Wkraczając w infantylność
rys. Todd R. Emmerson / Flickr CC

Wkraczając w infantylność

Bartosz Sadulski

Patti Smith mnoży w „Obłokobujaniu” efekciarskie triki, wyciąga króliki z kapelusza swojego dzieciństwa, a czytelnik – zamiast oniemieć – rozdziawia paszczę w ironicznym grymasie

Jeszcze 1 minuta czytania

„Bardzo kochałam swoją rodzinę i nasz dom, lecz tamtej wiosny popadłam w jakąś straszliwą, niepojętą melancholię” – tłumaczy genezę napisanej w 1991 roku książeczki Patti Smith. Już w samych założeniach jest więc „Obłokobujanie” zapisem terapeutycznym, mającym sentymentalnym powrotem do dzieciństwa rozwiać gęstniejącą w żyłach piosenkarki „czarną żółć”. Jeżeli u podłoża aktu twórczego ma leżeć to, czego się wyrzekliśmy – w przypadku Smith impulsem do napisania książki była wspomniana melancholia – to celem w samym sobie staje się chęć odzyskania dziecięcej wrażliwości i umiejętności zachwycenia się światem. W związku z tym czytelnik partycypuje w zapisie doświadczeń tyle baśniowych i wyjątkowych, co uniwersalnych i błahych.

Patti Smith, „Obłokobujanie”. Przeł.
Maciej Świerkocki, Czarne, 96 stron,
w księgarniach od lutego 2014
Tło historyczne nie ma znaczenia, ludzie na fotografiach z archiwum artystki mogliby być przebierańcami, statystami w serialu o powojennej Ameryce. Rodzinę Smith poznajemy w tych „autentycznych i całkowicie zgodnych z prawdą” notatkach niejako przy okazji, na marginesie rozważań o rubinie i reminiscencji. Portret rodziny nakreśliła już w „Poniedziałkowych dzieciach”, biograficznej historii swojego najbliższego przyjaciela Roberta Mapplethorpe’a, która była zaproszeniem do wejścia z butami w historię artystów. Czytelnik stawał się tam powiernikiem tajemnic alkowy – nie był jednak podglądaczem, lecz współuczestnikiem; dostał zaproszenie do cudzej intymności i z przyjemnością z niej korzystał. Podobny mechanizm próbuje odtworzyć autorka „Horses” w „Obłokobujaniu”, jednak intymność zastąpiona jest tu infantylnością. Zamiarem było przeniesienie czytelnika w inny świat. Odtworzenie realistycznego i fascynującego portretu dzieciństwa spaliło jednak na panewce, bo kogo interesuje dzieciństwo szczęśliwe? Parafrazując Tołstoja: „Wszystkie szczęśliwe dzieciństwa są do siebie podobne, każde nieszczęśliwe jest nieszczęśliwe na swój własny sposób”. Oczywiście możemy dzielić radosne i magiczne chwile z piosenkarką i wspólnie biegać po usianych kwiatami łąkach dzieciństwa, ale nie wyjdziemy z tego w żaden sposób bogatsi – a już na pewno nie estetycznie. Sposób malowania wspomnień przypomina tu narracje tkane przez stare maleńkie kobiety, które spotykamy na dworcach i w barach mlecznych.

Smith mnoży efekciarskie triki, wyciąga króliki z kapelusza swojego dzieciństwa, a my, zamiast oniemieć, rozdziawiamy paszczę w ironicznym grymasie. „Umysł dziecka przypomina pocałunek w czoło – jest szczery i bezinteresowny”, pisze Smith i uzupełnia: „Wykonuje piruety niczym baletnica na lukrowanym, piętrowym torcie, słodkim i trującym”. Styl pisarki też zdaje się „szczery i bezinteresowny”, dlatego mnożą się karkołomne porównania, które zamiast tworzyć bajkowy klimat, o jaki jej chodziło, odpychają koronkowością. Czytamy, że „niebo to ciemna, niepokojąca róża”, i w duchu psioczymy za Gertrudą Stein: róża jest różą, jest różą, jest różą!

Wiemy przecież, że nie czytamy książki dziecka, lecz dorosłej kobiety, i tym bardziej wydaje się, że powinna „Obłokobujanie” zachować dla siebie, jako terapeutyczne historyjki na dnie szuflady. Każdy udany akt artystycznej kreacji (a Smith sama przyznaje, że praca nad książką „wyrwała ją z dziwnej apatii”) zawiera w sobie element terapii, co jednak nie znaczy, że musi automatycznie zostać upubliczniony. Virginia Woolf pisała, że sentymentalne podróże wymagają odwagi, bo uświadamiają nam, że po dawnych emocjach nie ma już śladu – podróż Smith nie wymagała jej zbyt wiele, skoro afirmacja dziecięcego sposobu widzenia świata nie kończy się rozczarowaniem (sfrustrowany może być tylko czytelnik).

Czytanie historyjek w tej cieniutkiej książeczce pozwala pławić się w banalności literatury, wywołuje też w czytelniku perwersyjną potrzebę infantylności. „Obłokobujanie” jakby uprawomocnia przypominanie sobie własnych dziecięcych marzeń o lataniu, zostaniu malarzem czy strażakiem i wskrzeszenie na moment psiaka z dzieciństwa, którego sąsiad potrącił ładą. Tylko ta uniwersalna, ponadczasowa możliwość uczestnictwa we wspólnocie dziecięcych doświadczeń pozwala czerpać jakąś przyjemność z tej lektury.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.