Kutuły rządzą światem

Kamila Dzika-Jurek

„Ostatnia okazja” Zbigniewa Dmitrocy opisuje niepewny los dzisiejszego intelektualisty – modelowego prekariusza na jakichś „ćwierć etatach w WDK-ach”, śmiecioumowach przez internet

Kutuły rządzą światem

Jeszcze 2 minuty czytania

Kutuły rządzą światem

Powieściowy debiut „Ostatnia okazja” Zbigniewa Dmitrocy zacznie się od sceny drogowej. Krzysztof, główny bohater i narrator, modląc się i klnąc jednocześnie, czeka na jakiejś gminnej przelotówce na tytułową „okazję” – musi jakoś dostać się na komunię swojej chrześnicy. Pobocze, na którym stoi powieściowy protagonista, to – jak się okaże na trzystu gęsto zapisanych stronach – wielka metafora jego życia, a dobiegający sześćdziesiątki bohater to wiecznie spychany na boczny tor inteligent, któremu w życiu się nie powiodło. Mówi o sobie gorzko „specjalista od niewykorzystanych szans”. Kiedy koledzy, bardziej biznesmeni niż dziennikarze, kasują po kilkanaście tysięcy za „materiały prasowe” do tabloidów, on bierze udział w spotkaniach autorskich, za które dostaje tom poezji. Ale to również, trzeba przyznać Dmitrocy, niezwykle celna metafora kraju nad Wisłą. Od czasów co najmniej Mickiewicza – pisze Dmitroca – psychicznie Polacy są w permanentnym stanie wyjątkowym.

Autor – do tej pory znany jako poeta (twórca wierszy i bajek dla dzieci) i tłumacz poezji rosyjskiej, trochę satyryk w mediach społecznościowych – fasuje swój debiut prozatorski z przebitek Polski ludowej i kapitalistycznej. Narracja powieści rozpięta jest niczym most między tymi dwoma, tylko pozornie różnymi światami. Ale czy w którymś z nich jest lepiej? Czy jedna udręka nie zastępuje przypadkiem innej, nowi źli ludzie – złych ludzi ze starych czasów?

Nic się właściwie nie zmienia – mówi autor, a świat przedstawiony powieści to polski zamknięty kosmos. Kosmos jednakowych twarzy, kumoterskich posad i szemranych biznesów. To świat Mrożkowskich Edków, prowincjonalnych głupków i mocarzy („głupki i mocarze wszędzie mają specjalne prawa” – to refren książki Dmitrocy). Urzędniczy gabinet obwieszony obrazami własnego autorstwa, jak u Dzidka, powieściowego dyrektora Wydziału Kultury – oto najlepsza metafora tego systemu życia (bo jednak świat to tutaj za ładne słowo).

 

Zbigniew Dmitroca, „Ostatnia okazja”. PIW, 316 stron, w księgarniach od września 2020

Według Dmitrocy rzeczywistość zasadniczo się nie zmienia, a jeśli już, to kleci swoją nową gębę wciąż z tego samego. Odpadki z „operacji”, ewentualne rany idą zaś w zbiorową podświadomość, kanalizują się w społecznych frustracjach, i to one później wyjdą z piwnic i podziemi, żeby wrzeszczeć na ulicach. Tę biedaewolucję najszybciej można dostrzec na polskich wsiach. „Chłopi przesiedli się z furmanek za kierownice sprowadzonych z Reichu rzęchów”, a w miejscach, gdzie kiedyś dorastający chłopcy (tym chłopcem był również Krzysztof) wbijali widły, żeby mieć bramkę, powstały boiska za unijną kasę – z grubą, miękką murawą i oświetleniem. To wieś jest teraz centrum, skąd bije moc narodowa – potężna, niebezpieczna energia zasilana resentymentem pańszczyzny. Wzmocniona nieodkupioną nigdy zbrodnią palonych stodół i pokoleniowego kapowania na sąsiadów.

Jej destruktywnego działania doświadczy również Krzysztof, ani poeta, ani malarz, któremu koniec końców uda się spełnić marzenie i kupić stary dom na wsi, z historią i pokaźnym zieleńcem wokół. Po drodze do tego domu przejdzie jednak wszystkie kręgi piekielne polskiego inteligenta. Bez stałego lokum (od czasu liceum mieszka na stancjach, w akademikach albo u znajomych) i dochodów, powieściowy protagonista żyje właściwie, jak w tytule, od okazji do okazji. Niepewne zarobki, kolejne zaliczane miasta (Gdańsk, Sopot, Poznań) i zabite dechami prowincje (jakiś Wróblin, Zabłocie, Niewidków, bieszczadzkie chaty bez prądu), mieszkania, w których nocuje, krótkie miłości na używanych materacach – wszystko to jest jak trafy w jego życiu. Albo jak owady na przedniej szybie samochodu.

„Ostatnia okazja” to literatura drogi – sprytnie pomyślana. Niby bohater jedzie (jedzie cały czas na „ostatnią komunię” – tak miał brzmieć w pierwszej wersji tytuł powieści), ale tak naprawdę to jazda wstecz. Jadąc więc na uroczystość do rodzinnej wsi, powraca do minionego, starając się odnaleźć w głowie to miejsce, które sprawiło, że drobne rozczarowania światem dorastającego chłopca z prowincji zmieniły się w życiu dorosłym w koszmar, w permanentne poczucie niemocy i bezradności. Dowcipną ironią jest tutaj fakt, że główny bohater nie ma nawet prawa jazdy, zdany jest więc stale na łaskę trochę bogatszego, sprytniejszego niż on społeczeństwa. Wożą go ci, którymi jednocześnie gardzi – to też niezła metafora. A sam wymarzony wiejski dom… (szkoda spojlerować).

Bohater dopiero na wsi odkryje, gdzie jest axis mundi rzeczywistości, jej ciosana latami przez okolicznych chłopów oś. Przypominając sobie śmierć dawnego sąsiada, narrator zedrze zasłonę sielskiej prowincji, pokazując nam, jak robaczywe jest wnętrze tego świata:

Albo Kutuła. Miał niewiele po pięćdziesiątce. Umarł pod własną jabłonią i przez kilka dni nikt tego nie zauważył. Było koszmarnie upalne lato. Ciało zaczęło się rozkładać i śmierdzieć. Lisy podchodziły z pobliskiego lasu i obgryzały mu palce. A może nie lisy, tylko jego piesek, z którym wszędzie chodził? Krowy ryczały nie pojone i nie karmione, i nikogo to nie zdziwiło, nie zainteresowało. Widać ryczały tak nieraz, bo Kutuła, stary kawaler, a do tego wzięty mechanik samochodowy, okropnie pił. Kilka lat temu napisał o nim wiersz. «Kutuła rządzi światem». Na wszelki wypadek nigdy mu go nie pokazał, bo Kutuła głupi nie był, ale za mądry też nie, a wiersz mu wcale nie pochlebiał. (…) Takich Kutułów są tysiące, miliony. I to oni wygrywają w procesie ewolucji. Są silniejsi i mają rację.

Poza kapitalną sceną śmierci jest w tym fragmencie rytm i precyzyjnie wpleciony refren książki. Raptem kilka stron dalej pojawi się zdanie, które, jak słynna strzelba Czechowa zawieszona na ścianie, kiedyś wystrzeli. „W końcu się poddał” – to zdanie zrani w powieści nie raz, nie tylko głównego bohatera, ale również czytelnika.

„Ostatnia okazja” to debiut tylko formalnie, bo trzeba przyznać, że to książka gruntownie przemyślana, intensywna, wymuszająca na czytelniku podążanie za jej silnym rytmem. Trudno wyjść z tego tekstu przez sam układ narracji – dialogi wplecione są bezpośrednio w tekst, narracja pierwszoosobowa miesza się z trzecioosobową. U Dmitrocy nie ma łagodnych początków, przedtaktów, nie znajdziemy żadnego przedpola, a od pierwszych stron wrzuceni jesteśmy w beznadziejność życia – i to beznadziejność, w której sami możemy się niespodziewanie odnaleźć. Autor obnaża w swojej powieści niepewny los dzisiejszego intelektualisty – modelowego prekariusza, na jakichś „ćwierć etatach w WDK-ach”, śmiecioumowach przez internet, stale szukającego w życiu lepszych okazji; pokazuje współczesnych inteligentów jako ludzi wiecznie głodnych sukcesu, spragnionych wielkich miłości, piękna i seksu z pięknymi osobami, tęskniących do domów z historią zabejcowaną w starej podłodze. Wszyscy po trochu okazujemy się w „Ostatniej okazji” smutnymi przegrywami, czyhającymi na ten jeden wielki dzień w swoim życiu, nocami ledwo zipiąc nad kolejnym ministerialnym grantem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).