Rzekomo trudna rzecz, którą chciałbym natychmiast powtórzyć
Eduard Bezembinder, CC BY-NC 2.0

16 minut czytania

/ Literatura

Rzekomo trudna rzecz, którą chciałbym natychmiast powtórzyć

Bartosz Sadulski

Gargantuicznego kolosa Davida Fostera Wallace’a, liczącego w polskim przekładzie 1132 strony z posłowiem, czyta się całkiem normalnie, od lewej do prawej i w dół

Jeszcze 4 minuty czytania

Gdy w przeciągu kilku dni czytałem kolejne wiadomości o tym, że do sprzedaży trafiła najdłuższa książka na świecie, której na dodatek nie da się przeczytać, doszedłem do wniosku, że kampania promująca polskie wydanie „Infinite Jest” odnosi ewidentny i spektakularny sukces, chociaż jest w niej chyba nieco przesady. Wszak gargantuicznego kolosa Davida Fostera Wallace’a, liczącego w polskim przekładzie 1132 strony z posłowiem, czyta się całkiem normalnie, od lewej do prawej i w dół, mimo gęstego i drobnego składu, który wywołuje narzekania „jaka drobna czcionka” każdej osoby, która weźmie książkę do rąk (zaglądanie do zajmujących sto stron przypisów może zaś być zastosowane jako ogólnodostępny wariant badania optometrycznego). Jak się okazuje, w tej kampanii promocyjnej nie chodziło jednak o „Niewyczerpany żart”, ale projekt artysty Ilana Manouacha, który połączył 21 450 stron komiksu „One Piece”. Moja pomyłka jest jednak symptomatyczna dla tego, w jaki sposób opus magnum zmarłego w 2008 roku Davida Fostera Wallace’a zainstalowało się w zbiorowej świadomości: jako książka mem, hipertroficzny papierowy gadżet dla przeintelektualizowanych odszczepieńców, który zalicza wciąż występy gościnne w popkulturze (gdy powieść zagrała w serialu „Amerykański tata”, miała na okładce podtytuł: „najdłuższa książka, jaką napisano” – ostatnio pojawiła się także w wybornym serialu „Your Honor”), literacka wariacja na temat Trójkąta Sierpińskiego, hermetyczne i narkotyczne tour de force Tego Gościa Co Się Zabił, druga najczęściej kupowana i nieczytana powieść w historii obok „Ulissesa”, biblia szowinistów lub po prostu Cegła – genialny owoc czasów hiperkonsumpcji, który najpełniej oddaje zeitgeist ostatniej dekady niewinności przed przebudzeniem się z amerykańskiego snu. Lub jak mawiał Henry James: duży, luźny, workowaty potworek.

Dlatego gdy zaproponowano mi pisanie o Cegle, w pierwszym odruchu odmówiłem: wierzyłem, że są więksi specjaliści, jeśli nie fanatyczni wyznawcy (bo Wallace’a nie można po prostu lubić, jak się lubi kolor niebieski, jego się Czci i Otacza Kultem), którzy napiszą o przekładzie Jolanty Kozak z dostojnym i wyluzowanym znawstwem, celną i niewymuszoną ironią, z błyskotliwym seksistowskim sarkazmem w stylu połowy lat 90., ale przede wszystkim wątpiłem we własne siły intelektualne. Znając na wylot dotychczasowe polskie wydania Wallace’a, spodziewałem się najgorszego: setek rozlanych stron o okruchach dnia, kakofonii przypisów, meandrujących rozważań o trygonometrycznej naturze tenisowych backhandów i egzystencji w późnokapitalistycznej Ameryce niedalekiej przyszłości. Nie dlatego, że jest złym pisarzem, bo jest wybitnym, ale dlatego, że ktoś chciał, żeby rzecz wydawała się jeszcze bardziej karkołomna, niż jest – na fanatyczne audytorium Wallace’a, głównie męskie, składają się w znacznej mierze typy nieprzyjemne i zaborcze.

Kiedy już z braku rozumu bądź asertywności przyjąłem tego konia trojańskiego pod swój dach, zacząłem opracowywać eskapistyczne strategie wymigania się od roboty: snułem wizję stworzenia dziennika, pełnego kafkowskich zapisów codziennej walki z Cegłą – od wakacji na Mazurach aż po krakowską jesień – który następnie opublikuję, lub o napisaniu równie wyuzdanego, szałowego i wallace’owskiego z ducha eseju o tym, dlaczego nie napisałem eseju o „Niewyczerpanym żarcie”, lub eseju skrajnie hermetycznego, którym zakamufluję własną bezradność. Wiedziałem, że z szacunku dla podziału pracy specjalistom od kwiecistej angielszczyzny Wallace’a zostawię jakże kontrowersyjną kwestię przekładu: mam świadomość, że już pierwszy akapit może wzbudzić polemiki, a kilka osób utoczy nieco piany, ale w trakcie lektury, mimo ewidentnych omsknięć i chwilowych braków satysfakcjonującego ekwiwalentu dla języka postaci, zwłaszcza Wallace’owskich wyrzutków, miałem poczucie uczestnictwa w Wyjątkowym Wydarzeniu Literackim o skali nieporównywalnej niemal z niczym, co ujrzało światło dzienne w polszczyźnie ostatnich lat (nie licząc „Ulissesa”). Fraza Wallace’a jest tu jeszcze bardziej rozpasana i Wallace’owska niż w opowiadaniach i esejach, a „Niewyczerpany żart” w swoich najbardziej narkotycznych, rozbuchanych, rozdzierających i zabawnych fragmentach jest taki, jaki powinien być. Nie czułem się oszukany ani wpuszczony w maliny, że niby zamiast Wallace’a dostaję słowiańską podróbkę, przełożoną w somnambulicznym transie.

David Foster Wallace, „Niewyczerpany żart”. Przeł Jolanta Kozak, W.A.B., 1136 stron, w ksiegarniach od września 2022David Foster Wallace, „Niewyczerpany żart”. Przeł. Jolanta Kozak, W.A.B., 1132 strony, w księgarniach od września 2022Wydawnictwo W.A.B. zdaje sobie sprawę z promocyjnego wyzwania, nie tylko ze względu na rozmiar książki, ale również jej umiarkowanie korzystny PR – dlatego poprosiło o blurba Jakuba Małeckiego, również autora książek – który napisał, że dla takich książek warto żyć, a każdy, kto pamięta drugą połowę lat 90., dośpiewuje sobie resztę głosem zięcia Aleksandra Kwaśniewskiego: warto śnić, warto być. Małecki zdaje się realizować piętnasty punkt poradnika „New Yorkera” „Jak czytać «Niewyczerpany żart»”, który brzmi: „Zostań powieściopisarzem i często omawiaj monumentalny wpływ Wallace’a na własną twórczość”. 

Tymczasem okazało się, że nie jest wcale tak źle. Wystarczyło zapomnieć o dyszących w kark strażnikach postmodernistycznego ognia w wykrochmalonych bandanach, bacznych i niespolegliwych dysponentach sensu, którzy w trakcie lektury szturchają cię palcem, sprawdzając czytelniczą czujność. W końcu zrozumiałem, o co w tym chodzi: DFW w powieściowej wersji MAX nie jest pisarzem nieprzystępnym, ale człowiek, który przeczyta „Niewyczerpany żart”, może się nabrać na to, że jest bardziej inteligentny od innych.

Nie jest.

Jest co najwyżej bardziej wytrwały. Powieściowy styl Wallace’a bywa absurdalnie gęsty, misternie złożony i ekstrawagancko szczegółowy; amerykański pisarz w powieściowej formie jeszcze bardziej spektakularnie wyraża późnokapitalistyczne przesiąknięcie rzeczywistości informacjami. Czytelnik musi nabrać wprawy w ich przetwarzaniu, ale przecież co jak co, ale umiejętność filtrowania rozwinęliśmy w ostatniej dekadzie do maksimum, prawda?

Akcja powieści toczy się w postmilenialnej Ameryce Północnej, w której po erozji NATO zawiązał się sojusz USA, Kanady i Meksyku o nazwie ONAN, a prezydentem najwspanialszego kraju na świecie został były trzecioligowy piosenkarz o charyzmie krewetki, Johnny Gentle, reprezentujący partię „trzeciej drogi” (wciąż żyjący angielski piosenkarz o takich personaliach był supportowany przez przyszłych Beatlesów w trakcie swojej krótkiej trasy po Szkocji w 1960 roku). Świat „Niewyczerpanego żartu” może być interpretowany jako satyryczna i kryptoapokaliptyczna ekstrapolacja warunków społeczno-politycznych Ameryki lat 90., kiedy to neoliberalna filozofia ekonomiczna głoszona w poprzedniej dekadzie przez prezydenta Reagana, na którego Wallace głosował, i Miltona Friedmana zakorzeniła się w kulturze, doprowadzając do stworzenia zderegulowanego i sprywatyzowanego kraju. W powieści Wallace’a symbolem radykalizacji neokapitalizmu jest „czas sponsorowany”, czyli możliwość wylicytowania przez korporacje nazw lat kalendarzowych. W ten nieprzesadnie zdegenerowany, a jednak dobrze znajomy świat niedalekiej przyszłości (a dla nas przeszłości – powieść kończy się w 2010 roku), w którym śmieci katapultuje się na teren Wielkiej Wklęsłości na granicy amerykańsko-kanadyjskiej, Wallace wpisał między innymi losy rodziny Incandenzów: ich duchowe zmagania identyfikują psychologiczne i duchowe skutki kultury, która jest efektem zrealizowanej konsumpcyjnej utopii kapitalistycznej: smutek, marnotrawstwo i uzależnienie.

W jednym z wywiadów pisarz podkreślał, że kiedy w drugiej połowie lat 80. zaczynał pisać książkę, jedynym pomysłem, jaki miał, było zrobienie czegoś o Ameryce, co będzie smutne, ale nie będzie li tylko toczeniem beki: „byłem około trzydziestki i miałem wielu przyjaciół około trzydziestki i wszyscy byliśmy groteskowo wyedukowani i uprzywilejowani przez całe życie. Mieliśmy lepszą opiekę zdrowotną i więcej pieniędzy niż nasi rodzice. I wszyscy byliśmy wyjątkowo smutni”. Powieść o takiej Ameryce niewątpliwie nie mogła mieć rozmiarów haiku. Tylko powieść totalna, encyklopedyczna, czy jak ją nazwał James Wood, „histerycznie realistyczna”, była w stanie udźwignąć konsumpcyjne rozpasanie i technologiczne przyspieszenie epoki przy jednoczesnym rozpoznaniu, że jeszcze więcej technologii nie rozwiąże problemów ludzkości i nie przywróci zagubionych w supermarkecie uśmiechów na twarze pokolenia X, a wiara w to jest czystą donkiszoterią. Mówiąc prościej: idealna powieść o naddatku sama powinna być naddatkowa i zakłopotana sobą. Bynajmniej nie oznacza to chaosu, jak sugerowała w swojej recenzji Michiko Kakutani, pisząc, że „Niewyczerpany żart” to „kompendium wszystkiego, co przyszło autorowi do głowy”. Wallace powiedział o swojej powieści: „może to i bałagan, ale bardzo ostrożny”, i nawet bez mapy jesteśmy w stanie nawigować po tym morzu, serio.

Przyjaciel Wallace’a, Jonathan Franzen, zakwalifikował „Niewyczerpany żart” do kategorii powieści „kontraktowych”, które różnią się od „statusowych” tym, że zawiązują pakt z czytelnikiem i czytelniczką, który opiera się na ich wierze, że celem autora jest ostatecznie rozrywka, a nie testowanie ich cierpliwości, a trudności lekturowe nie wykraczają poza problem długości tekstu. Jego zdaniem misją „Niewyczerpanego żartu” jest ostatecznie niesienie przyjemności i wiązanie, rozumiane jako budowanie relacji. Owszem, można odczuwać frustrację czy znużenie długimi fragmentami – gdy przeplatające się wątki rodziny Incandenzów i ich szkoły tenisowej, zabójczo wciągającego kartridża z filmem nakręconym przez głowę rodziny (MacGuffina całej powieści), szalonych przygód mieszkańców ośrodka odwykowego i quebeckich separatystów nie mają ochoty się zazębić – zanim nie zdamy sobie sprawy, że jest to jedynie pochodna naszych konserwatywnych czytelniczych przyzwyczajeń. Pełniejsze zrozumienie „Niewyczerpanego żartu” jest zależne nie tylko od uznania wymagań stawianych przez powieść, ale i zrozumienia ich powodów: a te organicznie związane są z tym, co powieść Wallace’a próbuje powiedzieć o rozrywce, a co pozostaje nieustająco aktualne. Poza tym w końcu jednak wszystko się zazębia.

Filozoficzny rdzeń powieści tworzy debata agentów Steeply’ego i Marathe’a na temat relacji między wolnością, wyborem i odpowiedzialnością, wystawionymi na próbę przez niemal nieograniczony wybór pasywnej rozrywki – te fragmenty były dla autora tak istotne, że odmówił ich wycięcia, mimo wielokrotnych próśb ze strony redaktora Michaela Pietscha. Drugi z agentów, gdy nad amerykańską pustynią zapadła noc, peroruje: „Teraz widać, co się dzieje, gdy naród nie wybiera sobie nic ponad siebie na obiekt miłości. Każdy naród. USA, które są gotowe umrzeć i dać umrzeć swoim dzieciom, co do jednego, za tak zwaną doskonałą Rozrywkę, za ten film. Które są gotowe umrzeć za to, żeby je karmiono tą zabójczą przyjemnością, łyżeczka po łyżeczce, w ciepłych domach, w samotności, w bezruchu”. Apokaliptyczne skutki rozrywki są jasne i wiążą się z amerykańską kulturą medialną doprowadzoną do ekstremum, czyli stworzeniem obiektu medialnego całkowicie pochłaniającego i reifikującego swoich widzów.

Książka Wallace’a jest próbą opowiedzenia o zjawisku uzależnienia: od środków odurzających („substancji”), eskapistycznego wymiaru rozrywki, religii oraz terapii, i zrozumienia zainstalowanego we wszystkich tych formach kapitalistycznego smutku. Znamienne przy tym, że ta powieść o uzależnieniu też jest uzależniająca: nie poprzez nieustannie dotrzymywaną obietnicę atrakcji i stymulacji czy szalonego rozwoju akcji, lecz poprzez budowanie bliskiej relacji z czytelnikiem i stopniowe zdobywanie jego zaufania przez sprytnie familiarny i kumpelski ton – Wallace się spoufala i przymila, bywa sowizdrzalski i sztubacki, czasami mruga okiem nieco zbyt tandetnie, ale nie obiecuje, że gdzieś na końcu tęczy znajduje się garniec pełen złota, a po lekturze rozdziału możesz odebrać swoją satysfakcję. Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. W znanym eseju „E unibus Pluram. Telewizja a fikcja amerykańska” Wallace pisał, że „iluzje podglądactwa i uprzywilejowanego dostępu wymagają poważnego wspólnictwa od widza” (przeł. Jolanta Kozak), i tego samego oczekuje od czytelnika: współuczestnictwa, dzięki któremu jego obsesyjne podglądactwo i opisywactwo są uzasadnione. Powieść unaocznia pętlę, w jakiej się znaleźliśmy, a nie wskazuje drogi ewakuacji. Pewnie dlatego, że gdy Wallace kończył powieść, napisał: „Nigdy nie czułem się tak bardzo nieudany ani tak niemy, jeśli chodzi o artykułowanie tego, co widzę jako drogę wyjścia z pętli”. Być może wyjścia po prostu nie ma i trzeba kochać Wielkiego Brata, ale to właśnie system z neurotyczną wnikliwością opisany w „Niewyczerpanym żarcie” doprowadził do zakwestionowania wszystkiego, co nie przynosi bezzwłocznej oczywistej gratyfikacji.

Jednocześnie nie jest to powieść antyrozrywkowa, chociaż Wallace próbował przekonać wydawnictwo do nadania jej podtytułu „nieudana rozrywka”. Można ją oczywiście czytać z nadzieją na przybycie Godota, albo po prostu dlatego, że tak się umówiliśmy z jej autorem i nie chcemy go zawieść, skoro już nam dał możliwość, żebyśmy mogli. Bawiłem się znakomicie i mam poczucie, że nie trzeba nadzwyczajnych narzędzi, żeby tak właśnie było – jazda na tym rollercoasterze nie owocuje ekspresową gratyfikacją i strzałami dopaminy, a raczej pytaniami o sens życia. Wobec braku fantów za lekturę głowa nagrodę wręcza sobie sama – jest nią puchnące samozadowolenie, że Daliśmy Radę, przeszliśmy inicjację, podołaliśmy. Teraz musimy dbać o to, żeby inni mieli równie ciężko, chociaż nie będziemy ich zniechęcali ostentacyjnie. Niewiele jest po prostu osób tak dzielnych jak my. Jesteśmy znakomici.

Gdy „Niewyczerpany żart” ukazywał się w połowie lat 90., wypełniał dojmującą lukę: na amerykańskiej scenie panował strach o przyszłość długiej, sążnistej amerykańskiej powieści i lęk przed usychaniem fikcji w ogóle. Wallace zaspokoił oczekiwania z naddatkiem, antycypując przyszłość (z filtrami na Instagramie i Netflixem włącznie) i stając się punktem odniesienia dla amerykańskiej fikcji na kolejne dekady. W momencie premiery powieść była osiągnięciem i początkiem nowej ścieżki dla Wallace’a, a także wyjściem z postmodernistycznego wyczerpania i impasu: ponad ćwierć wieku po premierze książki strukturalne innowacje (bądź trudności) jeszcze mocniej pozwalają rozpoznawać i diagnozować (a w intencji Wallace’a zapewne także leczyć) powtarzające się cykle uzależnień i solipsyzmu, które powieść zdiagnozowała jako główne problemy kultury. Wolałbym, żeby odpadła mi dłoń, niżbym miał napisać, że powieść Wallace’a pozostaje Wciąż Aktualna, ale na pewno redefiniuje sposób, w jaki myślimy o lekturze i literaturze: zarówno na poziomie intelektualnym, jak i czysto fizjologicznym, bo nie jest łatwo znaleźć czas na lekturę Cegły. Zwłaszcza że nie oferuje oczywistej i łatwej rozrywki, ale za to daje coś rzadkiego i nieoczywistego: ambiwalentną przyjemność konsternacji i osłupienia.