Wypolerowana zastawa stołowa

7 minut czytania

/ Sztuka

Wypolerowana zastawa stołowa

Aleksy Wójtowicz

Wystawa Małgorzaty Mycek to szczery pamiętnik kreślony żarówiastymi farbami, w którym natura rozjeżdżana jest czerwoną kosiarką i ogłuszana siekierką

Jeszcze 2 minuty czytania

Intuicyjnie wiemy, co to jest wieś – to coś, co nie jest miastem. Coś pomiędzy sentymentalną Arkadią dzieciństwa a błotnistym, irracjonalnym horrorem nieokiełznanej polskości. Swojski orient, który sprawdza się zarówno w kampanii reklamowej, jak i ostrej walce politycznej. Wieś reprezentowała Polskę na weneckim biennale („Trouble in paradise”), ale wejść na salony artystyczne i powiedzieć, że jest się stamtąd, to wciąż ekscentryzm. Niezależnie od tego, jak gęste były dyskusje po „Ludowej historii Polski” Leszczyńskiego czy „Wszystkich naszych strachach” Rondudy. Wejść to jedno, co innego się rozgościć. Poznajcie Małgorzatę Mycek, córkę rolnika, na której żyćko wpłynęło doświadczenie urodzenia w małej bieszczadzkiej wsi.

Niektórzy mówią „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady”. Gosia Mycek stamtąd właśnie pochodzi – z tej mitycznej krainy połonin, małych społeczności i uroków prostego życia. Na pierwszy rzut oka to gotowy materiał na kolejną wystawę z nurtu rodzimych adaptacji trendu cottagecore. W końcu nie bez powodu atrakcje quasi-słowiańskiego feminizmu przybranego w wianki babek czarownic zyskało rzesze wielkomiejskich zwolenników i naśladowczyń. Malownicze pocztówki z prowincji zawsze działają uspokajająco. Jednak wystawa „Na moje żyćko wpłynęła…” w BWA Warszawa nie ma nic wspólnego z taką wizją.

fot. B. Górkafot. B. Górka

To raczej szczery pamiętnik kreślony żarówiastymi farbami, w którym natura rozjeżdżana jest czerwoną kosiarką i ogłuszana siekierką. W odróżnieniu od zastępów fantastycznej słowiańszczyzny powiatowej Mycek traktuje naturę instrumentalnie – redukuje ją do zielonych i niebieskich płaszczyzn, do piór trzepocących się kurczaków. To dalekie tło do tytułowego „żyćka”. W nim większą rolę grają rekwizyty – zastawa stołowa do wypolerowania, meblościanka z zawartością, bury konfesjonał. Wszystkie służą do odgrywania ról, przybierania określonych póz i posługiwania się nimi w skonwencjonalizowany sposób. Jednak tematem całej wystawy nie jest sekretne życie przedmiotów, ale interakcje z nimi, które przebiegają według typowego scenariusza codzienności. Ten pisany jest przez zastęp portretów postaci, które nie wychodzą z roli – jest krytyczna ciotka, kuzynka ideał i wąsaty ojco-wujek. To strażnicy norm społecznych, przyspawani konwencją i tradycją. Na obrazach panuje krzątanina – polską flagę wywiesza się obok bielizny, trawę się kosi, szklanki pucuje, i to w określony sposób. I to właśnie „ten sposób” wpłynął na Myckowe żyćko.

Kluczem do całej wystawy jest tryptyk, na który składają się typy idealne domowych bogiń, zawsze gdzieś pomiędzy świętą panią domu a uwodzicielką. To wizerunki patriarchalnych oczekiwań, squeerowane przez Mycek w parodie domowego pin-upu, wedle którego nawet jazda na mopie może wprawić w zachwyt potencjalnego kawalera. Do antycznego ideału piękna i dobra dochodzą tu pracowitość i religijność. Tak skonstruowane wizerunki sparowane zostają z portretami rodzinnych reżyserów i reżyserek rzeczywistości, snujących fantazje o urządzeniu kolejnego cudzego życia. Zupełnie jak w pamiętnym wideo „Ubierz mnie” Małgorzaty Goliszewskiej, którego autorka oddawała się wraz ze swoją garderobą w ręce rodziny i znajomych. Tyle że Mycek, malując idealne wersje siebie (bądź jak żartowaliśmy na wernisażu: anty-Gosie), puszcza oko w stronę opresyjnej swojskości i flashbacków zwiedzających. Każdy w końcu miał jakąś kuzynkę, która była wzorem cnót, i apodyktyczną ciotkę cedzącą dobre rady na temat naszego wyglądu. Nawet jeśli jest z miasta i to czuć.

fot. B. Górka

Siłą tego prostego pomysłu jest jego uniwersalność, dzięki czemu autobiograficzna fabuła wystawy wychodzi poza traumatyczne pamiętnikarstwo. To w końcu duża opowieść o genderowej i społecznej opresji, która wpływa na żyćka i życia, ale podana w sposób lekki. Każda praca ma za sobą historię (a to o zmyślaniu grzechów na poczekaniu, a to o dziecięcym lęku przed świniobiciem), która wśród zwiedzających wywołuje kolejne mikrohistorie. Zazwyczaj nie z bieszczadzkiej wioski, ale skądinąd, z innego powiatu, z innym kierunkowym. Nie są to historie, jakie ludzie lubią opowiadać – nie ma w nich nic z inteligenckiego pucowania się znajomością Homera od nocnika ani seansami Felliniego podczas przedszkolnego leżakowania. Nie są to też historie o cudach i dziwach malinowych chruśniaków, ale zwyczajne życie tysięcy przyjezdnych smaganych syndromem oszusta, starających się nie wyjść z domyślnej średnioklasowej roli. Życie ludzi o słoicznej tożsamości – jedną nogą w mieście, drugą w rodzinnych wioskach i małych miasteczkach.

W nawale wystaw wpisujących się w trend radykalnej empatii (zazwyczaj piekielnie poważnych) wystawa Mycek jest odświeżająca. Tutaj nawet nie ma oleju na płótnie – jest akryl na bannerach odpadkach z drukarni, podziurkowanych do imentu, niemal gotowych do wywieszenia na płotach obok szpaleru iglaków. Płaszczyzny koloru są kładzione niedbale, dukt pędzla przypomina wypisujące się flamastry, a palety dalekie są od wysublimowania. To zwykłe życie (ale nie to z magazynu „Zwykłe Życie”) namalowane przez osobę nienormatywną, niepasującą do reżimu socjalizacji, ale i częściowo także do konwencji wielkomiejskiego światka artystycznego.

Na moje żyćko wpłynęła…

Wystawa Małgorzaty Mycek, BWA Warszawa, do 2 kwietnia 2022

Cała twórczość Mycek przepełniona jest doświadczeniem wsi. Czyli tym, co nie jest miastem; ale też tym, co nie jest wsią, jakiej lubi przyglądać się polska sztuka. Mycek nie neguje jej w sobie, lecz wykorzystuje ją w bardzo przemyślany sposób. Tego, o czym mówi, nie da się przekuć w modny ornament, w gadżet z hasztagiem ani moralizatorską przypowieść. Jak pokazują inne przykłady z twórczości młodego pokolenia twórców i twórczyń (m.in. Natalii Galasińskiej, Jana Kowala czy pochodzących z obszaru mody Tomasza Armady, Martyny Koniecznej i Jakuba Kępki), istnieje wyjście z orientalizowania wiejskości. Trzeba tylko porzucić zapędy do nazywania jej „swojskim folklorem” czy „lokalnym patriotyzmem”. W końcu większość z nas jest ze wsi.