MIRA MARCINÓW: We wstępie do wydanej niedawno antologii z serii „Nowa Biblioteka Romantyczna”, którą zatytułowałeś po mickiewiczowsku „Krzywo jedzie, kto ucieka”, piszesz o tym, że „ucieczka nigdy nie dostąpiła godności toposu”. Dlaczego ten temat nie stał się właściwie przedmiotem odrębnej refleksji historycznej?
MAREK BIEŃCZYK: Z punktu widzenia historycznego ucieczka to skutek, a nie przyczyna. Nie jest ona motorem zdarzeń, lecz raczej odpadkiem zdarzeń, śmieciem historii. Mieści się na jej marginesach, nadaje się ewentualnie na opowieść sensacyjną, lecz nie na opowieść integralną, która próbuje jakoś ułożyć klocki, rozpoznać reguły, nadać wykładnię i tożsamość faktom. Czy to ściśle dziejowym, czy to, powiedzmy, kulturowym. Na przykład melancholia jako topos kultury wymusza opowieść o tożsamości, nawet jeśli osłabionej czy zaprzeczonej. Jest typowa. Nadaje się do totalnej opowieści o świecie. Ucieczka nigdy nie była uznawana za typową. Poza typem, poza miejscem, atopoi, jak to określano w grece. W medycynie mówi się o schorzeniach atopowych, alergiach na coś. Można by powiedzieć, że ucieczka jest alergią na miejsce, w którym jesteśmy.
Wydaje się jednak, że teraz jest dobry czas na pisanie o ucieczkach. Czy sądzisz, że zaleje nas fala książek „fugologicznych”?
Wiesz, stworzyłem to pojęcie „fugologii”, czyli nauki o ucieczkach, na pół serio, ale jednak z myślą, że zapali się jakieś światełko, coś się uda więcej powiedzieć. Kiedy patrzę na to, co się dzieje dookoła, tym bardziej widzę, że trzeba o uciekaniu mówić. Na pewno przybędzie mnóstwo nowych świadectw w wyniku wojny w Ukrainie – i kolejnych wojen, ale nie do wszystkich mamy, by tak rzec, podobny dostęp jak do wojny za naszą granicą – a także, z czasem, powieści, poezji, coś z tym będzie należało zrobić.
Niedawno pisałem, że fugologia byłaby krokiem w stronę tych, którzy pozostają pod spodem zdarzeń. Chciałaby oddać głos nie tyle władzy wyznaczającej zasady i uznawanej za motor historii, ile outsiderom, nieuczestniczącym w danej chwili w walkach (na przykład), skazanym na ratowanie się z ognia wydarzeń. Ale przede wszystkim fugologia chciałaby opisać ze wszystkich stron zjawisko ucieczki i ukrywania się w jego duchowym i materialnym, egzystencjalnym i historycznym, metafizycznym i technicznym wymiarze.
Może lepiej byłoby myśleć o fugologii nie tyle jako o nauce o ucieczkach, ile wiedzy o ucieczkach. Wiedzy w sensie zwykłym: wiemy o uciekaniu, ja wiem, ty wiesz. Ale wiemy dotkliwie. Fugologiem byłby ten, kto o tym niezmiennie pamięta. Ucieczka jest czymś ewidentnym, banalnym, lecz gdyby to przez nią mówić o wielkiej historii świata i małej historii jednostek, można by ujrzeć, że to ona jest podstawową sytuacją istot żywych, człowieka i zwierzęcia.
Twoja rodzina uciekła kiedyś ze Lwowa. Kiedy się o tym dowiedziałeś?
Dowiedziałem się względnie późno, w czasach licealnych, może nieco wcześniej, pod koniec podstawówki. Ale nie, to nie była opowieść, to było milczenie, strzępy słów. Dzisiaj mi się wydaje, że zawsze o tym wiedziałem. I może tak było, wiedziałem przez nastrój w powietrzu, przez osmozę tragedii, którą dom bardzo skrycie promieniował. I chyba temat ucieczki by mi się nie narzucił tak imperatywnie, nie pisałbym o tym, gdyby nie ta niemoja przeszłość, przekazane niechcący dziedzictwo. Podejrzewam, że w sporej mierze decydujące dla pisania.
A twoje pierwsze ucieczki? Wagarowałeś? Uciekałeś z domu?
Pewnie ucieczek było mniej, niż mi się zdaje. Mitologizuję, jak każdy, swoje dzieciństwo, potrzebuję tego do pisania. Ale mam w pamięci bardzo wyraziste obrazy: ucieczka z grupy na szkolnym rajdzie pieszym, wcześniej ucieczka z przedszkola, z pierwszej kolonii dla maluchów – wciąż czuję smak tamtej chwili, ciepłe popołudnie, droga przez rozsłoneczniony las, pierwsze ulice miasteczka, to był Otwock, odległe dźwięki, które brzmiały upajająco, piłowanie drzewa w ogrodzie, stukanie młotkiem. Pejzaż dźwiękowy życia, o które można się ocierać jak kot, z lubością i na dystans zarazem. Do dzisiaj podczas wędrówek zdarza mi się słyszeć w oddali podobne dźwięki. Nasłuchuję ich. To bardzo czuła chwila, odgrywanie niejako sceny pierwotnej. Ale bywały też ucieczki bardziej dramatyczne – choć to oczywiście nic, absolutne nic w porównaniu z prawdziwymi dramatami – jak te przed gitami w Warszawie lat 70., z jednej ledwie uszedłem z życiem. Czy przed zomowcami w stanie wojennym. Dla wyobraźni najbardziej pociągający jest moment przejścia od strachu do wyzwolenia, przekraczanie granicy, dzielącej dwa całkowicie odmienne stany: zagrożenia i ulgi. Ulga nabiera tutaj wymiaru metafizycznego. To nie jest już tylko takie tam chwilowe doznanie, to olśniewające doświadczenie istnienia. Pamiętam tamte drzwi, które życzliwa ręka otworzyła, widząc pogoń za mną, i pamiętam doskonale samo to przejście przez próg.
Kiedy najmocniej odczuwałeś ten imperatyw ucieczki?
Najmocniej chyba w snach. Zdarzyło mi się ileś tam razy doznać boskiej ulgi, choć sytuacja wydawała się beznadziejna, pogoń była tuż-tuż. Nie lubię słowa „słodycz”, ale tu bym musiał go użyć, nagła słodycz istnienia. To się ciągnie od dzieciństwa pod różnymi postaciami. Czasami zahacza bezpośrednio o, że tak powiem, dzieje zbiorowe, jak owe galopady z milicją, czasami osuwa we własne obsesje, niekiedy bardzo drobne (typu „już starczy, już chcę stąd wyjść, z tego przyjęcia, z tej sali, z tej konferencji, z tego mieszkania, z tego spotkania itd.”). Czasami pobiera fluidy pokoleniowe – w czasach komunistycznych: uciec z Polski czy nie? Choć tak po prawdzie, w dwudziestym roku życia zrozumiałem, że nigdy stąd nie wyjadę. Czasami przemienia się – ale to także fluid zbiorowy – w substytuty ucieczki, jak jazda przed siebie w nieznane czy wielomiesięczne podróże autostopem w czasach młodości. Kiedyś zdawało mi się, że to naśladowanie bitników było wyrazem zdrowej anarchii, dziś myślę o nich, podobnie jak o wielu dzisiejszych eskapadach w „nieznane”, jako w ostatecznym rozrachunku mieszczańskich formach ucieczki. Wreszcie zamienia się w nieokreślone marzenia o życiu gdzie indziej, o wyrwaniu się na koniec świata, których jedynym zadaniem jest podgrzewanie sfery fantazji. Rzekłbym, kończąc wątek osobisty, że ten imperatyw jest stałym podkładem, który ćmi i który na co dzień jest przykryty impulsem odwrotnym, pędem do zbiorowego działania czy raczej do przewodzenia. Byłem na przykład w swoim czasie we władzach komitetu strajkowego, szefem u siebie na wydziale, zdarzało mi się przemawiać do rozwścieczonego tłumu i go uspokoić. Teraz się trochę temu dziwię.
A jakie książki złożyły się na twoje ucieczkowe imaginarium?
Najpierw te oczywiste, Mark Twain, Adam Bahdaj, opowieści z Dzikiego Zachodu. „Ostatni Mohikanin”, rzecz jasna. Później Hemingway i opowiadania, i powieści, zwłaszcza „Pożegnanie z bronią”. U Hemingwaya, nawet gdy tkwi się w środku zdarzeń, czuć impuls rejterady, wyrwania się na bok. Wiele powieści czy relacji tych, którzy przeżyli wojnę. Albo „poetyka” U-bootów, łodzi podwodnych, także w filmach, to dla mnie fascynujące: zejść poniżej, ukryć się – tak jak dzieci kryją się pod stołem i tam prowadzą własne życie. Poszczególne sceny, jak ta słynna z rannym Bołkońskim na polu bitwy u Tołstoja. Ale też wiele powieści marginalnych, nieistotnych dla historii literatury. A od bardziej intelektualnej strony książki takich krytyków literackich jak Georges Poulet i jego „Myśl nieokreślona”. Literatura ściśle ucieczkowa jest na ogół drugorzędna albo nieistotna. Brałem też swoje z książek należących do wielkiej literatury, bo dużo tego w młodości czytałem. Swoje, czyli jakieś motywy, przeczucia, aury, pojedyncze strony.
Dałoby się te lektury jakoś pogrupować?
Ogólnie dałoby się podzielić – to podział dla zabawy – pisarzy na tych „ucieczkowych” i „nieucieczkowych”. Takich, u których wszystko kończy się w taki czy inny sposób wielkim czy cichym odejściem, i takich, którzy nie potrzebują tego wyłuskiwania bohaterów z dziejącej się akcji. Po stronie ucieczkowej umieściłbym na przykład, wymieniam, jak mi przychodzi do głowy, Coetzeego (wspaniałe „Życie i czasy Michaela K.”), Rabelais’go, Stendhala, Houellebecqa, Pereca, może Kafkę i Tołstoja, i może Flauberta, trzeba by się nad tym głębiej zastanowić albo się dłużej tym pobawić. Choć zapewne większość wielkich pisarzy jest po tej drugiej, „nieucieczkowej” stronie.
„Wymknięcie się należy do podstawowych potrzeb” – piszesz i na początku mnie to rozbawiło, bo wyobraziłam sobie, że ta piramida potrzeb Maslowa ma dodatkowy poziom i obok na przykład potrzeb fizjologicznych są potrzeby wymknięcia się, ale szybko pomyślałam, że właściwie masz rację, że ucieczka wchodzi w skład drugiego filaru w piramidzie potrzeb – poczucia bezpieczeństwa. Tyle że chyba nie o to ci chodziło? Jak rozumiesz tę należącą do kondycji ludzkiej potrzebę wymknięcia się?
Odwracam proporcje. Myślę o ucieczce jako nie całkiem rozpoznanym fundamencie bytu, a nie tylko jako marginalnej skłonności czy okolicznościowym zdarzeniu. Uciekam, więc jestem. Cogito, któremu trudno dać sankcję czysto filozoficzną, gdyż jest ono bardzo nieprecyzyjną wypadkową wielu rzeczy: konieczności, przyzwyczajenia, przypadku. Ale to cogito zarazem radykalne, które każe rozważać byt nie jako taki, lecz byt w stanie zagrożenia. Czy raczej rozważać byt w stanie zagrożenia, uznając, że to jest właśnie byt jako taki. Fugologia byłaby zatem także refleksją na poły filozoficzną, a na poły poetycką: dostrzec ten inny wymiar bytu, jaki tworzy sytuacja ucieczki przed zagrożeniem, rozszerzyć spojrzenie na ludzki (i zwierzęcy) byt o skutki przemocy, które są – powtórzę – nie tyle czymś okolicznościowym, ile wpisanym w jego fundamenty.
Walter Cannon opisał ucieczkę jako jedną z dwóch odpowiedzi na silny stres. Freud pisał, że ucieczka to odruch, i przyrównał ją do instynktu zwierzęcia: koń, który zostaje zaatakowany przez lwa, a jedyną drogą ucieczki jest przepaść, zeskoczy z urwiska. Trudno mówić o wyborze. Tu na nic się zdadzą podziały na tych, co walczą, i tych, którzy uciekają, bo w tym sensie dezercja jest procesem automatycznym. Gdyby możliwy był wybór, koń mógłby podjąć walkę, choćby i miał w niej zginąć, ale ucieczka to często odruch, instynkt.
Oczywiście, instynkt, z tym się nie dyskutuje. Widzę żmiję – uciekam. Ale mnie chodzi o coś więcej, o sytuację wiecznego zagrożenia i wiecznego bycia nie w tym miejscu co trzeba. Sytuacja zagrożenia jest podstawą naszego istnienia w tym świecie. Zagrożenia dosłownego, gdy chodzi wprost o ratowanie skóry, i zagrożenia niebezpośredniego, gdy przychodzi ochota i otwiera się możliwość skrętu w bok, bo coś nas uwiera. Fugologia dotyczy przede wszystkim tego pierwszego. Bo ono jest najbardziej uchwytne i mówi o zbiorowości. Lecz fugologia może obejmować mniej uchwytne, niekiedy po prostu symboliczne zachowania, także zachowania eskapistyczne. Przy czym takie pojęcia jak stres są dla mnie nieoperatywne. Gdybym poszedł do psychiatry czy psychoanalityka i zaczął o tym wszystkim opowiadać, pole porozumienia byłoby bardzo ograniczone. Jak zawsze, gdy zderza się wyobraźnia poetycka (czy bajdurząca) z wywodem analitycznym.
Oprócz podziału na ucieczkę albo walkę pojawia się przynajmniej jeszcze jedna: dezercja lub ukrycie się. Archetypowo dla mnie był to pociąg versus piwnica. Dziecięce zabawy również często opierały się na tym wyborze: chować się czy uciekać. A może ukrywanie i uciekanie zawsze dostajemy w dwupaku?
Tak, to dla mnie dwie strony tego samego. Kryjówka jest tymczasowym rajem dla uciekającego, jego nędzną transcendencją. Nawet wtedy – jak w czasie wojny – gdy jest to metr na metr w piwnicy, szafie czy drzewie. W Warszawie jest teraz głośna już wystawa Natalii Romik przedstawiająca takie wojenne miejsca. „Architektura przetrwania”, jak to zostało nazwane. Bardzo wiele już o takich miejscach pisano w licznych książkach, to przerażające i zarazem fascynujące lektury. Miałem przyjaciela przeżywca, który mi opowiadał o ciągu piwnic, gdzie krył się przez parę miesięcy aż do końca wojny. Trząsł się, kiedy o tym mówił, a ja to hipnotycznie chłonąłem. „I am Heathcliff”, pamiętasz ten okrzyk z „Wichrowych wzgórz”? Ja też byłem w tamtej chwili nim, tym przyjacielem. Rzadko osiągalny stan identyfikacji z kimś innym, osiągalny może tylko, po jasnej stronie, w miłości.
Marek Bieńczyk, „Krzywo jedzie, kto ucieka. Ucieczki w czasach romantyków”. Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich PAN, 532 strony, w księgarniach od stycznia 2022Życie w ukryciu i w czasie dezercji bywa nazywane życiem udawanym, bo nieobliczonym na trwanie, bez odniesienia do przyszłości, a więc bez nadziei. O ucieczce pisze się również jako o zachowaniu patologicznym. Począwszy od uciekania od siebie, od własnych pragnień czy od tego, co trudne. Ucieczka w tym ujęciu jest przeciwstawiona konfrontacji, traktowana jako oddalanie się zamiast przybliżania i przyglądania się sobie. Aż po perspektywę psychopatologiczną wraz ze słynną Freudowską „ucieczką w chorobę”, gdzie człowiek zamiast podjąć „uczciwą walkę z losem”, likwiduje konflikt wewnętrzny przez wytworzenie objawów chorobowych. W tym sensie, im bardziej świadomi jesteśmy, „im dojrzalsi”, tym mniej uciekamy, więcej walczymy.
Nie mogę powiedzieć, że jest mi to bliskie, natomiast rozumiem ten tok myślenia, zapewne skuteczny, a może wręcz konieczny w terapii. Rozumiem, ale się nie cieszę. Nie lubię koncepcji dojrzałości opartej na pojęciu walki. Walka o siebie staje się przecież najczęściej walką z innymi. Jej unikanie wydaje mi się lepsze estetycznie i etycznie. Na co mi odpowiesz, że to proste do wyjaśnienia, bo pewnie dostawałem po mordzie, jak biłem się w dzieciństwie na podwórku, i siły mi nie starczało. Na co odpowiem, że to prawda, ale też że wzorem były dla mnie lektury, których bohaterowie nie szukali zwady i nie szukali rywalizacji. Nawet z samym sobą, jak to czynią alpiniści. W każdym razie wolałbym już mówić staroświecko o „zaciskaniu zębów” jako wyrazie dojrzałości. Podejrzewam, że tak się wyrażają złogi idealizmu we mnie, to znaczy obraz świata jako idyllicznego bezkonfliktowego domu.
Według Donalda Winnicotta dziecko uczy się uciekać od matki i do niej wracać, i tak w kółko. Dzięki temu ma szansę dokończyć proces separacji, niezbędny do samodzielnego funkcjonowania w świecie. Żeby nauczyć się żyć, musimy nauczyć się uciekać, ale też ucieczka może być potraktowana jako modus vivendi. Niektórzy mówią, że tylko taki sposób życia, pełen wymykania się, pozwala im poczuć, że żyją. Może to spojrzenie Winnicotta byłoby ci bliższe?
Winnicott – tak. Modus vivendi, ale rozumiany nie tylko tak ściśle psychologicznie, trzeba by do niego wprowadzić także empatię, naruszyć jego swoisty narcyzm czy monadyczność. To znaczy nie tylko poddawać się samemu imperatywowi wymykania się, lecz umieć dostrzec go u innych i powstrzymać choćby tymczasowo własne dezercje. Bo co zrobi dziecko Winnicotta, które pojmie, że najważniejszym doświadczeniem jego matki była ucieczka? Jak uciekać od uciekającej? Gdy o tym myślę, próbuję podnieść do godności filozoficznej czy filozoficzno-poetyckiej dwa słowa, „drżenie” i „dygot”. Nawet nie przez Kierkegaarda, lecz własnym sumptem. Jeszcze jedno antykartezjańskie cogito: drżę, więc jestem. Byt jest drżący. Na początku było drżenie. Widzę wokół to drżenie, wyczuwam je, nawet jeśli jest skryte, prześladują mnie obrazy ludzi i zwierząt niepewnych, przestraszonych, kryjących się, nawet w niegroźnych, banalnych sytuacjach. Na odległość spoko, ale na własne oczy trudno to wytrzymać. Niekiedy drżenie zamienia się w dygot: drżenie to esencja życia, dygot to egzystencja, reakcja na coś, co się nagle wydarza i jest nie do opanowania. Widok tego boli. Lepiej zamknąć oczy, odejść, ale to siedzi w środku.
O wymykaniu się również pisano w kontekście tego bólu, cierpienia psychicznego. Od dawna ucieczki były psychiatryzowane jako „obłęd podróżniczy”, dromomania czy fuga dysocjacyjna. Czy te zaburzenia psychiczne również nam coś mówią o rejteradach?
Romantycznie bym powiedział, że tak, że kryje się za nimi tyleż patologia, co rozpoznanie świata. Świadomość tragiczna, gdyby chcieć to powiedzieć efektowniej. A mniej efektownie: rozczarowanie światem, ludźmi i pewnie też sobą. Tacy uciekający są, jak to ujmował Coetzee, „artystami ucieczek”. Ale prawdziwej, silnej patologii trzeba medycznie pomóc, podobnie jak w przypadku depresji jako choroby psychicznej, a nie faktu kulturowego spod znaku melancholii.
Ucieczka jest jedną z ekspresji melancholii. Dziewiętnastowieczny melancholik był przez polskich psychiatrów określany jako „ten, który ucieka”. Co ty, jako melancholog, ale też od niedawna fugolog, myślisz o powiązaniu tych dwóch stanów?
Myślę, że w bagażu melancholika mieści się skłonność do odchodzenia, unieobecniania się, to wręcz bagaż podręczny. Ale dodałbym, że w ucieczce idealnej dochodzi do przewartościowania melancholii. Pojawia się chwila, gdy oddycha się całymi płucami.
Marek Bieńczyk
Ur. 1956, pisarz, historyk literatury, tłumacz z języka francuskiego, eseista, enolog. Pracuje jako historyk literatury w Instytucie Badań Literackich PAN. Znawca literatury polskiego romantyzmu i współczesnej humanistyki francuskiej. Jego debiutem naukowym była rozprawa „Czarny człowiek. Zygmunt Krasiński wobec śmierci” (1990), literackim – „Terminal” (1994). Ponadto opublikował m.in. powieść „Tworki” (1999), zbiory esejów „Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty” (1998), „Książka twarzy” (2012, Nagroda Literacka Nike), „Kontener” (2018) i zbiory tekstów enologicznych, „Kroniki wina” (2001), „Wszystkie kroniki wina” (2018).
No właśnie, Mallarmé, którego cytujesz, w „Wietrze morskim” pisał: „Uciec! Daleko uciec! Czuć do syta”. Co to znaczy: „czuć do syta”?
Bo ja wiem, pierwszy obraz, jaki przychodzi mi do głowy, to kosmiczny spacer w stanie nieważkości, jak w filmie „Grawitacja”. Drugi obraz to zbliżanie się do brzegu, jeszcze dwa, jeszcze jedno uderzenie wiosłem. Kolejny to kawa na tarasie kawiarni w mieście, którego nazwy nie znasz. A jeszcze inny, może najważniejszy, to bezkresny taniec. U Baczyńskiego: „W lasach zielonych – białe łanie / Uchodzą w coraz cichszy taniec”.
Jako antologista musiałeś stanąć przed problemem, jak szeroko semantycznie potraktować pojęcie ucieczki. Można powiedzieć, że przyjąłeś bardziej perspektywę historii pojęć niż historii idei. To znaczy teksty zawarte w twojej antologii często zawierają termin „ucieczka”, mniej zaś jest takich, które pod różnymi innymi nazwami odwoływałyby się do ucieczkowego imaginarium. Czy istniały jakieś zapomniane dziś słowa na mówienie o ucieczkach lub o pokrewnych figurach?
Norwid pisał „uchodzić”. „Uchodźmy stąd i nie wracajmy więcej!”. Oczywiście słowo istnieje, i to jak! „Uchodźcę” odmieniamy przez wszystkie przypadki. Jednak mniej się go używa w formie czasownikowej. „Uszedłem z życiem”, tak. Ale „uszedłem z miasta” już mniej. Ciekawe jest to „u”, rodzaj prefiksu. Umykać, uciekać, uchodzić, urwać się, jakby echo „u” w łacińskiej fudze. Jedni żyją bardziej na „w”: wciągnąć, wyłapać, wleźć, inni bardziej na „u”. Synonimów jest dużo, każdy wprowadza inny niuans, „dać dyla”, „dać nogę”, „dać drapaka” są mniej dramatyczne, podobnie jak nasze dzisiejsze „spływać”. Z ówczesnych określeń lubię „unieść głowy”. „Unieśliśmy głowy za Niemen”, czyli uratowaliśmy się po tamtej stronie rzeki. Wskazuje, podobnie jak „uchodzić”, że to nie były igraszki, że często szło o życie.
W książce „Zew włóczęgi. Opowieści wędrowne” Rebecca Solnit pokazuje między innymi, jaką wolnością w przemieszczaniu się cieszyli się mężczyźni i jak odmawiano prawa do wędrówki kobietom. Czy myślisz, że podobnie podwójny standard dotyczył, a może nadal dotyczy, ucieczek?
Tak, to ewidentne. Pamiętasz „Telmę i Luizę”, ten zupełnie inny film drogi, obrazę dla wszystkich „prawdziwych” mężczyzn on the road, którym zabrano monopol na dawanie dyla? No i dzisiaj tyle opowieści, dokumentalnych czy fabularnych, o ucieczkach kobiet, najczęściej od przemocy. To zjawisko narasta. Wznowiono teraz we Francji zapomnianą powieść „Renata ou n’importe quoi” zapoznanej pisarki, Catherine Guérard. Nie wiadomo nawet, kiedy się dokładnie urodziła i kiedy zmarła. W roku 1967, gdy książka się ukazała, została doceniona przez paru krytyków. Pisana na jednym oddechu, bez przecinków – bo to też fuga słów uciekających od powstrzymania ich kropką, od zamknięcia w zdaniu – o kobiecie, która ucieka z domu i snuje się po mieście. Rozdział ucieczek społeczno-obyczajowych na pewno można by rozpatrywać genderowo. W mniejszym stopniu, lecz i tego się próbuje, rozdział ucieczek wojennych. By pozostać przy pisarkach, jeden przykład: Anna Langfus urodzona w 1920 roku w Lublinie jako Anna Regina Szternfinkiel, podczas Zagłady parokrotnie uciekała, zmarła we Francji, pisała po francusku. Myślę, że wymagałoby osobnych studiów prześledzenie losów uciekinierek.
Jak wskazujesz w swojej książce, w XIX wieku ucieczki polityczne zdawały się polską specjalnością. Czy o ostatnich czasach można powiedzieć podobnie?
Za komuny wiadomo. Najpierw ucieczki przez zieloną granicę, później, za Gierka, gdy dawało się dostać paszport, i później za Jaruzelskiego, było to raczej niewracanie. Ale niewracanie miało smak ucieczki. Teraz się po prostu wyjeżdża. Z różnych powodów, nie tylko już ekonomicznych. Narastają powody społeczno-obyczajowe, ponownie polityczne, po ’89 nieistotne, oraz, rzekłbym, nawet polityczno-estetyczne. Estetyczne w takim sensie, że samego widoku tych zakłamanych gęb nie da się już wytrzymać. Czy to jest jeszcze ucieczka? Wiedzą to wyjeżdżający, sam nie szafowałbym tym słowem. Ale cofnijmy się o kilkadziesiąt lat. Po 1945 roku w wyniku znanych okoliczności uformowała się organizacja mająca ewakuować z Polski ocalałe żydowskie dzieci (pisze o tym ostatnio Anna Bikont w książce „Cena”). Nazywała się po hebrajsku Bricha, czyli Ucieczka. I słusznie tak się nazywała.
Piszesz też o uchodźstwie jako „podstawowej figurze dla obecnego dyskursu o ucieczce”. W „Traumie wielkiej zmiany” Piotr Sztompka pisał o ucieczkowych strategiach przystosowawczych w obliczu traumy, wtedy, gdy nasze egzystencjalne bezpieczeństwo zostaje zachwiane, próbujemy się wymknąć. Nie mogę nie zapytać cię na koniec o wojnę w Ukrainie, o uchodźców wojennych: stamtąd, ale i na granicy białoruskiej.
Jasne. To siedzi w głowie, także w tej rozmowie, cały czas. Wypowiadam te swoje definicje cogito czy nazywam człowieka homo profugatus pod wpływem ostatnich zdarzeń. Możemy rozmawiać o Winnicotcie, o eskapizmie albo o tej historycznej antologii, która powstała przed wojną w Ukrainie i przed wiadomymi wypadkami na granicy białoruskiej, jednak to jest jedynie poszerzanie pola, którego centrum zajmuje obecnie Ukraina. Brecht pisał kiedyś prześmiewczo o rozwiązywaniu narodu. Ale czy da się przenieść naród? W tej chwili to pomaganie uciekinierom jest jeszcze w miarę, mimo różnych kłopotów codziennych z tym związanych, proste, przynajmniej dla mnie, nie mam tu wiele do powiedzenia. Milo Kurtis, muzyk, syn greckich uchodźców, w niedawnym wywiadzie rzekł po prostu: rodzina dawnych uciekinierów nie może nie przyjąć uciekinierów. I już. No ale wydaje się, że Rosja chce rozpętać światową falę uchodźstwa. Źle widzę dalszy rozwój wypadków. Pozostaje pocieszenie w postaci fantazji, że oto miliard uciekających wkroczy do Rosji ze wszystkich stron i Rosja polegnie od własnej broni. Byłby to pierwszy wielki tryumf ucieczki w dziejach.