Szatkowanie

Kamila Dzika-Jurek

Bohaterowie „Doktora Bianko” Maćka Bielawskiego ciągle wzdychają za czymś lepszym, nigdy nie dotkniętym śmiertelną ręką. Czymś nie z tego świata, który trzeba non stop łatać

Szatkowanie

Jeszcze 2 minuty czytania

Szatkowanie

Trzech współcześnie piszących Maciejów Bielawskich to niemało, choć – o ile nie jest się wyszukiwarką – trudno ich pomylić. Jeden to teolog, tłumacz, a dopiero na trzecim miejscu pisarz. Drugi, Maciej Zaremba Bielawski, to polsko-szwedzki reporter, autor głośnego „Domu z dwiema wieżami”. A ten trzeci, o którym chcę pisać, to właściwie nie Maciej, lecz Maciek – i to rozróżnienie w przypadku twórczości wrocławskiego autora jest ważne. Proza Maćka Bielawskiego wyrasta z wyraźnie chronionej przez autora „Maćkowości”: z nieustannie eksplorowanego w opowiadaniach doświadczenia inicjacji, „pierwszych kroków w chmurach”, które niestety, tak jak u Hłaski, bywają bolesne. Poza tym to wygłosowe „k” w imieniu znakomicie współgra z rytmem, w jakim pisze wrocławski autor. Koniec zdania jest u Bielawskiego zawsze jak cięcie albo jak szybki, trudny do uchwycenia ruch języka, który dotyka twardego podniebienia przy wymawianiu głoski „k” (logopedzi mówią, że wtedy powstaje w jamie ustanej charakterystyczne „zwarcie”).

Kwintesencją opowiadań Bielawskiego jest doświadczenie – jeśli nie samego bólu fizycznego, to przynajmniej zmysłowej twardości świata, która stygmatyzuje myśli i emocje postaci z jego prozy. Proustowską magdalenką jest tutaj „zapach gazet wymieszany z mydłem”, który mały bohater-narrator czuje zawsze, kiedy przechodzi z matką obok kiosku, i twardy, wąski parapet w bloku z wielkiej płyty. Ból łokci od tegoż parapetu, z którego „miejscami odchodzi farba”, w pierwszej scenie debiutanckiego tomu opowiadań „Twarde parapety” to doświadczenie nie tylko małego Maciusia, który zawsze wieczorami czeka z matką, aż ojciec taksówkarz „zjedzie z kursu przed kolacją”, a później dorastającego Maćka, który będzie wypatrywał ojca wracającego „żółtym fiatem 132” z roboty z Niemiec. To doświadczenie wspólne dla wszystkich bohaterów opowiadań autora, którzy stale na coś czekają, za czymś tęsknią, czegoś w swoim życiu szukają i wypatrują. Nie inaczej jest w nowym zbiorze – „Doktor Bianko i inne opowiadania”.

Maciek Bielawski, „Doktor Bianko i inne opowiadania”. Książkowe Klimaty, 176 stron, w księgarniach od czerwca 2019

I tutaj „farba odchodzi” w wielu miejscach i z wielu przedmiotów, sytuacji, postaci, odsłaniając nieidealne, nadpsute już wnętrza. To u Bielawskiego alegoria rozczarowania światem, który nigdy nie jest taki jak w wyobrażeniach. Wciąż się psuje, brudzi, ulega rozkładowi, na coś choruje – próchnica albo nerwica natręctw to dwie główne choroby w tych opowiadaniach. Ale to też natura tego świata. Gnicie i rozpad atomów są wbudowane w rzeczywistość. Dlatego plama znaleziona na podsufitce samochodu wywołuje prawdziwą trwogę („Jasne wnętrze samochodu, podsufitka nosząca ślady wieloletniego użytkowania, jakieś zacieki, plamy, choć przecież nie siedzi się na niej ani nikt jej nie dotyka” – zastanawia się Matka, bezimienna bohaterka z opowiadania „On też zaczynał od skromnego domku”). Z jednej strony skłania to do rozpaczy, z drugiej – przynajmniej powinno – do czułości wobec ludzi i przedmiotów. Ale czułości w opowiadaniach Bielawskiego jest, właśnie, jak na lekarstwo. Przez to wydaje się, że bohaterowie „Doktora Bianko” to te same dzieci co w pisarskim debiucie autora, tyle że zdążyły już dorosnąć.

A dorosły jakoś nierówno, krzywo, z przetrąconymi duszami, ze stwardniałymi sercami. Lęki z dzieciństwa przemieniły się w „profesjonalne” fobie z gabinetów psychoterapii. Doświadczenie „twardego parapetu” zaimpregnowało bohaterów opowiadań na czułość, z dobrego słowa „opiekować się” zrobiło złe słowo „obowiązek”, z wiele obiecującej dzieciom zabawy – „…i ja byłam tatą, a ty mamą. I szliśmy na spacer do parku…” – uczyniło nieznośną, uciążliwą rolę matki i ojca, w dodatku odtwarzaną w wiecznym pośpiechu, krzyku i bólu. Bielawski – właśnie dlatego, że pozostaje w swoich obserwacjach rzeczywistości Maćkiem (czyli ani już Maciusiem, ani jeszcze Maciejem) – wie o podwórkowym życiu sporo. Bywa przy tym niezwykle skrupulatny. Przez to jego krótkie prozy (prózki) hipnotyzują, bolą, czasem jak uderzenie kamieniem z procy.

Boli na przykład – długo i mocno – obraz sióstr z opowiadania „Małe psy szczekają najgłośniej” (najlepszego z opowiadań w zbiorze), które podczas spaceru decydują się zostawić młodszego brata, Zenusia, w oknie życia. „Na pewno? – Hani pocą się dłonie, jak wtedy, gdy zostawiła w sedesie za dużo papieru i po spuszczeniu woda podeszła prawie do deski” – zaczyna się scena. „– Może jednak nie chcieli oddać Zenusia… – Hani drży głos. – …I tata się wahał, jak zwykle, i wszystko było na głowie mamy – mówi Ola. – Wszystko było zawsze na jej głowie, bo tata żył wyłącznie w swoim świecie!” – skomentuje starsza siostra mocno popaprane theatrum mundi, w jakim żyje rodzeństwo, później zostawi Zenusia i mocniej domknie okno.

Bohaterowie „Doktora Bianko” ciągle wzdychają za czymś lepszym, czystszym, może nawet nieskazitelnym, nigdy nie dotkniętym śmiertelną, ludzką ręką. Za czymś, co jest impregnowane na wszelki rozkład, śnieżnobiałym, jak np. koszulka i spodenki opalonego turysty albo nowe implanty jego zębów. Tęsknią za czymś, co jest zawsze równo pościelone, poukładane, dobrze wysprzątane; co jest z innego świata – jakiegoś mocnego i zdrowego. Nie z tego, który trzeba non stop łatać, naprawiać, wciąż od początku układać. Nie z tego, w którym żyją Hania i Ola albo Matka ze wspomnianego już opowiadania „On też zaczynał od skromnego domku”: „Matka przygląda się Jurkowi. Teraz już śmiało patrzy na jego mocne, białe zęby. Jak dobrze muszą rozdrabniać mięso, jak dokładnie zostaje ono poszatkowane, zanim trafi do żołądka. I jak o wiele mniej pracy musi ten żołądek wykonać, by to mięso, choćby najbardziej krwisty stek, przedostało się do organizmu w postaci drogocennych składników. Ile zdrowia można zyskać przez takie implanty!”.

Trzeba przyznać, że mocno – choć może nie tak jak nowe zęby Jurka krwisty stek – szatkują czytelnika opowiadania Maćka Bielawskiego (warto śledzić to słowo – jest z pewnością idiomem tego tomu). Krótkie zdania i krótkie (bardzo) formy literackie, które po drugiej książce można już spokojnie nazwać stylem autora, rozdrabniają tłustą, ciężkostrawną treść – życie postaci z opowiadań.

Dla czytelnika jest to pewnym udogodnieniem, bo – uwaga – też musi je przełykać, będąc nie tyle obserwatorem świata, ile jego bohaterem (do kogo przecież należy świat krótkich zdań, „poszatkowanych obrazów”, wyczekiwania na pierwszą gwiazdkę przy nowym telewizorze...?), należąc jednocześnie do rzeczywistości, w której jeszcze wielu pamięta ból łokcia od parapetu w dziesięciopiętrowcu z wielkiej płyty. Wszystko jest „kontynuacją pewnych pierwszych stanów”, dlatego ciągle babramy się w dzieciństwie – mówi wrocławski autor swojemu czytelnikowi-bohaterowi. Prawda to niby stara i nie odkrywa jej Bielawski, powtarza jedynie, choć na swój interesujący sposób, za pewnym austriackim lekarzem – wynalazcą nerwic i amatorem snów o zębach.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).