Żyj swoje życie

9 minut czytania

/ Literatura

Żyj swoje życie

Jarosław Kowal

W komiksie „Shankar” Mazzitelli i Alcatena stworzyli swoisty leksykon światowej kultury, który z jednej strony imponuje rozmachem i bogactwem, a z drugiej dowodzi, że chociaż zmieniają się konteksty, motywacje pozostają stałe

Jeszcze 2 minuty czytania

Imię Shankar nosi ponad półtora miliona osób na całym globie, tak samo zapisywane nazwisko – kolejne sześćset tysięcy. Gdyby zawołać jakiegoś Shankara pośrodku Chor Bazar w Bombaju, odwróciłaby się pewnie więcej niż jedna głowa. Mogłoby to być rozczarowujące, jeśli chciałoby się w ten sposób przykuć uwagę największego bohatera w dziejach ludzkości. Shankar nie jest jednak ani Kapitanem Ameryką, ani tym bardziej Batmanem. Urodził się wszędzie i jest częścią wszystkich legend, częścią wszystkich kultur i wyznań. Komuś takiemu pospolite imię nie uwłacza, tylko dodaje wiarygodności.

Słowo shankar oznacza „dobroczynny”. Eduardo Mazzitelli i Enrique Alcatena poświęcili dwa liczące łącznie sześćset stron tomy na opowiedzenie losów swojego herosa na przestrzeni wielu lat. Sięgnęli nawet do jego wcześniejszych wcieleń, ukazując go na dworach europejskich i azjatyckich władców, zmuszając do przedzierania się przez dżunglę albo przez osobliwe krainy śmiałych fantazji. Mimo tego po zakończeniu lektury nie sposób stwierdzić, czy dobroczynność faktycznie jest właściwa tej postaci. Trudno wręcz wskazać na jakiekolwiek inne jej cechy poza ciekawością, którą gotowa jest zaspokoić za każdą cenę.

Scenariusz nie stawia wygórowanych wymagań. Shankar od pierwszych stron przedstawiany jest jako absolut, istota niemal omnipotentna, która idzie przez życie z wpisanym kodem na nieśmiertelność. Z początku taki sposób narracji może obniżać poziom zainteresowania, w końcu nawet widowiskowy pojedynek z demonicznym Wrytrą albo spotkanie z ludźmi-rekinami z Lemurii nie mogą wzbudzić większych emocji, jeżeli i tak wiadomo, kto wygra. Im jednak dalej, tym coraz jaśniejsze się staje, że niskie stawki w scenach akcji nie wynikają ze słabości fabuły.

Mimo że Shankar został wyposażony w atrybuty upodabniające go do zachodnich superbohaterów, pełni zupełnie inną funkcję. Jest spoiwem łączącym światy, pretekstem do stworzenia być może najobszerniejszego uniwersum w historii. Niekiedy zajmuje w nim centralną pozycję, ale równie często odgrywa rolę zbliżoną do Wergiliusza w „Boskiej Komedii” – oprowadza nas po niezliczonych kręgach kulturowych, tyle że zamiast szczegółowo je opisywać, pozwala, żebyśmy przyjrzeli się i wyciągnęli własne wnioski.

Eduardo Mazzitelli (scenariusz), Enrique Alcatena (rysunki), „Shankar”. Przeł. Jakub Jankowski, Wydawnictwo Mandioca, tom 1: 312 stron, w księgarniach od czerwca 2021, tom 2: 304 strony, w księgarniach od lutego 2022Eduardo Mazzitelli (scenariusz), Enrique Alcatena (rysunki), „Shankar”. Przeł. Jakub Jankowski, Wydawnictwo Mandioca, tom 1, 312 stron, w księgarniach od czerwca 2021, tom 2, 304 strony, w księgarniach od lutego 2022

Nawiązania z pierwszych rozdziałów są subtelne, trudniejsze do odszyfrowania. Z czasem pojawiają się jednak postacie historyczne i literackie głęboko zakorzenione w kulturze, bogowie i artyści. Od Rasputina po Siddharthę; od Oscara Wilde’a, Mary Shelley i Arthura Conana Doyle’a po stworzonych przez nich Doriana Graya, potwora Frankensteina i psa Baskerville’ów; od Wyspy Doktora Moreau po Wyspę Czaszek i od zamieszkującego ją King Konga po Godzillę. Nawet „Liga niezwykłych dżentelmenów” Alana Moore’a nie zanurzyła w postmodernistycznym kotle tak wielu skrajnie odmiennych składników. Choć samo w sobie nie oznacza to jeszcze, że rezultat będzie wyróżniał się dobrym smakiem.

Produkcje Marvela i DC, zarówno komiksowe, jak i filmowe, dostarczają wielu przykładów negatywnych konsekwencji, jakie niesie ze sobą nagromadzenie zbyt dużej liczby bohaterów w jednej historii – niemal za każdym razem dochodzi do spłycenia treści. Choć w pierwszym odruchu pojawianie się kolejnych znajomych twarzy potęguje ekscytację, zwłaszcza wtedy, gdy chodzi o kogoś z odległego planu, kogo kojarzymy z roli w filmie sprzed dziesięciu lat. Takie zabiegi wzmacniają poczucie posiadania wiedzy tajemnej, niedostępnej zwykłemu śmiertelnikowi – każde odszyfrowane nawiązanie jest jak awans w hierarchii zamkniętego klubu dla elit. Ale jeżeli odjąć ten fanserwisowy element, często okazuje się, że połowa postaci mogłaby zostać usunięta bez najmniejszego uszczerbku dla fabuły, a ona sama niewiele ma w ofercie poza klasyczną walką dobra ze złem.

Mazzitelli i Alcatena najwyraźniej mieli świadomość ryzyka, ale znaleźli na nie swój sposób. Często odwołują się do stereotypów i wykorzystują proste skojarzenia (jeżeli Japonia – to ninja i samuraje, a jak Londyn – to koniecznie zamglony i ponury), przy czym zestawiają je ze sobą w zaskakujących kombinacjach. Mądrości zaczerpnięte wprost ze świętych ksiąg hinduizmu równają z tekstami popularnych utworów The Beatles, a boski panteon ze słynnym, ukrytym na okładce „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” morsem. W jednej chwili trwa walka z japońskimi demonami oni, w drugiej pojawia się duch Szalonego Konia, wodza Indian z plemienia Oglalów, nawiedzający amerykańskiego prezydenta. Raz możemy natrafić na postacie z dramatów Szekspira zebrane na jednym kadrze, kiedy indziej na dorosłą Alicję, której Kraina Czarów przemieniła się w ponure miejsce, gdzie niegdyś niczym nieograniczoną fantazję zastąpiły doświadczenia z szarej codzienności. Niezależnie od tego, czy trafimy do Chin, krainy trollów ze skandynawskich mitów czy nad Loch Ness, paleta ludzkich doświadczeń okazuje się wcale nie taka szeroka, jak mogłoby się wydawać.

Mazzitelli i Alcatena sugerują, że w różnych wiekach i pod różnymi szerokościami geograficznymi ludzkość wciąż przeżywa to samo, targana przez podobne namiętności. Stworzyli swoisty leksykon światowej kultury, który z jednej strony imponuje rozmachem i bogactwem, a z drugiej dowodzi, że chociaż zmieniają się konteksty, motywacje pozostają stałe. Rezultatem tak szeroko zakrojonej syntezy jest więc nie tyle zachwyt nad dokonaniami człowieka na przestrzeni dziejów, ile podkreślenie, że mamy ze sobą więcej wspólnego, niż odmienne pochodzenia, wierzenia i doświadczenia mogłyby sugerować.

„Shankar”„Shankar”

Przy całym tym bogactwie treści to po prostu piękny komiks. Każdą stronę można by wyrwać, oprawić i powiesić na ścianie jako małe arcydzieło. Na przykład strony 22–23 z pierwszego tomu: w górnej części umieszczono mityczne istoty (smoka oraz trolle) w pełnej krasie, bez zamykania ich w kadrze wyznaczonym przez linie; poniżej z jednej strony widnieje panorama Asgardu otoczona nie tylko prostą linią, ale też wzorem nadającej jej kształt ramy, a z drugiej węższy kadr ukazuje konkretne miejsce w tej feerycznej krainie, otoczone chwiejnym obrysem. Do tego jest jeszcze okrągły kadr, narracja uchwycona w formie samego tekstu i narracja w formie tekstu nałożonego na ramkę w kształcie zwoju, jest kadr na trzy czwarte strony i są kadry niewiele większe od znaczka pocztowego. Często całe tomy nie zawierają tak wielu detali i technik jak te dwie strony, które nie są nawet najbardziej ekstrawaganckie w zbiorze.

„Shankar”„Shankar”

W czarno-białym komiksie kluczową rolę zawsze odgrywa światłocień. Alcatena umie się nim posługiwać. Widać to niemal od początku, w postaci maga Rasmusa: płaszcz gęsto cieniowany nakładanymi na siebie liniami i przełamujące ich gęstwinę rozbłyski, wyjątkowo realistyczne dłonie (a to jedna z najtrudniejszych części ciała do narysowania), odbicia w kałuży, piorun rozdzierający smugi deszczu. Przygotowanie tak skomplikowanego rysunku musiało pochłonąć wiele godzin, przygotowanie dwóch tomów – zapewne miesiące. Ich szczegółowej analizie, umiejętności zmiany stylu czy samej ornamentyce można by poświęcić długą rozprawę.

Dzieje Shankara to w przeważającym stopniu powieść przygodowa z licznymi zwrotami w kierunku surrealizmu (w pewnym momencie zostajemy nawet zabrani do miejsca przypominającego dzieła Salvadora Dalego). Szczególnie interesujące są jednak jego podróże z początku i końca drugiego tomu – nie tyle geograficzne, ile w głąb siebie. Mierzy się w ich trakcie z poleceniem zapisanym na własnych plecach we wszystkich ludzkich językach jednocześnie: „Zapanuj nad światem”. Nietrudno się domyślić, że coś tak złowieszczego nie może pozostać celem bohatera dorównującego czystością serca Supermanowi. Chociaż nieograniczona władza i tron na szczycie świata są w jego zasięgu, odkrywa, że predestynowanie do wielkości nie musi do niej zobowiązywać. W prostym przesłaniu „żyj swoje życie” – wyartykułowanym przez jednego z bogów po tych wszystkich zmaganiach – zawarta została banalna puenta, podobna do tych, na które można natrafić na końcu wielu baśni albo kreskówek o He-Manie czy Żółwiach Ninja z lat 80. Prawdziwą siłą tych słów nie jest jednak wezwanie do prowadzenia życia w zgodzie z własną naturą, ale stwierdzenie, że chociaż od kilku tysięcy lat snujemy niezliczone historie o ludzkich losach, wszystkie te legendy, mity i fabuły można zredukować do niemal aforyzmowych prawd. Nie jesteśmy aż tak skomplikowani, jak lubimy siebie postrzegać.