Ból samoistny
Bob May / CC BY-NC-SA 2.0

17 minut czytania

/ Literatura

Ból samoistny

Bartosz Sadulski

To Mangueliański ideał: spłonąć razem z własną biblioteką, nigdy nie zaznać straty księgozbioru. W „Pożegnaniu z biblioteką” Manguel pisze, że biblioteki określały jego świadomość, składały się na to, kim jest, były azylem i jego odbiciem

Jeszcze 4 minuty czytania

Wszyscy widzieliśmy to zdjęcie wykonane przez Lwa Szewczenkę w czwartek 3 marca w Kijowie: okno jednego z mieszkań na ulicy Daszkiewicza zabarykadowane książkami, ułożonymi na sobie w skrupulatnym porządku, może wręcz z antykwaryczną skrupulatnością. Niewątpliwie ich właściciel, nawet jeśli dobierał pozycje po rozmiarze oraz trwałości, wyszukując pokaźne wolumeny w formacie folio i w najtwardszych oprawach, aby zbudować z nich konstrukcję chroniącą mieszkanie przed wybuchami, rykoszetami i zimnem, otóż niewątpliwie jest on człowiekiem, który dobrze wie, co gdzie stoi, a chaos struktury jest pozorny. Gdyby uprzytomnił sobie w jakiś czas po skończeniu budowy, że potrzebuje, dajmy na to, ulubionego słownika Nabokova, czyli „Tołkowyj słowar’ żywogo wielikorusskogo jazyka” Władimira Dala, który posłużył za fundament, odnalazłby go w sekundę. Pytanie, czy zdecydowałby się go wyjąć. Podejrzewam z niemałą pewnością, że takim jest człowiekiem, że kocha książki, że ma do nich nabożny stosunek, że ich obecność, nawet w formie zapory, zapewne go uszczęśliwia i uspokaja.

Dociekliwi dostrzegli w tej ścianie książek katalog prac zmarłego przed pięcioma laty malarza Ilji Głazunowa, który jako jedyny ze swojej rodziny przeżył oblężenie Leningradu i po latach imperialistyczną politykę Putina, a na jednym ze swoich obrazów przedstawił go w towarzystwie Mike’a Tysona w pozie zmarniałego domokrążcy, ciuchach weekendowego tatuśka z amerykańskiego przedmieścia i wysuszonej twarzy Eda Harrisa. Wybór Głazunowa miałby świadczyć o tym, że na ścianę, na wszelki wypadek, złożyły się książki spisane na stratę, ale takie, z którymi nie wiadomo, co począć, rodzinne kurioza w rodzaju atlasu samochodowego sprzed 40 lat wujka Józka, przewodnika po Szkocji, nietrafionego prezentu od byłej, bo nikt nigdy nie wybierał się do Szkocji, albumu z przeceny o słoniach, powieści z taniej książki, niektórych napisanych przez noblistów albo jeszcze innych „Parowców oceanicznych” kupionych z sentymentu do Hansa Castorpa.

W „Dziedzictwie” Philipa Rotha ojciec głównego bohatera w przedśmiertnym amoku oddawał prezenty, które sam kiedyś dostał, ale wiemy, że z książkami tak nie wolno. Poprosiłem kiedyś przyjaciela, który znał hebrajski, o odcyfrowanie dedykacji w powieści „Słowo i ciało” Parnickiego kupionej okazyjnie w warszawskim antykwariacie. Wysłałem mu zdjęcie strony tytułowej z ładnym, równym pismem, którego sprężyste litery naniesione czarnym cienkopisem zdawały się stać na straży jakiejś delikatnej tajemnicy. Przyjaciel najpierw zamilkł na dłuższą chwilę, a następnie przyznał, że to książka, którą podarował swojemu partnerowi. Wiemy, że tak się nie robi, potępiam to w imieniu Nowohuckiego Towarzystwa Przyjaciół Nietrafionego Prezentu Książkowego. Cholerny przewodnik po Szkocji będę trzymał do śmierci, bo tylko ona usprawiedliwia oddanie książki z dedykacją. W tym samym antykwariacie nabyłem „Staliśmy jak dwa sny” Parnickiego, do którego moja słabość wynikała głównie z faktu, że spędziłem straszne i piękne miesiące na ulicy jego imienia we Wrocławiu. W książce autor wpisał się rozdygotanym pismem panu Grzegorzowi B. 13 kwietnia 1973. Był to piątek.

Kim są ludzie, którzy poczuli nić pokrewieństwa z anonimowym budowniczym, czytelnikiem w oblężonym mieście? Nie tylko jako czytelnicy, ale przede wszystkim jako zbieracze rozpoznaliśmy w nim bliźniego i nieco perwersyjnie wyobrażaliśmy sobie, że na jego miejscu przecież zrobilibyśmy to samo, że nasze zachomikowane, ukochane zbiory poukładane w najdziwniejszych systemach, od systemu dziesiętnego Deweya po układy kolorystyczne, chronologiczne i intymne, posłużyłyby w razie czego równie praktycznym celom. Że skoro literatura „nie ocala ani człowieka, ani robala”, to chociaż książki, całkiem dosłownie, mogą nas uratować, ochronić w złym czasie.

Alberto Manguel, „Pożegnanie z biblioteką. Elegia z dziesięciorgiem napomknień”. Przeł. Michał Tabaczyński, Wydawnictwo Drzazgi, 164 strony, w księgarniach od kwietnia 2022Alberto Manguel, „Pożegnanie z biblioteką. Elegia z dziesięciorgiem napomknień”. Przeł. Michał Tabaczyński, Wydawnictwo Drzazgi, 164 strony, w księgarniach od kwietnia 2022

To Mangueliański ideał: spłonąć razem z własną biblioteką, nigdy nie zaznać straty księgozbioru, który dla gromadzącego jest całym światem, domem, nośnikiem pamięci. W „Pożegnaniu z biblioteką” Manguel pisze, że biblioteki określały jego świadomość, składały się na to, kim jest, były azylem i jego odbiciem. Biblioteka, choćby najmniejsza i najbardziej chaotyczna, jest też próbą ujęcia i uporządkowania świata, ułomnym marzeniem o ładzie, o stworzeniu własnej biografii, utopijnym wysiłkiem mającym położyć kres melancholii. Dla tych, których zdjęcie z Kijowa wzruszyło być może bardziej, niż powinno, biblioteka nie jest tylko zbiorem książek. Dla Susan Sontag własna biblioteka była archiwum tęsknot, zaś Borges, który – jak przypomina Manguel – nie gromadził w domu pokaźnych zbiorów, wyobrażał sobie raj nie jako ogród, lecz bibliotekę właśnie. O ile archiwum się odwiedza, a czas pobytu w nim jest ograniczony, o tyle z raju można zostać jedynie wygnanym. Prawda o nas leży gdzieś pośrodku – nasze zbiory są prywatnymi archiwami, które porzucilibyśmy tylko pod przymusem.

Żadnej biblioteki nie da się wskrzesić w jej dawnym kształcie, każda jej utrata jest ostateczna i nieodwołalna, o czym przekonano się w ostatnich latach chociażby w Mosulu, gdzie po pięciu latach od zniszczenia biblioteki otwarto ją ponownie, mimo utraty 85 procent zbiorów. Takich przypadków są tysiące, a lektura listy zniszczonych bibliotek jest przejmująca. Nie pociesza powiedzenie Wolanda, że „rękopisy nie płoną”, a każda książka ma na świecie swojego sobowtóra.

Że to nie pomaga, przekonałem się dobitnie, gdy w trakcie wypakowywania biblioteki w nowohuckim mieszkaniu odkryłem brak całego Bolaño. Przerażony i zagubiony, natychmiast zacząłem sprawdzać ceny bolañowskiego katalogu na Allegro, ale przecież wiedziałem, że nie odzyskam nieco zmarnowanego egzemplarza „Dzikich detektywów”, z którym nieuchronnie wiążą się wspomnienia upalnych dwóch tygodni z przyjacielem na Malcie, w trakcie których nurkowałem, czytałem tę jedną z kilku najważniejszych dla mnie powieści, oddalając się ze śródziemnomorskiej wysepki daleko na pustynie Sonory, i byłem w tym wszystkim bezmyślnie szczęśliwy, nie przeczuwając trwogi nadchodzących kataklizmów: dorosłości, samodzielności i odchodzenia bliskich. Książki odnalazły się ostatecznie w nieoznakowanym kartonie z gazetami i dobrze wiem, że jest to błąd, którego Manguel przy pakowaniu swojej biblioteki by nie popełnił: wspólnie z przyjaciółmi starannie opisywali pakunki. Ja zdążyłem o zuchwałą kradzież bezcennych bolañanów oskarżyć jakże sympatycznych chłopców z firmy przewozowej, a na odtworzenie małego fragmentu zbiorów byłem gotów przeznaczyć sporą część otrzymanego wówczas stypendium.

Chilijczyk by się taką zgubą nie przejął: w jednym z esejów, w którym wspomina książkę Eliadego, którą dostał od dziewczyny, w której był zakochany („Do dzisiaj nie wiem, co próbowała mi przekazać. Kto inny, mniej głupi, zrozumiałby natychmiast, że relacja nie przetrwa, i podjąłby odpowiednie kroki, by ocalić się przed cierpieniem”; David Foster Wallace z kolei odpuszczał randki z dziewczynami, w których domach rozpoznawał czynnik lynchiański – warto może mieć na uwadze te dwie lekcje), stwierdza z pogodną rezygnacją, że wszystkie ważne książki przepadły w trakcie jego licznych podróży, przeprowadzek bądź zostały sprzedane lub bezpowrotnie pożyczone. To dlatego niektórzy, jak Manguel i ja, ich nie pożyczają. To oczywiście samolubne, i chociaż zgadzam się z byłym lektorem Borgesa, że pożyczanie to jak namawianie do kradzieży, to jednak wzrusza mnie postawa irackiej pisarki Safiry Jamil Hafidh, która po tym, jak w Bagdadzie przepadły między innymi zbiory Biblioteki Narodowej, otworzyła swoją domową bibliotekę dla wszystkich chętnych czytelników. Czy byłoby nas na to stać? Chciałbym wierzyć, że tak.

Wyobrażam sobie setki sposobów na utratę biblioteki, od przeprowadzki, przez rozstanie, po wojnę, powódź i pożar. A pożar Biblioteki Aleksandryjskiej wydaje się stratą, z którą Manguel nigdy się nie pogodził. Utrata może się pojawić wraz z konsolidacją, o czym błyskotliwie pisała Anne Fadiman w eseju „Zaślubiny księgozbiorów”: w efekcie łączenia bibliotek eseistki i jej męża pojawiło się 50 dubletów, niechcianych bękartów, i nie wyobrażam sobie, że można by się ich pozbyć, sam zapewne trzymałbym je niczym bezcenną kontrabandę, napędzany niepokojącymi historiami o ludziach, którzy po rozwodzie stracili wszystko, łącznie z księgozbiorami.

Ich utrata jest tak trudna, bo książka nie jest tylko przedmiotem, lecz również wehikułem. Mało sentymentalny Bolaño dokładnie pamiętał, kto czekał na niego przed księgarnią i jaka była pogoda w Madrycie w 1977 roku, kiedy kupił „Obra poetica” Borgesa. A ja, gdybym w środku nocy musiał opuścić dom i mógł zabrać tylko jedną książkę, pewnie wziąłbym „Dzikich detektywów”, gdzie między kartami odnalazłbym zapach wiejącego znad Afryki sirocco i przypomniał sobie opalone plecy dziewczyny w błękitnym kostiumie kąpielowym, do której nie wiedziałem jak zagadać, na jednej ze skalistych plaż, gdzie byliśmy całkiem sami.

W tym myśleniu jest coś nieprzyzwoitego, niemoralnego, bo czy można fantazjować o tym, jaki kawałek swojej biblioteki chciałoby się ocalić, które wspomnienia zabrać? Czy tak jak niektórzy zabierają w drogę ukochaną kurę albo fretkę, wypada ratować kilkaset sklejonych kartek, czy można sobie pozwolić na ten przywilej? Czy, parafrazując Stalina, zniszczenie prywatnej biblioteki to tragedia, a uniwersyteckiej – statystyka? A przecież w obliczu katastrofy każdy Skawiński ma prawo do swojego „Pana Tadeusza”: wehikułu, na którym będzie pedałował przez łąki swojej pamięci.

Książki, w przeciwieństwie do, dajmy na to, zastawy z Mirostowic albo kwiatów, mogą być wehikułem całkiem dosłownie: w mojej bibliotece znajdują się też książki kupione przez moją mamę, niektóre oznaczone jej panieńskimi inicjałami, jedne noszące znamiona lektury, inne wręcz przeciwnie, co każe mi widzieć w mamie genetyczną sprawczynię mojego uzależnienia, które doczekało się egzotycznej i usprawiedliwiającej nazwy. Gdy sięgnąłem po jej egzemplarz „Popiołu i diamentu”, odkryłem, że między strony 114 i 115 osiemnastoletnia Grażyna włożyła skierowanie na RTG prawej stopy z powodu „bólu samoistnego”. Skierowanie miało datę 8 grudnia 1972: tego dnia rozbił się samolot lecący z Waszyngtonu do Chicago, orkiestry przy Zakładach Elektromaszynowych „Celma” i Cieszyńskiej Fabryce Narzędzi „Cefana” zintegrowały się w jedną pod batutą Jana Gruchela, a z gospodarską wizytą Edward Gierek odwiedził Elbląg. Sam nigdy nie byłem w Elblągu, a na stronie 114 powieści Andrzejewskiego czytam: „Obawiam się, że nie rozumiem jeszcze wielu rzeczy”. Lubię myśleć o tej ładnej dziewczynie z kręconymi włosami, która wyciągała się na łóżku w opolskim akademiku i czytała powieści tylko do pewnego momentu, zakładając je czymkolwiek, i kuśtykała dalej w lekturowe życie, nie wyobrażając sobie jeszcze chłopaka, który niemal pół wieku później znajdzie ten pożółkły świstek papieru od doktor Tomaszewskiej.

Wyobrażam sobie też, że ci, którzy poczuli intensywne powinowactwo z czytelnikiem z ulicy Daszkiewicza, niechętnie rozstaliby się ze swoją biblioteką, bez względu na jej rozmiar. Że w czarnobylskiej zonie byliby ostatnimi opuszczającymi dom, zaraz po babuszkach, które jak w serialu „Czarnobyl” wolały zginąć niż opuścić ojcowiznę. Że w ostateczności ze spazmatycznym szlochem próbowaliby upchać do walizki Wittchen z zacinającym się północno-wschodnim kółkiem kupionej na internetowej wyprzedaży albo bawełnianej torby z napisem „The New York Review of Books” jeszcze trochę Kafki, kosztem polaru i ciepłych majtek.

„Utrata jest częścią każdego zamiaru i każdej nadziei”, pisze Manguel, i dodaje pokrzepiająco: „zamiar, nadzieja czy pragnienie odrodzenia czegoś z popiołów są (…) obecne we wszystkim, co tracimy. I mimo że historia uczy nas, że nic nie trwa szczególnie długo, to jednak nawet w obliczu nadchodzącej katastrofy nie da się przytłumić tego przepotężnego impulsu, który każe podjąć wszelkie twórcze wysiłki czy przedsięwziąć podróże do dalekich krain, gdzie będzie można odnowić swój ród i wybudować nowe biblioteki”. Manguel pisze to wszystko na marginesie przenosin swoich zbiorów z Francji. W obecnej sytuacji geopolitycznej z najwyższym trudem możemy empatyzować z kimś, kto musi przewieźć 35 tysięcy książek z biblioteki założonej w dawnej stodole, zbudowanej w ustronnej wiosce na południu francuskiej Doliny Loary. Jeśli myślimy o utracie księgozbiorów, to raczej tej dosłownej: o bibliotekach zniszczonych przez Rosjan czy ISIS, o prywatnych tragediach, o bibliotekarzach prowadzących z narażeniem życia sekretne biblioteki. Chciałoby się chwilami głosem złośliwego standupera wykrzyczeć: „Stary! To tylko przeprowadzka! Już to robiłeś!”, ale każdy, kto przerzucał swoje książki, rozumie melancholię Manguela, ten nieco filisterski, bibliofilski ból samoistny, towarzyszący ściąganiu z półek i pakowaniu po to, by zobaczyć się ponownie za jakiś czas, albo nigdy.

Rozumiem go, bo lata rozdzielenia z własnym księgozbiorem, chociaż nieporównywalnie uboższym niż ten Manguela, były dla mnie udręką: nie potrafię tego usprawiedliwić inaczej, jak tylko hasłem: dom twój, gdzie książki twoje. Być może kluczowe pytanie powinno brzmieć: z ilu książek powstaje dom? Reid Byers, autor książki „The Private Library: The History of the Architecture and Furnishing of the Domestic Bookroom”, uważa, że pojedyncze tytuły są przydatne lub zachwycające, ale dopiero książki zakrywające ściany pokoju i spiętrzone do sufitu odżywiają zmysły, zabijają nudę i łagodzą niepokój. Byers ukuł termin book-wrapt do opisania komfortu dobrze zaopatrzonej biblioteki. Jego zdaniem 1000 egzemplarzy to minimum, ale pięćset książek gwarantuje, że pokój zacznie przypominać bibliotekę. Są jednak sytuacje wyjątkowe: w swojej koi na lotniskowcu w Wietnamie trzymał 30 książek i był szczęśliwy. Czy szczęśliwszy od Manguela?

Walter Benjamin w eseju „Rozpakowuję swoją bibliotekę” napisał: „Ileż wspomnień nasuwa się, gdy zaatakować górę pudeł w celu wydobycia z nich książek na światło dzienne – lub raczej nocne. Nic lepiej nie uwydatni fascynującego charakteru tego rozpakowywania niż fakt, jak trudno jest przestać”. Kiedy kartony z moimi książkami stały przez jakiś czas w garażu ojca, w rogu, niedaleko wejścia do komórki z ziemniakami, czasami zachodziłem tam z wizytą, odwiedzałem swoje książki jak niewinnych skazańców, których końca wyroku nie znałem; otwierałem pierwszy lepszy karton i grzebałem w nim, próbując dokopać się do jakiegoś wspomnienia albo do zdania, które powie mi, co dalej. Podobnie do swoich książek zaglądał Manguel, szukając zdania, które ujmie w sobie cały świat, całe splątanie życia.

Obecność książek daje mi namacalny kontakt ze sobą z przeszłości, z którym nie jestem się w stanie kontaktować inaczej, przez przyjaciół czy bliskich, dlatego tak trudno z nich, z książek, zrezygnować, a ich utrata byłaby wyrwaniem znacznej części własnej tożsamości – nawet głupio kupiona i nieprzeczytana książka mówi coś o człowieku, który ją nabył, albo pozwala przypomnieć sobie o pierwszej randce we wrocławskim Czeskim Filmie, na którą wzięło się numer „Literatury na Świecie” o Ashberym. Fadiman dzięki zerknięciu do swoich nastoletnich komentarzy w rodzaju „seks!” w „Zakochanych kobietach” Lawrence’a przypomniała sobie, że w okolicach lektury musiała stracić dziewictwo.

Tak to działa: wystarczy, że sięgnę po właściwą pozycję, żeby przenieść się do ostatnich ferii przed pojawieniem się w moim życiu social mediów, kiedy samotność i koncentracja wydawały się czymś najbardziej naturalnym na świecie, a spokojna, nieprzerywana lektura „Łaskawych” Littella pod kołdrą w trakcie krótkich dni czymś równie oczywistym i łatwym, co ostatecznym i nieodwracalnym. To był luty 2009, bo tak oznajmia dobrze mi znane drobne pismo na stronie z dedykacją Littella: „Umarłym”. Wiem też, jak wrócić do ostatnich chwil z mamą, która z powodu bólu nie mogła się już śmiać z czytanych jej opowiadań Kereta, ale już nigdy więcej po niego nie sięgnąłem. Ale nie chciałbym go stracić ze swojej biblioteki, musi być zawsze pod ręką, w zasięgu wzroku, gotowy do spakowania.