300: Dwa centymetry wyżej
Liliana Piskorska (Zeic), Spotkanie z cyklu Łagodny bieg w dół: Beta Testing, Rezydenci w Rezydencji 2020, Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, fot. M. Kaczyński

13 minut czytania

/ Obyczaje

300: Dwa centymetry wyżej

Liliana Piskorska (Zeic)

Czuję się, jakby ludzie, których codziennie mijam na ulicy, mogli mnie nienawidzić. Mam ochotę zacząć się tłumaczyć, przytrzymać ich za rękaw, mówić, że nie jestem zarazą, pedofilką, zdrajczynią Polski

Jeszcze 3 minuty czytania

Znajdziecie tutaj kilka relacji, które zebrałam od osób ze społeczności LGBTQ+ w Polsce. Gromadzę je jako część artystyczno-badawczego projektu „Łagodny bieg w dół”, który zaczęłam realizować w zeszłym roku w Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, bo projekty pomagają mi porządkować rzeczywistość. Zastanawiam się w nim, jak odczuwamy stres mniejszościowy – ten długotrwały, który jest z nami codziennie – w ciele, w głowie i w sercu. Sprawdzam, jak przeżywamy to, co dzieje się w Polsce, jak taki stres się w nas ujawnia.

W tym zastanawianiu się towarzyszy mi takie pojęcie: „przemoc instytucjonalna”. Ta, która jest przez państwo wytwarzana i akceptowana, z której państwo odnosi korzyści. Jest też ze mną określenie „mechanizm obronny” – i na nie patrzę ze szczególną uważnością. Zastanawiam się, jakim językiem można opowiadać o doświadczaniu stresu mniejszościowego, żeby zrozumieć głębokość tego doświadczenia, jego ciężar i stałość w codziennym życiu. Wiem przecież, że nawet zwykłe uznanie, że coś takiego jak stres mniejszościowy istnieje, wymaga najpierw poznania i zrozumienia tego naukowego terminu. A jednocześnie samo jego poznanie nie jest wystarczające, by dostrzec go w sobie. To odczucie długofalowe, takie, do którego przyzwyczajasz się i które staje się częścią twojej codzienności. Twojego odczuwania świata, poczucia bezpieczeństwa. Staje się stanem zero, czasem zmienia się tylko natężenie.

Dzielę się z wami kilkoma takimi reakcjami. Przez rozmowy i wiadomości zbieram relacje o takich odczuciach, a potem ubieram je w opowieść. W poniższych tekstach pojawiają się prawdziwe emocje konkretnych osób ze społeczności LGBTQ+, ale bez ciężaru reporterskiego ujawniania szczegółów życiorysu. Nie jest to skończony zbiór, raczej wycinek, niepretendujący do opisywania całej społeczności, dowierzający w wartość każdego głosu. Emocje wielu osób, które usłyszałam, stapiają się czasem w pojedynczą historię. Wszystkie imiona podaję zmienione.

Joanna, sierpień 2020

Czuję się, jakby moje serce było dwa centymetry wyżej, niż powinno być. Od kilku miesięcy nie chce zejść w dół.

„Dwutygodnik” to dwutygodnik, bo nowe teksty ukazują się dwa razy w tygodniu, ale też dlatego, że co dwa tygodnie wychodzi nowy numer. A teraz, tak się składa, wyszedł po raz 300. To oznacza, że czytacie nas już od 600 tygodni i że mamy za sobą 1200 updejtów. Przy tej okazji oddajemy stery czasopisma w ręce artystek i artystów, o których pracy to my zwykle piszemy. Poprosiliśmy, aby wymyślili i zamówili teksty, które sami chcieliby przeczytać na łamach Dwutygodnika. Zresztą sami zobaczcie. Redakcja 300. numeru „Dwutygodnika” to: Karol Radziszewski, Anna Smolar, Paweł Sołtys i Jagoda Szelc. Tekst Filipa Łobodzińskiego zamówił redaktor Paweł Sołtys. Ilustracja: Patryk Mogilnicki.
„Dwutygodnik” to dwutygodnik, bo nowe teksty ukazują się dwa razy w tygodniu, ale też dlatego, że co dwa tygodnie wychodzi nowy numer. A teraz, tak się składa, wyszedł po raz 300. To oznacza, że czytacie nas już od 600 tygodni i że mamy za sobą 1200 updejtów. Przy tej okazji oddajemy stery czasopisma w ręce artystek i artystów, o których pracy to my zwykle piszemy. Poprosiliśmy, aby wymyślili i zamówili teksty, które sami chcieliby przeczytać na łamach Dwutygodnika. Zresztą sami zobaczcie. Redakcja 300. numeru „Dwutygodnika” to: Karol Radziszewski, Anna Smolar, Paweł Sołtys i Jagoda Szelc.

Materiał Liliany Piskorskiej zamówił Karol Radziszewski.

Ilustracja Patryk Mogilnicki.
Pociągnęło za sobą, podniosło mi wszystkie inne flaczki do góry. Też o dwa centymetry. Wlazło w płuca i od tej pory cały czas czuję, jakby brakowało mi oddechu. Jakby pojemność moich płuc była sztucznie zmniejszona, za mała. To jest to samo uczucie jak to, gdy robisz połowę wydechu i masz tylko połowę powietrza w płucach. I czujesz, że to za mało, czujesz, jak klatka piersiowa przykleja ci się do tyłu brzucha, ale cholernie chcesz coś powiedzieć i mówisz już prawie bez powietrza w środku.

Tylko że to trwa dłużej niż chwilkę, momencik, bo ktoś śmierdzi w tramwaju i wstrzymujesz oddech przez pięć minut, aż wysiądziesz na swoim przystanku. Tylko że to jest cały czas, na stałe, od kilku miesięcy albo nawet dłużej. Przesuwało się do góry przez ostatnich kilka lat, a potem przyszło te kilka ostatnich miesięcy i zostało na stałe, dwa centymetry wyżej, niż powinno być.

I od trzech miesięcy nie mogę się tak normalnie porządnie naoddychać.

Mniej więcej od czasu wyborów prezydenckich, bo wtedy zaczął się hardkor, jakiego wcześniej nie było.

Czuję się, jakby moje serce było podniesione na stałe o dwa centymetry.

Czuję się, jakbym cały czas próbowała unikać sytuacji, w których serce może podnieść mi się o kolejny centymetr. Bo wtedy już, ja pierdolę, zrobi się naprawdę ciasno.

Więc unikam takich sytuacji i czasem robię to już prawie bezwiednie, trochę z automatu. Jednym ze sposobów jest szybka zmiana tematu, kiedy ktoś zaczyna mówić o polityce, o tym, co o nas mówią, czego nie chcą, co jeszcze mogą zrobić.
Szczególnie jeśli są to jedne z tych rozmów w stylu: „Czy to już ten moment, żeby wyjechać z Polski, co myślisz?”.

Kolejnym ze sposobów jest (okazało się) unikanie kościołów, w których odprawiana jest msza. Powiedziałam: okazało się, bo samo mi się to okazało, odkryłam na własnej skórze, że zaczęłam bezwiednie to robić. A potem dopiero zastanawiać się czemu.

Przez pandemię msze wylały się na ulice, jeszcze bardziej niż wcześniej. Kiedyś to tylko słyszało się takie anegdotki-plotki o wiejskich proboszczach, co mają pomontowane głośniki przed kościołami. Ale pandemia pogłośniła msze już na stałe, już bardziej wszędzie, bardziej uniwersalnie, bardziej codziennie. Teraz odbywają się w środku dla odważnych na tyle, by oddychać tym samym powietrzem co reszta, i na zewnątrz, przed kościołem – dla tych wszystkich, co chcą oddychać powietrzem płynącym prosto z nieba.

Czasem na wiernych czeka już infrastruktura, która wylała się razem z głośnikami z budynku. Rozstawione są ławeczki lub krzesła. Czasami murek lub po prostu uparte stanie musi wystarczyć modlącym się na placu, skwerku, dziedzińcu, chodniku. No i to, oczywiście, był bardzo dobry pomysł, świeże powietrze jest przecież najbezpieczniejsze. Z racjonalnego punktu widzenia to dobrze, że są księża, którzy uznali komfort i bezpieczeństwo wiernych za ważne, dali im możliwość wyboru, troszczą się o nich. To mądre i dojrzałe zachowanie, należy im się szacunek. Przecież trzeba ich za to szanować.

Ostatecznie wygląda to tak, że msze wylały się na ulice. Piosenki, modlitwy, elementy rytuałów, dzwonki te takie od eucharystii, zaśpiew księdza, sakramenty. Wszystko to może cię teraz spotkać, kiedy idziesz ulicą, dajmy na to, z psem, albo wracasz z pracy i codziennie musisz mijać majowe. Albo jedziesz rowerem w niedzielę z dziewczyną, żeby trochę się w końcu poruszać. I po tym, jak mijasz zakręt, nagle ten dźwięk uderza cię w twarz.

Więc nauczyłam się zawracać albo skręcać, gdy tylko usłyszę dźwięki mszy dochodzące z oddali. Albo jeśli już w te dźwięki wejdę, jeśli jestem zmuszona przejść ulicą obok kościoła, słuchając, pamiętam, żeby wybrać inną drogę, kiedy będę wracać.

Albo na siłę staram się nie skupiać na słowach księdza, nie słyszeć ich i nie rozumieć. Bo boję się, że usłyszę w nich te, których boję się usłyszeć. Zauważyłam, że słuch mi się wyczulił i do dźwięków ostrzegawczych (karetki, straży pożarnej, dźwięku czerwonego światła na przejściu dla pieszych, syreny, kłócących się ludzi) dołączyłam jeszcze ten i połączył mi się w głowie z zagrożeniem. Dźwięk mszy sprawia, że serce mi się zaciska i podnosi dalej do góry.

Ale to nadal nie jest to. To jest inne uczucie, tylko cholernie trudno je opisać i dlatego jedyne, co wymyśliłam, to żeby powiedzieć: czuję się, jakbym od trzech miesięcy nie mogła tak normalnie porządnie się naoddychać. Czuję się, jakby moje serce było dwa centymetry wyżej, niż powinno być.

Od kilku miesięcy nie chce zejść w dół.

K., październik 2020

Czuję się, jakby ludzie, których codziennie mijam na ulicy, mogli mnie nienawidzić. Najbardziej czuję to wtedy, kiedy idąc naprzeciw siebie, spotykamy się wzrokiem. Kiedy przez sekundę osoba patrzy na mnie, a ja przez sekundę patrzę na tę osobę, oceniamy nasz wzajemny dystans po to, by nie zaburzyć choreografii mijania się na chodniku w bezpiecznej COVID-owej odległości. Wtedy mam ochotę zacząć się tłumaczyć, przytrzymać ich za rękaw, mówić, że nie jestem zarazą, pedofilką, zdrajczynią Polski. To jest tak, jakbym chciała się wszystkim przypodobać, zacząć krzyczeć im tuż przy twarzy: to przez was, kurwa, to przez was ja i moi bliscy się boimy. Budzę się rano i chciałabym krzyczeć do sąsiadki, że ma natychmiast, kurwa, wyłączyć TVP Info i że ma natychmiast, kurwa, zamknąć okno. A potem pojawia się wstyd i myśl, że chcę ją przytulić, czy coś. Albo przeprosić. Jestem wykończona. Czuję się jak w relacji z osobą chorą na ChAD.

Arek, październik 2020

Czuję się, jakby pół mojego ciała chciało się wyrzygać, a drugie pół stąd spierdolić.

Ola, wrzesień 2020

Boję się, że coś może się jej stać. Chyba mam miesiączkowy strach i cierpienie w sercu. Przed okresem zawsze chce mi się płakać.

Maria, wrzesień 2020

– Kochana, powiesz to jeszcze raz, żebym mogła nagrać?
– Ale od którego momentu?
– No, od tego wiesz, że ten tunel.

Ach, no dobrze, to jeszcze raz. Bo to są właśnie dwa aspekty. Jeden to obserwowanie, jak ludzie reagują z zewnątrz. Oczywiście, reakcje były różne, ale przeważały takie, jakby wylądował statek kosmiczny, obcy z niego wysiedli i teraz wszyscy przerażeni, zadziwieni, że mamy czelność iść tym rynkiem.

A drugi, że jak byłyśmy wczoraj na marszu, to miałam dziwne uczucie, że jestem u siebie. Czułam się, jakbyśmy szli w przezroczystej tubie, świat zewnętrzny nic nie mógł nam zrobić, mieliśmy prawo do tej przestrzeni i totalnie ją zawłaszczyliśmy. Trochę czułam się jak eksponat w zoo, a trochę jakby było pleksi wokół mnie, dzięki czemu nic mi nie możecie zrobić. Dziwne uczucie, skrajna dysocjacja. Jakbym była w szklanym tunelu. Jakbym była w stanie iść obok nich i oni nic mi nie mogli zrobić, a tak naprawdę to miałam wątpliwości, czy nawet istnieją. Miałam poczucie, że to wszystko naokoło jest zmyślone, że to w ogóle nie jest mój świat. Jestem pod kloszem, idę w tunelu całym zrobionym z pleksiglasu. Nikt mnie nie może zranić. Nic mnie nie może zranić. Nic mi nie możecie zrobić.

Czułam się zajebiście w kontekście ekspozycji społecznej, z tymi wszystkimi oczami na mnie, jakbym po prostu była u siebie, ale z drugiej strony wydawało mi się, że ten świat na zewnątrz jest taki sztuczny. Jakiś wymyślony, szarawy i że ci ludzie za pleksi też są jacyś rozmyci. I zastanawiam się od wczoraj, czemu czułam się tak zajebiście dobrze, tak absolutnie komfortowo na tym pandemicznym Marszu Równości. Czemu czułam, jakby cały cholerny świat należał do mnie?

Jak byłam dzieckiem, to długo miałam takie myślenie, że jestem dzieckiem z innej planety, zrzuconym na ziemię za karę i że jakoś adaptuję się, żeby móc przetrwać.

I że nauczyłam się adaptować, ale i tak nie czuję, że to jest mój świat, tylko tak trochę udaję i wtedy można to ogarnąć.

W 2019 roku odbyły się w Polsce 24 Marsze Równości, w 2020 były 3 (wiadomo – pandemia). Dwa takie malutkie, że stało się w miejscu. I tylko jeden z chodzeniem, że można było porządnie się zmęczyć. Taki, który miał platformy i były różne piosenki. I osoby tańczyły, niektóre krzyczały i szliśmy ponad trzy godziny. Chociaż najpierw godzinę wychodziłyśmy z placu Wolności, bo dystans społeczny i choreografia półtora metra. Ciągnęliśmy się tak długim wężem, że początek marszu już dawno ruszył. I mijał grupki geje-pedofile, potem aborcja-pedofile, a potem grupki pedofile-chorzy na AIDS, a potem grupki geje-samobójcy.

Ale tak naprawdę było ich niedużo, więc śmiałyśmy się, że skoro cały czas tak stoją i ciągle mijamy kolejne kilkuosobowe grupki, to pewnie co chwilę podbiegają na zakładkę i ustawiają się w nowych miejscach, żebyśmy mogli ich znowu mijać.

I szliśmy na tym Marszu Równości takim długim wężem, że już całkowicie nie można było znaleźć się z koleżankami, chociaż tak naprawdę to nawet nie szliśmy wszyscy razem, tylko było nas 20 zgromadzeń publicznych po 150 osób idących za sobą w szpalerze i rozdzielonych taśmą w biało-czerwone paski.

A ja na tym Marszu czułam, jakby cały świat należał do mnie. Nigdy wcześniej tak mi nie było, wcześniej cały świat na marszach i paradach jakoś do mnie nie należał. Bo zawsze było trochę smutno, że cały czas wykrzykujemy te same hasła. Zawsze trochę idziesz z myślą, że różowy kapitalizm, że tęczowy kapitalizm. I że za bardzo LGBT, a za mało queer, i że za bardzo LGBT, a za mało anarchistycznie. I że wycieranie sobie korporacyjnych buzi tęczową flagą, że idzie z nami CSR, społeczna odpowiedzialność biznesu. Gdzie się podział lesbianizm socjalny, a nie liberalny. I znowu tylko geje widoczni, gdzie są, kurwa, nasze transy, nasze interseksy, nasze lesby.

A teraz nagle nie, nagle jakoś po prostu dobrze, tak jakby cały świat należał do mnie. Od godziny piętnastej do za dwadzieścia osiemnasta. Jakbym była u siebie, bezpieczna, cała zadowolona za tunelem zrobionym z pleksiglasu.

Samba Rytmy Oporu też szła cała ogromna, mnóstwo ludzi przyjechało z różnych polskich miast i z różnych polskich samb, więc grało nam w Marszu pewnie 50 osób. Szłam sobie za nimi, żeby mi ładnie dzwoniło w uszach tamburynem, surdem, gwizdkiem i tymi dużymi bębnami, które tak się cholernie ciężko nosi, aż kolana są całe w siniakach. A potem jedliśmy wegańskie pad thaie, siedząc na pustej fontannie przed Ossolineum, było już prawie ciemno, a jeden gej, taki koło trzydziestki, który był na Marszu pierwszy raz w życiu, zapytał: Skąd przyjechała taka duża orkiestra?

Strasznie się z niego śmialiśmy, chciałoby się napisać. Ale nikt się nie śmiał, jesteśmy przecież inkluzywni.