najbardziej autentyczne portrety. Nie wytykają błędów, lecz uważnie obserwują i analizują.

Książka Wojciecha Szota nie tyle jest biografią, ile nad wyraz aktualną opowieścią o mechanizmach funkcjonowania brukowej prasy. Więcej: opowieścią o mechanizmach szczucia – na osoby z jakiegokolwiek powodu niepasujące do wygodnej rzeczywistości. Odkrywamy źródła (nie jedyne wszakże) współczesnej wersji kozła ofiarnego, kryjące się w tych rejonach życia publicznego, które zwykliśmy nazywać czwartą władzą. Zatrważające – jak bardzo nam, kilkadziesiąt lat później – znajome.

Ta książka jest ważna, ponieważ pokazuje, jak niewiele nauczyliśmy się w ciągu stu lat, za to usprawniliśmy system opresji i szczucia. Wciąż potrafimy lekceważyć wiedzę naukową, ignorować głosy rozsądku i wykluczać ze względu na pochodzenie, kolor skóry bądź orientację seksualną. Ale nawet jeśli wciąż wiedza części naszego społeczeństwa na temat osób LGBT+ sytuuje się na poziomie plotki z alkowy, to czy książka Wojciecha Szota ma szanse to zmienić? Niestety, nie jestem w tej kwestii optymistką.