Powszechna dziwność

20 minut czytania

/ Literatura

Powszechna dziwność

Rozmowa z Maciejem Płazą

Arthur Machen wiedział, że tego, co niesamowite, nie trzeba pokazywać. Bohaterowie jego książek często wyruszają na poszukiwanie niesamowitości, które czają się wśród walijskich wzgórz, i ślad się po nich urywa. Nie da się dotknąć tajemnicy bez kary

Jeszcze 5 minut czytania

BARTOSZ SADULSKI: Czy dobrze zgaduję, że po raz pierwszy spotkałeś się z Machenem przez Lovecrafta i esej „Nadprzyrodzona groza w literaturze”?
MACIEJ PŁAZA: Z tego, co pamiętam, to tak. Ten esej Lovecrafta do dzisiaj służy i pewnie jeszcze długo będzie służył jako dobry przewodnik po literaturze grozy: oczywiście do czasów Lovecrafta. Pamiętam doskonale pierwszy raz, kiedy sam czytałem Machena, w oryginale. Przygotowałem kiedyś antologię opowiadań grozy, która zresztą się nie ukazała, i w internecie wygrzebałem dwa jego najsłynniejsze teksty – „Wielki Bóg Pan” i „Światło ducha”.

Wcześniej byłem oczytany w literaturze grozy, zwłaszcza anglosaskiej, ale przy Machenie poczułem niesamowite poczucie świeżości, jakiego nie zaznałem od czasów dzieciństwa, kiedy sięgnąłem jako dziecko po Poego i później Lovecrafta. Urzekł mnie u Machena sposób budowania napięcia, nastroju grozy, kreacji świata tylko pozornie realistycznego; jego Londyn jest bardzo wilde’owski, zaludniony przez młodych dandysów brylujących po knajpach, opowiadających sobie plotki z miasta. Ich świat jednak spowija mgła niesamowitości, wręcz wszechogarniająca dziwność. Nie wadziło mi nawet upodobanie Machena do zbiegów okoliczności, do przypadków, które czasami napędzają fabułę. Wsiąkłem w Machena momentalnie, miałem wrażenie, że obcuję z czymś, czego wcześniej nie spotkałem w literaturze.

Czyli obietnice, które złożył Lovecraft, zaliczając Machena do wielkiej czwórki grozy, zostały w pełni spełnione?
Miałem wrażenie, że moje odczucia są po prostu moje. Na pewno Lovecraft miał rację, że to jest wybitny pisarz. Moja lektura Machena jest bardzo osobista. To nie jest po prostu czysty szacunek czy nawet podziw dla świetnego pisarza, on trafił we mnie w coś bardzo osobistego, czego długo nie umiałem nazwać i musiałem się jeszcze dużo go naczytać, żeby umieć zdefiniować. Z Machenem tak już jest. Na wielu czytelnikach, nawet miłośnikach literatury grozy, nie robi specjalnego wrażenia. Działa mniej uderzająco, szokująco, mniej bezpośrednio niż Lovecraft, ale jeśli już trafi, to mocno. Fani Machena są zazwyczaj absolutnie nim zachwyceni.

Czy tą przełomową lekturą było „Wzgórze przyśnień”? Ta książka jest zwykle stawiana w centrum jego twórczości.
To jego największe dzieło, najlepsze literacko. Machen jest pisarzem dosyć nierównym. Nie ma w swoim dorobku wielu dzieł, które można by uznać za wybitne, napisał kilka utworów przeciętnych i słabych. Natomiast „Wzgórze...” jest powieścią doskonałą literacko, mistrzowsko napisaną i skonstruowaną, jest też arcydziełem stylu. Machen zawsze był dobrym stylistą, natomiast to mu wyszło nieporównywalnie lepiej od wszystkiego, co napisał. Już od pierwszych zdań wiedziałem, że ta powieść jest czymś wyjątkowym. To jest też utwór bardzo osobisty, w zasadzie pierwszy jego tak osobisty utwór, który przeczytałem. Dużo później poznałem jego trzy książki autobiograficzne – „Far off Things”, „Things Near and Far” i „The London Adventure” oraz eseje, bardzo liczne, w których często pisze o sobie i swoim życiu, właściwie esejogawędy. We „Wzgórzu...” Machen zrobił coś, czego nie podejmował się w opowiadaniach, gdzie emocje są pośrednio pokazane, przystrojone w gotycki kostium; jest w tej powieści bardzo przejmujący, to boleśnie szczery utwór.

Trzeba też podkreślić jeszcze jedną cechę jego pisarstwa: intuicję filozoficzną i metafizyczną. Machen jest jedynym autorem opowieści grozy, który w sposób tak pełny i świadomy pokazał dwoistość i nierozerwalność grozy i sacrum. To, co groźne, jest święte, i to, co święte, jest groźne; groza unosi nas i uświęca w bardzo pierwotnym sensie. Uświęca, ale zarazem wyobcowuje, przemienia albo nawet zabija. Sacrum nie da się dotknąć bezkarnie, to, co zobaczymy, przemieni nas. Jego bohaterowie nie mierzą się z czystym diabelstwem, znakiem minus tajemniczej duchowości. Każda rzecz nadprzyrodzona ma zarazem stronę świętą i diabelską.

Artur Machen, „Wzgórze przyśnień”. Przeł. Maciej Płaza, PIW, 320 stron, w księgarniach od czerwca 2020Arthur Machen, „Wzgórze przyśnień”. Przeł. Maciej Płaza, PIW, 320 stron, w księgarniach od czerwca 2020Ta groza zarazem jest bardzo rzadko wypowiedziana wprost, co dobrze widać w różnych odczytaniach postaci we „Wzgórzu przyśnień”: są interpretowane przez recenzentów jako wysłanniczki szatana, wiedźmy, natomiast wprost nic nie jest powiedziane ani nawet zasugerowane.
Tak. Lovecraft nauczył się od Machena, że tego, co niesamowite, nie trzeba pokazywać; przy czym u Lovecrafta, wydaje mi się, było to bardziej kwestią techniczną, a u Machena wynikało z głębszych intuicji filozoficznych. Bohaterowie jego książek często wyruszają na poszukiwanie niesamowitości, które czają się wśród walijskich wzgórz – to archetypiczny machenowski krajobraz – i ślad się po nich urywa. Nie da się dotknąć tajemnicy bez kary.

W posłowiu poświęcasz dużo miejsca literackiej genealogii Machena, rozrysowujesz jego literackich przodków z obu stron kanału La Manche. Czy to jest powieść, którą Machen odcina się od tych wpływów? On sam wspomina we wstępie, że książka była reakcją na porównania do Stevensona, które odebrał jako bardzo krzywdzące.
Wydaje mi się, że tak. Machen był porównywany ze Stevensonem – konkretnie z dyptykiem powieściowym „New Arabian Nights”, do dziś chyba nieznanym po polsku – po opublikowaniu powieści „Troje szalbierzy”, i rzeczywiście go to ubodło, nikt nie lubi być porównywany. Stwierdził po latach, że krytycy mieli rację, że faktycznie ta książka czerpie dużo ze Stevensona: konstrukcja powieści, jej styl i poczucie humoru są podobne. We „Wzgórzu...” widać, że oderwał się od tych wpływów, chociaż widoczne są liczne inne zapożyczenia, na przykład z Oscara Wilde’a. Kiedy w rozdziale czwartym bohater przemienia się w świadomego dekadenta, działa trochę jak bohater „Na wspak” Huysmansa – to jawne zapożyczenie, chociaż czytając potem notatnik Machena, wydany niedawno w Anglii, ze zdziwieniem dowiedziałem się, że nie czytał tej książki, znał za to „Portret Doriana Graya”, który był inspirowany powieścią Huysmansa. Machen zrobił we „Wzgórzu...” najlepszą rzecz, jaką może zrobić pisarz: nie oddzielał się od wpływów, które były mu wciąż bliskie, ale zrobił z nich coś oryginalnego. Trochę jak Lovecraft, u którego zapożyczenia są bardzo widoczne: z Poego, Machena, lorda Dunsany.

Książka przez niemal dziesięć lat od jej napisania się nie ukazywała, pierwsze książkowe wydanie wyszło dopiero w 1907 roku. Czy jednym z powodów było to, że tak trudno ją przypisać do jakiejś kategorii? Nie jest do końca powieścią grozy, nie jest też gotycka. Ten miks potęgował uczucie dziwności, na co zwracali uwagę ówcześni recenzenci.
To jest książka dosyć specyficzna, myślę, że w każdym kontekście, w każdych warunkach byłaby trudna do sklasyfikowania. Intryga fabularna jest dosyć wątła, niewiele się tu dzieje, sporą część powieści wypełniają retrospekcje albo wspomnienia bohatera. One nie nudzą, są napisane bardzo płynnie, pulsująco i szczerze, tym bardziej że to jest krótka powieść. Zresztą Machen wyobrażał sobie tę książkę jako autobiografię duchową, więc w każdych okolicznościach byłaby trudna do sprzedania. Natomiast rzeczywiście najsilniej zadziałała katastrofa, jaką był w angielskim życiu literackim proces Wilde’a w 1895 roku. Życie literackie skupione wokół niskonakładowych pism, autorów o większych ambicjach literackich kojarzonych ze środowiskiem dekadentów i estetów zostało wtedy mocno przetrącone. Moralne oburzenie w Londynie było tak wielkie, że wybijano szyby w witrynach księgarni. Nie był to dobry moment na wydanie takiej książki. Później „Wzgórze…” było odrzucane jako powieść trująca, przygnębiająca, zbyt ponura.

Arthur Machen

1863–1947, pisarz walijski. Na przełomie XIX i XX wieku ceniony jako autor opowieści grozy inspirowanych walijskim folklorem, kulturą antyczną i okultyzmem („Wielki Bóg Pan”, „Światło ducha”, „Troje szalbierzy”, „Biały lud”, „Fragment życia”). Za młodu towarzysko związany z kręgami dekadencji londyńskiej, znał Yeatsa i Wilde’a. Po procesie Wilde’a przez dziesięć lat nie mógł znaleźć wydawcy dla swojej najlepszej powieści, „Wzgórza przyśnień” (ukończonej w 1897). Późniejsza jego twórczość, choć niewolna od wątków niesamowitych, ma nieco bardziej mistyczny charakter (powieści „The Secret Glory”, „The Green Round”, opowiadanie „N”). Wielkim admiratorem Machena był H.P. Lovecraft.

Czy wiemy coś więcej o jej recepcji po wydaniu w roku 1907?
Można się dowiedzieć o tym z książeczki „Precious Balms”, o której wspominam w posłowiu – zbioru recenzji swoich książek, którą Machen ułożył i wydał dobrze po sześćdziesiątce. To bardzo zabawna i pouczająca lektura. „Wzgórze…” zwykle krytykowano bezlitośnie, ale chwalono styl. Niektórzy recenzenci stwierdzali, że styl jest za dobry jak na tak marną powieść, którą uważali za toksyczną i nieludzką. Przeszkadzał im głównie dekadencki rys charakteru bohatera, który rzeczywiście jest mizantropem, odludkiem ze skłonnościami do umartwiania się. Widziano, że jest to powieść jawnie antymieszczańska, ale też jeden z recenzentów dość przytomnie pytał, czy w 1907 roku, kiedy ruch dekadencki już w Anglii nie istniał, jest jeszcze sens epatować mieszczański gust.

Machen dość długo czekał na pierwsze amerykańskie wydanie „Wzgórza…”, prawie ćwierć wieku.
W amerykańskiej literaturze na przełomie XIX i XX wieku mocno forowany był naturalizm, trend skrajnie przeciwny w stosunku do tego, co pisał Machen. Natomiast w latach 20. Machen mógł już zaistnieć w Ameryce, bowiem pojawiło się zapotrzebowanie na pisarzy mistycyzujących. Wyczuł to dziennikarz i krytyk Vincent Starrett, który zachwycił się twórczością Machena, napisał o nim książkę i zaczął go promować. Wznowiono wtedy i wydano w USA kilka jego książek.

W tym samym czasie w Wielkiej Brytanii jego książki nie cieszyły się już popularnością, a Machen dorabiał głównie jako autor artykułów, esejów, felietonów.
Machen nigdy nie był za bardzo popularny. Na samym początku pisał dziwne książki w rodzaju „Anatomy of Tobacco”, rozprawki o fajkach parodiującej traktaty scholastyczne. Mniej więcej jako trzydziestolatek zaistniał na krótko jako autor opowiadań grozy. Potem grozy było w jego utworach coraz mniej, Machen zwracał się coraz mocniej ku mistycyzmowi, zresztą równolegle snobizm na taką literaturę zanikł, zmieniły się mody literackie. Lata 90. XIX wieku to jeden z dwóch momentów, kiedy Machen jako pisarz był popularny i pozostawał w zgodzie z tym, co akurat modne, przynajmniej w pewnych kręgach. Drugi moment, kiedy Machen trafił w gusta czytelnicze, nastąpił w czasie I wojny światowej, gdy uległ gorączce patriotycznej i zaczął pisać bogoojczyźniane opowiadania w rodzaju „Łuczników”.

Poza tymi dwoma momentami był pisarzem osobnym i dość archaicznym w kategoriach czysto literackich. Po raz ostatni zaistniał żywiej jako prozaik na przełomie lat 20. i 30. Pisał wtedy głównie dla pieniędzy, co zresztą nie znaczy, że źle. Był już jednak sędziwym człowiekiem, a było widać, że to są czasy dużo nowocześniejszej literatury. Tworzyła już Virginia Woolf, pisał Joyce, kwitł literacki modernizm. Styl Machena, zawsze osobny, teraz jeszcze bardziej wydawał się archaiczny.

W posłowiu opowiadasz, że Maeterlinck miał przetłumaczyć „Wzgórze...”, ale doszedł do wniosku, że język francuski nie będzie w stanie oddać dziwności tej prozy. Czy ty miałeś poczucie, że polszczyzna sobie z tym poradzi?
Nie wiem, co Maeterlinck mógł mieć na myśli, chyba że są tak zasadnicze różnice we frazie, leksyce, może melodyjności francuskiego i angielskiego. Nie czułem zbytniego oporu materii, tłumacząc Machena. Przetłumaczenie „Wzgórza przyśnień” było moim marzeniem od prawie dziesięciu lat. Kiedy ją czytałem po raz pierwszy, już wtedy do mnie trochę gadała po polsku, choć byłem jeszcze początkującym tłumaczem. Pierwsze zdanie nie jest trudne do przełożenia, ale miałem je ułożone w głowie już podczas pierwszej lektury: „Na niebie jarzył się blask, jak gdyby otwarły się wrota wielkiego pieca” – to przepiękne zdanie, melodyjne, barwne, idealnie wprowadzające w tonację i klimat tej książki.

Machen nie jest trudny dla wytrawnego tłumacza: jego styl jest wyrafinowany, bardzo subtelny, ale ma w sobie szlachetną prostotę, co odróżnia go na przykład od Lovecrafta, który również jest pisarzem wyrafinowanym, ale w sposób wysilony: u autora „Zgrozy w Dunwich” widać pracę nad frazą, nad budową zdań, jego proza ma większy ciężar gatunkowy. Podobnie jest na przykład z Melville’em, którego przetłumaczyłem co prawda tylko jeden krótki tekst, ale okrutnie się namęczyłem: widać tam straszny wysiłek i prężenie muskułów – u Machena tego nie ma. Czytając go, można odnieść wrażenie, że ta piękna melodyjna fraza przychodziła mu bez wysiłku, co jest zresztą najzupełniej mylące, bo Machen wyznawał, że napisanie tej książki było straszną męką, pisał ją półtora roku. Tego wysiłku jednak w niej nie widać. To jest miara jego wielkości jako pisarza.

Maciej Płaza Prozaik, autor tomu opowiadań „Skoruń” i powieści „Robinson w Bolechowie”, tłumacz z języka angielskiego. Przełożył m.in. kilka prac naukowych o literaturze i kulturze modernizmu i postmodernizmu (Marjorie Perloff, Briana McHale'a i Fredrica Jamesona), wybory opowiadań H.P. Lovecrafta „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści” i „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne”, „Frankensteina” Mary Shelley; autor posłowi do wielu wznowień klasyki literatury niesamowitej publikowanych przez Państwowy Instytut Wydawniczy i wydawnictwo Vesper. Gościnnie zredagował numer „Literatury na Świecie” poświęcony twórczości Arthura Machena (nr 9-10/2019). W 2020 roku ukazał się w PIW jego przekład najwybitniejszej powieści Machena „Wzgórze przyśnień”.Maciej Płaza
Prozaik, autor tomu opowiadań „Skoruń” i powieści „Robinson w Bolechowie”, tłumacz z języka angielskiego. Przełożył m.in. kilka prac naukowych o literaturze i kulturze modernizmu i postmodernizmu (Marjorie Perloff, Briana McHale’a i Fredrica Jamesona), wybory opowiadań H.P. Lovecrafta „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści” i „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne”, „Frankensteina” Mary Shelley; autor posłowi do wielu wznowień klasyki literatury niesamowitej publikowanych przez Państwowy Instytut Wydawniczy i wydawnictwo Vesper. Gościnnie zredagował numer „Literatury na Świecie” poświęcony twórczości Arthura Machena (nr 9-10/2019). W 2020 roku ukazał się w PIW jego przekład najwybitniejszej powieści Machena, „Wzgórza przyśnień”.
W jednym z wywiadów wspominałeś, że tłumacząc Lovecrafta, lubiłeś się oczytać starszą literaturą polską: Schulzem, Leśmianem, żeby się oswoić z językiem. Czy przy Machenie też tak pracowałeś?
Chyba nie czułem już takiej potrzeby. Może jest to kwestia doświadczenia: tłumacząc teraz Machena, byłem o wiele bardziej wprawnym tłumaczem niż parę lat temu, gdy pracowałem nad Lovecraftem. Przy Lovecrafcie zastanawiałem się nad doborem archaizmów, czasem używałem też delikatnych leśmianizmów, czyli neologizmów, które wyglądają jak archaizmy. Lovecraft chyba rzeczywiście bardziej działa na poziomie leksyki; u Machena mniej tego widać, u niego jest to praca nad frazą.

We „Wzgórzu…” rzuca się w oczy wysoki poziom rzeczowości, Machen bardzo dokładnie nazywa wszystkie rośliny, zwłaszcza w walijskich rozdziałach. To zresztą mocno kontrastuje z Londynem – stolica imperium jest rozmytą figurą, oczywiście można doszukiwać się ulic i miejsc, ale jednak Walia została zobrazowana bardziej szczegółowo.
Tak, sporym wyzwaniem była ogromna dokładność, sugestywność, z jaką Machen opisuje rzeźbę terenu czy inne właściwości krajobrazu. Żeby to oddać po polsku, trzeba wiedzieć, jak ten krajobraz wygląda, jak wyglądają te miedze, pagórki, rośliny. Machen często używa określenia „lasy zwieszające się nad dolinami”. Jak może wyglądać las, który się zwiesza nad dolinami? Trzeba wysilić wyobraźnię, ale też pooglądać ten krajobraz. Niestety nie zdążyłem przed tłumaczeniem „Wzgórza…” wybrać się do Walii. Już po ukończeniu pracy chciałem udać się w podróż śladami tej książki, przeszkodziła mi w tym epidemia. Ale sporo się naoglądałem krajobrazów walijskich na zdjęciach w internecie. Musiałem to jakoś zobaczyć.

Powiedziałeś kiedyś, że gdyby Lovecraft pisał tak subtelnie jak Machen, to byłby zupełnie zapomniany. Masz poczucie, że subtelność tej prozy jest czymś, co skazało ją na zapomnienie?
Brak subtelności jest ważną przyczyną tego, że Lovecraft jest tak sugestywny, wciąż chętnie czytany i inspirujący. Siła wyrazu, dosadność i pulpowa brutalność jego prozy to coś, co w trudny wówczas do przewidzenia sposób zagwarantowało mu nieśmiertelność. Dodatkowo Lovecraft jest pisarzem ciągle aktualnym, jego wizja kryzysu czy nadchodzącego upadku cywilizacji zachodniej wciąż zyskuje na aktualności w coraz to nowych kontekstach historycznych. Machen jest pisarzem zupełnie innym: subtelniejszym i bardziej lirycznym, jego proza ma też bardziej indywidualny i osobisty charakter.

Lovecraft ocalił Machena dla potomności?
Na pewno nie jest tak, że gdyby nie Lovecraft, to Machen zostałby zapomniany. Choć na pewno w tym pomógł.

W którym roku powstało angielskie towarzystwo Friends of Arthur Machen, którego jesteś członkiem?
W obecnej postaci działa bodaj 25 lat; jego najcenniejszą inicjatywą jest poświęcony wyłącznie Machenowi półrocznik „Faunus”, wydawany od początku istnienia towarzystwa. Na pewno dzięki działaniom takich instytucji jak Friends of Arthur Machen i sprzęgnięte z nim angielskie wydawnictwo Tartarus Press twórczość Machena jest wciąż pamiętana, wznawiana i czytana.

Machen był z pochodzenia Walijczykiem, ale niemal całe dorosłe życie spędził w Londynie, był też więc wytrawnym londyńczykiem i jego twórczość w szerszym sensie jest bardzo brytyjska. Myślę, że kiedy zaczął być odkrywany na nowo w latach 80. i 90., w Wielkiej Brytanii traktowano go nieco snobistycznie – ale był to snobizm w najlepszym sensie tego słowa – jako zapomnianą perłę, którą warto odkryć na nowo. Machen zawsze był też pisarzem bardzo poszukiwanym przez bibliofilów. Wiele jego książek miało jedno albo dwa wydania, nie wznawiano ich od lat 20. czy 30. Niektóre książki osiągają bardzo wysokie ceny i trudno je dostać.

Machen jest też w Anglii ceniony przez miłośników literackiej psychogeografii, zafascynowanych historią brytyjskiego krajobrazu. Machen ze swoim zamiłowaniem do rzeczy starych, dawnych, ukrytych, zapomnianych, ale możliwych do odkrycia, trafił w gusta koneserów dawnej literatury, którzy lubią wędrować do zapomnianych miejsc, tropić ślady dawnych kultów, zabytki architektury, pogańskie kurhany itd. Ludzi, których fascynuje nawet nie tyle niesamowitość, groza i dekadencja, ile raczej to, co dawne, tajemnicze, na uboczu. Machen jest pisarzem niezwykle topograficznym, krajobrazowym, z wielką pieczołowitością opisuje miejsca, zwłaszcza różne tajemnicze zakątki, i walijskie, i londyńskie.

Ma też szczęście do fanów i ambasadorów, bo w Towarzystwie jesteś razem z Maríasem.
Rzeczywiście, Javier Marías chyba mocno przyczynił się do tego, że Machen jest chętnie przekładany na język hiszpański. Ponoć w swoich tekstach, nawet luźnych, felietonowych, często powołuje się na Machena, wspomniał też o nim w jednej ze swoich wcześniejszych powieści „Wszystkie dusze”.

Jest jeszcze reżyser Guillermo del Toro, który napisał wstęp do Penguinowskiego wyboru opowiadań Machena.
Tak, „Labirynt fauna” to film osadzony oczywiście w historii Hiszpanii, natomiast jeśli chodzi o sposób ujęcia materiału baśniowego, pokazywania niesamowitości czy relacje krajobrazu i ducha, jest to film mocno w klimacie prozy Machena. Motyw labiryntu ukrytego w lesie, prowadzącego do innego świata, postać małej dziewczynki, która ów świat odkrywa, specyficzne okrucieństwo tej baśniowej rzeczywistości, niektóre artefakty są bardzo w stylu Machena. Nie ma dobrej ekranizacji Machena, ale jak ktoś chce zobaczyć Machena na ekranie, to niech obejrzy „Labirynt fauna”.

Trudno było ci się przebić ze „Wzgórzem…” do wydawców?
Kilka lat temu, kiedy byłem jeszcze początkującym tłumaczem, nie miałem wielkich szans nikogo zainteresować tego typu książką. Zrobiłem małe tournée korespondencyjne po wydawnictwach, ale nikt się wtedy „Wzgórzem…” nie zainteresował. Tłumacze w ogóle mają ograniczone możliwości, jeśli chodzi o sugerowanie wydawcom, co warto by przetłumaczyć i wydać. Za drugim razem, jakieś półtora roku temu, przetłumaczyłem pierwszy rozdział „Wzgórza…” między innymi „Literaturze na Świecie” i PIW-owi – i zaskoczyło od razu. Piotr Sommer stwierdził, że to świetna powieść, i zaproponował, bym przygotował monograficzny numer „LnŚ” o Machenie, z kolei PIW zainteresował się wydaniem „Wzgórza”. Może musiałem zostać bardziej rozpoznawalnym pisarzem i tłumaczem, by moja sugestia zadziałała.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.







Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).