Międzygatunkowe kundle
„Bestiary of the Anthropocene”

28 minut czytania

/ Ziemia

Międzygatunkowe kundle

Agata Szydłowska

Kartezjański podział na naturę i kulturę służył ustawieniu relacji władzy. Jako sztuczny i szkodliwy powinien jak najszybciej zniknąć. Dyskurs antropocenu wciąż go jednak podtrzymuje – esej o postnaturze

Jeszcze 7 minut czytania

Nad Warszawą zawisła gęsta pierzyna chmur, rozświetlonych na czerwono przez zachodzące słońce. Za chwilę połowa nieba jest już w odcieniach fioletu przechodzącego w żółcień, druga połowa – całkowicie czarna. Widok jest spektakularny. Wracam pociągiem z krótkiej podróży. Na dworcu wsiadam na rower i jadę przez opustoszałe błonia Stadionu Narodowego. Nie ma ludzi, innych zwierząt, nawet samochodów. Oprócz posępnej budowli mijam jedynie drzewa uginające się pod coraz silniejszym wiatrem. Zachwyt widokiem wymieszany z niepokojem. To już inna „natura” niż ta, z którą nauczyłam się współistnieć. Za barwne zachody słońca odpowiadają pyły i zanieczyszczenie. Im suchsza jest gleba, tym więcej drobinek unosi się w powietrzu i tym piękniejsze kolory obserwujemy na niebie. Jeśli jednak głębiej zastanowię się nad relacją między „naturalną naturą” a naturą „zanieczyszczoną”, tym, co antropogeniczne, sprawy – jak zawsze – niezmiernie się komplikują.

*

Szukając odpowiedzi na pytanie o „naturę po naturze”, natrafiam na ślady wystawy, którą zorganizowano w 2014 roku we Fridericianum w Kassel. W folderze towarzyszącym projektowi „Nature after Nature” czytam o pracach Björna Brauna, które realizował we współpracy z zeberką zwyczajną, małym ptaszkiem zamieszkującym Australię i klatki na całym świecie. Artysta podsuwał swoim towarzyszom różne materiały, z których budowały gniazda. Wyobrażam sobie scenę jak z obrazu Aleksandra Kobzdeja „Podaj cegłę”. Artysta podsuwa zeberce różne materiały budowlane, a ona plecie z nich gniazdo. Sprawny kolektyw. Podoba mi się to ujęcie relacji ludzko-nie-ludzkich w kategoriach podziału pracy, które to pojęcie ufundował kapitalizm, jaki znamy, a przynajmniej jaki w XIX i XX wieku doprowadził do wyzysku ludzi, innych zwierząt i przyrody. Wystawy nie widziałam, więc szukam prac Brauna w internecie. Znajduję zdjęcia gniazd obiektów, umieszczone na sterylnym, galeryjnym tle. Każde inne, wszystkie przypominają trochę efekty domowej twórczości dekoratorskiej z gotowych materiałów ze sklepów dla amatorek home crafts: barwione na jaskrawe kolory piórka, kolorowa rafia, jakieś złotka i sreberka. Czy artysta zaprosił do współpracy zeberkę, żeby estetyzować jej wytwory, a następnie wyalienować ją z efektów jej pracy, umieścić je w galerii i serwisie aukcyjnym i zbić na nich kapitał w ramach pola sztuki? Nie o taki ekosocjalizm walczyliśmy. Idźmy dalej.

Znacznie ciekawsze wydaje się dużo mniej egzotyczne znalezisko, które Małgorzata Gurowska sfotografowała na warszawskiej Woli. Na jego podstawie powstała praca Gniazdo”. Para jakichś ptaków z rodziny krukowatych – twórcy nieznani – pozbierała z okolicy fragmenty kolców na gołębie i wplotła je w swoje gniazdo. Z punktu widzenia konstrukcji nie był to zły pomysł. Druty usztywniły strukturę i zadziałały trochę jak zbrojenie w betonie. Plastikowe podstawy umocniły ją z kolei w osi poziomej. Nikt nie podrzucił ptakom budulca, same go znalazły. Nie był to jednak przypadkowy budulec. Włączając w swoją konstrukcję przedmioty służące eliminacji ptaków z przestrzeni publicznych, zwierzęta dokonały sytuacjonistycznego aktu przechwycenia, przejmując i adaptując element wrogiej infrastruktury tak, by działał na ich korzyść.

To, że ptaki wykorzystują do budowy swoich gniazd różne przedmioty i odpadki wyprodukowane przez człowieka, wiadomo nie od dziś. Zwierzęta i rośliny tak zwane synantropijne, czyli te, którym dobrze jest w sąsiedztwie człowieka, świetnie sobie radzą ze współistnieniem z naszą infrastrukturą. Nie straszny im beton i kraty, a nasze śmietniki oferują ucztę bez granic. O tym, jak nie-ludzkie zwierzęta i rośliny przystosowały się do życia w mieście, pisze biolog ewolucyjny Menno Schilthuizen w książce „Ewolucja w miejskiej dżungli. Jak zwierzęta i rośliny dostosowują się do życia wśród nas” (przeł. Jerzy Wołk-Łaniewski). U niektórych dzielne drzewka wyrastające z pękniętego muru oraz zdumiewające konstrukcje inżynieryjne z gałązek, plastiku i jednorazowych widelczyków budzą podziw. Innych irytują kłosy wyrastające ze szczelin między chodnikiem a ścianą budynku, bo trzeba oddać, co wiejskie, wsi, a co miejskie – miastu. W każdym przypadku jesteśmy jednak w stanie wytyczyć precyzyjną linię demarkacyjną między sztucznym a naturalnym. Beton: sztuczne. Kłos: naturalne. Torebka foliowa: sztuczne. Gałązki: naturalne. Podobnie jest w projekcie Diany Lelonek „Instytut dla Żywych Rzeczy”, w ramach którego artystka zbiera i pokazuje „śmieciorośliny”. Tu też wiadomo, gdzie kończy się śmieć, a zaczyna roślina. But: sztuczne. Mech: naturalne.

Tymczasem, jeśli zanurzymy się porządnie w głęboką historię i proces produkcyjny najsztuczniejszego z plastików, na początku tej materialnej linii pokrewieństwa znajdziemy pokłady obumarłych organizmów sprzed milionów lat, zakumulowane głęboko pod ziemią – czyli ropę naftową. Mimo wszystko nie jesteśmy w stanie powołać czegoś z niczego. Ta organiczna prehistoria polipropylenu, polichlorku winylu i ich pobratymców jest tyleż prawdziwa i interesująca, ile politycznie niebezpieczna. W czasach, kiedy koncerny chemiczne przestawiały się z przemysłu wojennego na produkcję dóbr konsumpcyjnych, czyli w latach 50. i 60., zachodnie społeczeństwa należało przekonać do plastiku. W sposób poetycki i zwodniczy niczym syrena, do której nawiązuje tytuł filmu, zrobili to Alain Resnais i Raymond Queneau. W filmie „Le chant du Styrène” (Pieśń Styrenu), nakręconym na zlecenie firmy Pechiney, artyści stworzyli wizerunek plastiku jako czegoś naturalnego, wręcz organicznego. Rozpoczynając od obrazu plastikowych roślin, poprzez ukazanie witalności nieutwardzonej masy, kończąc na organicznych źródłach tworzyw sztucznych, zaprezentowali cykl życia plastiku i sugerowali jego głębokie powinowactwo ze światem organicznym. Szczególnie sugestywne są finałowe ujęcia pokazujące ocean. W końcu my wszyscy – w domyśle także upodmiotowiony Styren/Syrena – jesteśmy stąd, tu zaczęło się życie. Niby prawda, ale nie do końca. Jak wiemy, plastik, stworzony z materii organicznej, ostatecznie nie zachowuje się jak cokolwiek żyjącego, uparcie odmawiając rozkładu i ponownego wejścia w cykl życia.


Jasny podział na to, co stworzone przez człowieka, i to, co naturalne, dodatkowo komplikuje długa historia rolnictwa i koewolucji. Gdyby dzisiejsze rośliny uprawne spotkały swoich przodków na ulicy, pewnie by się nie rozpoznały. XX wiek znacznie przyśpieszył ten proces. W porównaniu z praktykami stymulowania mutacji genetycznych za pomocą wystawiania roślin na promieniowanie radioaktywne genetyczna modyfikacja wydaje się niewinna jak uprawa grządek na działce. Ciekawie pisze o tym Marcin Rotkiewicz w książce „W królestwie monszatana. GMO, gluten i szczepionki”. Lektura to niełatwa dla osób wierzących w naturalną naturę i krytycznych wobec ludzkich interwencji w jej nieskalany przez homo sapiens porządek. Genetyczne modyfikacje okazują się nie takie złe jak je malują, a organizacje ekologiczne – nie zawsze tak krystaliczne i uczciwe. Żeby poddać refleksji wpływ człowieka na inne gatunki, artysta Richard Pell stworzył Center for PostNatural History (Centrum Historii Postnaturalnej) z siedzibą w Pittsburghu. To odpowiednik muzeów historii naturalnej, opowiadający o współzależności między kulturą, naturą i biotechnologią. W skrócie: przedsięwzięcie Pella poświęcone jest „naturze” intencjonalnie zmienionej przez człowieka poprzez udomowienie, selektywną hodowlę lub inżynierię genetyczną.

Oczywiście zarówno w przypadku plastiku, jak i upraw oraz genetycznie modyfikowanych organizmów refleksje o tym, że my wszyscy z oceanów, a „naturalne” rośliny to konstrukt, nie powinny nas powstrzymać przed krytyczną refleksją. Problem jednak leży, moim zdaniem, nie w ontologicznym statusie plastikowych przedmiotów i genetycznie (lub w inny sposób) modyfikowanych roślin ani w technologii, która je wytwarza, lecz w systemie, w ramach którego one cyrkulują oraz – co się z logiką tego systemu ściśle wiąże – skali. Nie chodzi tutaj zatem o rzekomą szkodliwość GMO czy rzekomo niebezpieczną technologię, lecz o to, co z bioróżnorodnością, krajobrazami, zapylaczami, lokalnymi gospodarkami, indywidualnymi rolnikami i całym mnóstwem ludzko-nie-ludzkich systemów robią monokultury opatentowanych przez jedną firmę, bezpłodnych roślin sprzedawanych do kompletu z herbicydami i pestycydami. To jest oczywiście przykład jeden z bardzo wielu. Jak argumentuje Jason W. Moore, kapitalizm zaczął dewastować ludzką i nie-ludzką naturę na długo przed tym, jak pojawił się silnik parowy, zatem obwinianie technologii o niszczenie planety jest krótkowzroczne i politycznie bezproduktywne.

O koewolucji z kolei pisze Donna Haraway w „Manifeście gatunków stowarzyszonych”:

Psy i ludzie – ci wielcy, obecni na całej ziemi, ekologicznie oportunistyczni, towarzyscy i będący ssakami współtowarzysze podróży, wpisali nawzajem w swoje genomy szereg połączeń i infekcji, mogący wzbudzić zazdrość nawet najbardziej fanatycznych zwolenników wolnej wymiany rynkowej.
(przeł. Joanna Bednarek)

Haraway występuje przeciwko idei szczelnych granic międzygatunkowych, głosząc porowatość i wzajemne przenikanie się. Twierdzi, że gatunki, które żyły przez tysiąclecia obok siebie – jak ludzie i psy – wpłynęły na siebie nawzajem na poziomie genetycznym, wzajemnie się konstytuując. Nie tylko więc przemoc, której symbolem niech zostanie napromieniowywanie roślin tak, by stymulować nowe, korzystne dla człowieka mutacje genetyczne, lecz także oparta na więzi koewolucja są źródłem hybryd, mutacji, nowych odmian, a nawet gatunków, które pojawiły się na styku ludzkiego z nie-ludzkim. Jak przekonuje Donna Haraway, relacja ta jest wzajemna. Tak samo jak człowiek stworzył współczesnego psa, tak i pies stworzył współczesnego człowieka. Wszyscy zatem jesteśmy międzygatunkowymi kundlami.

*

Gdy to, co znane, łączy się z czymś obcym i tajemniczym, pojawia się wrażenie freudowskiej niesamowitości. Kiedy robot za bardzo przypomina człowieka, wywołując w nas lęk, znaczy, że znaleźliśmy się w „dolinie niesamowitości”. Czarny, idealnie przycięty blok książki „Bestiary of the Anthropocene” (Bestiariusz antropocenu) pod redakcją Nicolasa Nova zapowiada, że będzie trochę straszno. Książka porządkuje i kataloguje nowe hybrydyczne „gatunki”, które zaczęły pojawiać się na świecie po drugiej wojnie światowej, w okresie tak zwanego wielkiego przyśpieszenia – jako zaprojektowane celowo nowe byty lub produkty uboczne postępu technologicznego. Jest to przewodnik, który można ze sobą wziąć na mroczną wycieczkę. W przeciwieństwie do średniowiecznych bestiariuszy, do których książeczka nawiązuje, istnienie wszystkich skatalogowanych stworów zostało sprawdzone empirycznie. Na takiej wycieczce możemy spotkać sztuczne górki, jak ursynowska Kopa Cwila usypana z ziemi z wykopów pod osiedle i resztek prefabrykatów, szczury laboratoryjne, nie-ludzkie zwierzęta z protezami, trawniki z rolki i przycięte żywopłoty. Wchodząc coraz głębiej w obszar niesamowitego, spotykamy ryby nafaszerowane mikroplastikiem, żółwie zaplątane w sieci, kraby pustelniki, które pomyliły nakrętkę lub gwint po żarówce z pustą muszelką i utknęły w schronieniu, które okazało się śmiertelną pułapką. Na koniec wycieczki w głąb niesamowitego napotykamy hybrydy, w których oddzielenie „sztucznego” od „naturalnego” przestaje być możliwe. Należą do nich genetycznie zmodyfikowane organizmy, jak całkiem banalna soja GTS 40-3-2 produkowana przez szatańską firmę na „M” albo zupełnie ekstrawagancki sześcienny arbuz zaprojektowany tak, by zoptymalizować miejsce w magazynach i kontenerach transportowych – to celowe dzieła człowieka. Z kolei „produktami ubocznymi” są takie hybrydy jak plastiglomerat, nowa skała zbudowana ze stopionego plastiku, gruzu morskiego, bazaltu i drewna połączonych w jedną substancję.

Ewa Bińczyk pisze o jednej z możliwych konceptualizacji pojęcia antropocenu jako „okresu niespotykanego wcześniej kurczenia się świata nieczłowieczego”, zaniku samej przyrody. Filozofka pisze: „Homo sapiens pozbawia przyszłości życie pozaludzkie”. Christophe Bonneuil i Jean-Baptiste Fressoz w książce „Shock of the Anthropocene. The Earth, History and Us” (Szok antropocenu. Ziemia, historia i my) wyliczają, że 97% biomasy wszystkich kręgowców zamieszkujących Ziemię stanowią zwierzęta ludzkie lub hodowane przez ludzi. Wielu autorów pisze, że imperatyw ratowania lub ochrony „dzikiej”, czyli nietkniętej przez człowieka, przyrody to romantyczna mrzonka, a to, co nam pozostaje, to radzenie sobie wobec gwałtownego spadku bioróżnorodności.

Bestiary of the Anthropocene„Bestiary of the Anthropocene”

Takie katastroficzne myślenie jest charakterystyczne dla dyskursu antropocenu – rozumianego nie tyle jako epoka geologiczna, ile diagnoza stanu świata. Paradoksalnie, jest to podejście bardzo antropocentryczne, sytuujące człowieka w pozycji hipersprawczego gatunku, który jest w stanie samodzielnie zniszczyć siebie i wszystko dookoła, planetarnego kamikaze. Jednocześnie jest ono bardzo mało precyzyjne – obarcza winą gatunek jako całość bez wzięcia pod uwagę różnic między nami. Nie, plemię Huaorani zamieszkujące równikowy las Yasuní nie jest tak samo odpowiedzialne za kurczenie się świata nieczłowieczego, co właściciele firm petrochemicznych i 1% najbogatszych bogaczy. Jednocześnie, jeśli przyjmiemy mniej ortodoksyjne rozumienie „dzikości” i – za Eileen Crist – rozsądnie uznamy, że są to stosunkowo nienaruszone obszary naturalne, gdzie człowiek wciąż może stać się czyimś obiadem, okaże się, że wciąż – jak w przypadku lasu Yasuní – jest o co walczyć. Pokazała to Ewa Ewart w filmie „Klątwa obfitości”, który opowiada o zmaganiach rdzennych plemion i lokalnych aktywistów na rzecz ochrony tego skarbca bioróżnorodności przed firmami naftowymi.

Kartezjański podział na „naturę” i „kulturę”, bądź „naturę” i „społeczeństwo”, jak wiele podobnych dualizmów, służył ustawieniu relacji władzy i podporządkowania i jako sztuczny oraz szkodliwy powinien jak najszybciej zniknąć. W jakimś sensie podtrzymuje go jednak wciąż dyskurs antropocenu, podkreślający antropogeniczność zmian na naszej planecie. W takim ujęciu wektor działa w jedną stronę, tymczasem sposobem na poradzenie sobie z tym dualizmem może być poszukiwanie wielogatunkowych i wielowymiarowych powiązań, jak w przypadku człowieka i psa u Donny Haraway czy dbanie o wielogatunkowe wspólnoty. Jak zauważa Moore, linia demarkacyjna między Naturą a Społeczeństwem niekoniecznie przebiega między homo sapiens a całą resztą. Większość naszego gatunku przez wieki także zaliczała się do eksploatowanej Natury: niewolnicy, ludy natywne, kobiety, pańszczyźniani chłopi. Wychodzi na to, że sprawcami całego fatalnego ambarasu jest garstka białych mężczyzn z klas posiadających. A możliwości zawiązywania sojuszy jest więcej, niż moglibyśmy przypuszczać, przyjmując tylko podziały gatunkowe.

W bardziej romantycznym wydaniu „natura” została oddelegowana do roli „innego” dla reprezentującego kulturę człowieka. „Prawdziwa” natura jest w tym ujęciu wyżej wartościowana niż natura zanieczyszczona cywilizacją: zwierzęta hodowlane, maki na nasypach kolejowych i gołębie na gzymsach. Według Benjamina Brattona, amerykańskiego socjologa i teoretyka dizajnu i architektury, taki podział na „naturę” i „kulturę” nie uchronił tak zwanej natury, lecz jedynie podniósł ją do rangi transcendentnego ideału. A to wyrządziło jeszcze większe szkody. Bratton pisze:

Kryzys klimatyczny nadchodzi nie tylko z powodu podporządkowania tego, co uważa się za naturę, temu, co uważa się za kulturę; jest on spowodowany także pielęgnowaniem idei naturalnego jako niewinnego, pierwotnego i zewnętrznego tła dla ludzkich tragedii i komedii. Ujęcie natury jako źródła życia, z definicji nigdy jako takie nie sztucznego, częściej zakłócanego przez kulturę, jest reakcyjnym podejściem, które nie stoi w opozycji do nowoczesności, lecz pozostaje stałym tematem, za pomocą którego kultura przemysłowa tłumaczy samą siebie.
(przeł. Agata Szydłowska)

Łatwo zauważyć skutki tak rozumianego uromantycznienia natury, które każe definiować to, co jest „dzikie” i „nieskalane”, i zamykać to w lepiej lub gorzej chronionych rezerwatach, radośnie eksploatując całą resztę. Uromantycznienie „naturalnej natury” skutkuje zatem szczególnego rodzaju gatunkowizmem, który każe kontrolować, dyskryminować, eksploatować, a nawet eksterminować związane blisko z człowiekiem gatunki, wynosząc na piedestał te nieliczne pozostałości „naturalnej natury”. Zatem, jak w wielu miejscach podkreślają Donna Haraway i Bruno Latour, nie chodzi o to, by ratować przyrodę, lecz by ją uspołeczniać.

Benjamin Bratton nie pozostawia jednak złudzeń: „Odpowiedzi na antropogeniczne zmiany klimatyczne muszą być tak samo antropogeniczne. Żeby być skuteczne, muszą być zdecydowanie i bez skrupułów sztuczne”. Skoro świat nieczłowieczy się kurczy, przyroda zanika, a homo sapiens pozbawia przyszłości życie pozaludzkie, być może jedną z odpowiedzi byłoby sztuczne stymulowanie bioróżnorodności. Projektantka i artystka Alexandra Daisy Ginsberg współpracuje z naukowcami zajmującymi się biologią syntetyczną. To wiele obiecująca gałąź na przecięciu inżynierii, biologii i programowania, mająca ambicje rozprawić się z wieloma bolączkami dzisiejszego świata: od produkcji „zielonych” paliw, przez nowe leki, po rozkładanie plastiku. Biologia syntetyczna obiecuje tanie, łatwe, niewymagające bardzo specjalistycznych umiejętności skalowalne i przewidywalne tworzenie nowych gatunków. Do biotechnologii miałaby wejść logika inżynierii, czyli przede wszystkim standaryzacja i masowość. Sam proces tworzenia nowych gatunków miałby przypominać programowanie komputerowe. Ot, wycinamy z DNA sekwencję odpowiedzialną na przykład za rozkład plastiku i wklejamy ją do genomu innego organizmu, tworząc użyteczną hybrydę. Biologia byłaby tutaj zarówno materiałem, jak i maszyną – czymś, co wykonuje z góry zaprogramowane działania.

Bestiary of the Anthropocene„Bestiary of the Anthropocene”

Oczywiście, jak w przypadku niemal każdej technologii, można z niej zrobić lepszy lub gorszy użytek. Wydaje się, że biologia syntetyczna wykorzystywana do podtrzymywania business as usual, czyli modelu ekonomicznego opartego o wzrost, konsumpcję i globalne sieci handlowe, to raczej ten gorszy użytek, nie mówiąc o sytuacjach, kiedy coś pójdzie naprawdę źle. Chodzi tu o wymieniane niemal od początku inżynierii genetycznej zagrożenia bioerrorem (czyli błędem o opłakanych skutkach) czy bioterrorem (dobra technologia w złych rękach). Alexandrę Daisy Ginsberg i innych twórców działających na przecięciu sztuki i biologii syntetycznej interesuje przede wszystkim zaprzęgnięcie wyobraźni projektowej do zadawania pytań i testowania możliwych scenariuszy. W pracy „Designing for the Sixth Extinction” (Projektowanie dla szóstego wymierania) spekuluje ona na temat użycia biologii syntetycznej na rzecz przywrócenia bioróżnorodności. Na stronie internetowej autorki widzimy prosty diagram w formie leżącej klepsydry. Po lewej stronie jest „naturalna bioróżnorodność przeszłości”, po prawej – „przyszła syntetyczna bioróżnorodność”. Pośrodku, w miejscu przewężenia – teraźniejszość, czyli brak bioróżnorodności. Artystka zadaje pytanie o to, czy gotowi bylibyśmy porzucić nasze przekonania na temat tego, co naturalne, dzikie, nieskalane przez człowieka, na rzecz odtworzenia siedlisk i ekosystemów. Ilekroć pokazuję ten projekt na wykładach, budzi on niemałe emocje. Okazuje się, że mit „naturalnej natury” bardzo dobrze się trzyma, a wiele osób odczuwa opór przed tym, co określa się jako „zabawę w boga”. Ryzyko oczywiście istnieje. Wprowadzenie do istniejących ekosystemów nowych organizmów, które zaczną z nimi wchodzić w interakcje, może wywołać nie lada zamieszanie. Dlatego niektórzy naukowcy pracują nad alternatywnym wobec DNA kodem, który programowałby nowe organizmy. Taki system byłby łatwiejszy do kontrolowania przez człowieka, a także uniemożliwiłby nieprzewidziane interakcje z całą resztą organizmów programowanych przez DNA.

www.daisyginsberg.comwww.daisyginsberg.com

Na zdrowy rozum lepiej nie majstrować przy tworzeniu i umieszczaniu w ekosystemach nowych organizmów. Wiemy już, że wprowadzenie istniejącego gatunku do nowego środowiska może wywołać katastrofalny w skutkach efekt motyla. Jednak co, jeśli, jak sugeruje Bratton, nie będziemy mieli wyjścia? Jeśli jedyną szansą na jako takie zapanowanie nad galopującymi katastrofami będzie radykalna i inwazyjna terapia tym, co sztuczne? Miejsca, w których spustoszenia wywołane niefortunnymi ingerencjami ludzi w środowisko inni ludzie próbują uzdrowić kolejnymi interwencjami, odwiedzała dziennikarka Elizabeth Kolbert. Książkę pod niepokojącym – jeśli wie się, o co chodzi – tytułem „Pod białym niebem. Natura przyszłości” (przeł. Jakub Jedliński) poświęciła siedmiu takim przypadkom. W niemal wszystkich uderza bezsilność silnych. W „gaszenie pożarów” zaangażowane są najtęższe głowy współczesnego świata, najnowocześniejsze laboratoria i niewyobrażalne pieniądze. I co? I nic.

W latach 60. w kultowej książce „Silent Spring” pionierka ochrony środowiska Rachel Carson potępiła użycie chemikaliów i proponowała rozwiązywanie biologicznych problemów za pomocą biologicznych środków, czyli na przykład nasyłanie jednych organizmów na drugie. W ten sposób, żeby rozwiązać problem namnażających się wodorostów, Amerykanie sprowadzili z Chin cztery gatunki karpi inwazyjnych. Te niezwykle dobrze radzące sobie ryby, nieposiadające naturalnych wrogów – nawet Amerykanie nie chcą ich jeść, bo są zbyt ościste – poważnie zagroziły ekosystemom rzeki Chicago i jeziora Michigan. Próby zapanowania nad populacją tych ekspansywnych zwierząt są okrutne i nieskuteczne: od odławiania i prób wypromowania rybiego mięsa po zabijające ryby bariery elektryczne. Podobne spustoszenie sieje sprowadzona do Australii trująca ropucha aga, która, zjadana przez nieświadome zagrożenia gatunki endemiczne, stanowi spore zagrożenie dla bioróżnorodności. Tutaj z problemem trującej ropuchy próbują rozprawić się zastępy inżynierów genetycznych, którzy postawili sobie za cel… nauczenie lokalnych zwierząt, żeby nie tykały agi. Kolbert wspomina też o innych próbach zapanowania nad katastrofami za pomocą inżynierii genetycznej: modyfikacjach komarów, by nie przenosiły malarii, czy pomysłach na wygaszanie populacji myszy domowych na niektórych wyspach, gdzie przewiezione na statkach gryzonie poważnie zagrażają lokalnym ekosystemom. Podobnie skomplikowane i kosztowne, a jednocześnie beznadziejnie rozczarowujące są próby uratowania karpieńców białych, gatunku pustynnych rybek występujących tylko w jednym miejscu w Dolinie Śmierci, czy ocalenia przynajmniej części raf koralowych. 

W ostatniej części książki, poświęconej spektakularnym technologiom przyszłości, Kolbert pisze o tym, co być może miał na myśli Bratton, przekonując do „zdecydowanych i bez skrupułów sztucznych” odpowiedzi na antropogeniczne zmiany klimatu. Jeśli wierzyć naukowcom i naukowczyniom, z którymi rozmawiała dziennikarka, nawet jeśli byśmy z dnia na dzień ograniczyli emisję gazów cieplarnianych do zera – co samo w sobie jest oczekiwaniem nierealistycznym – niewiele to pomoże, ponieważ istniejący w atmosferze dwutlenek węgla sam z siebie nie zniknie. Dlatego potrzebujemy technologii aktywnej redukcji CO2. Podobnie jest w przypadku ocieplenia klimatu. Geoinżynieria solarna, czyli rozpylanie w stratosferze cząsteczek odbijających promienie słoneczne i schładzających tym samym powierzchnię Ziemi, podsumowywana przez Ewę Bińczyk w „Epoce człowieka” jako kolejna szkodliwa, technooptymistyczna ułuda o możliwości zapanowania nad przyrodą, przez rozmówczynie i rozmówców Kolbert przedstawiana jest często jako ostatnia deska ratunku, którą musimy brać pod uwagę. Radykalna, inwazyjna, droga i ekstremalnie niebezpieczna, porównywana jest przez jednego z naukowców do chemioterapii. Przecież nikt zdrowy, bez perspektywy niechybnej śmierci, nie dałby sobie wstrzyknąć trucizny. Stąd niepokojące białe niebo w tytule książki Kolbert. Jeśli wprowadzimy do stratosfery cząsteczki odbijające promienie słoneczne, przyjdzie nam się pożegnać z kolorem niebieskim nad horyzontem. O tym też pisze Bińczyk, wspominając o żałobie: po przyszłości, po wymarłych gatunkach – albo całych ekosystemach, jak w przypadku zatrutej Odry – ale też po wrażeniach estetycznych. Być może mój niepokój, kiedy wracałam rowerem do domu pod fioletowo-żółtym niebem, był już zaczynem tej żałoby.

Nie jestem pewna, czy tytułowa „natura przyszłości”, czy też postnatura, oznacza to, co sugeruje Kolbert, czyli naturę radykalnie przekształconą przez człowieka. Mam problem z katastroficzną wymową „Pod białym niebem”, podobnie jak z uwikłaniem tej książki w dyskurs antropocenu. Natura – tak, jak ją szkicuje Kolbert – jest już radykalnie zmieniona przez człowieka i może być tylko gorzej. Ujęcie takie nie pozostawia żadnego miejsca na poszukiwanie alternatyw i nie rozważa na poważnie żadnej zmiany systemu, w którym funkcjonujemy, a który doprowadza do coraz większych problemów. Kolbert zresztą skrupulatnie je opisuje. Dlatego właśnie jedynym, smutnym i beznadziejnym wyjściem okazuje się inwazyjna terapia geoinżynierią. Jeśli przyczyn problemów upatrujemy w technologii, jedynym miejscem, gdzie będziemy szukać rozwiązań, będą inne technologie. Jeśli – jak chciałby Jason W. Moore – przyczyn kryzysu poszukamy w kapitalizmie jako systemie organizującym relacje ludzi i nie-ludzi, odpowiedzi zaczniemy szukać w alternatywnych systemach. Może wtedy, zamiast lękać się nieba o niesamowicie, przez co przerażająco, zmienionej barwie, zaczniemy zawiązywać sojusze międzyludzkie i międzygatunkowe i budować wspólnoty razem z innymi, nie-ludzkimi elementami natury, które chcą koło nas i z nami mieszkać. Oraz na poważnie zaczniemy zastanawiać się, jak krok po kroku odnajdywać sposoby na osiągnięcie sprawiedliwości klimatycznej i zorganizowanie świata na innej zasadzie niż przez ostatnie kilka wieków.

Postnaturę rozumiałabym zatem bardziej jako pożegnanie z mitem o dziewiczej dziczy, która jest odrębna od człowieka. Postnatura to byłaby natura, której jestem częścią: razem z moim mikrobiomem, wróblem sąsiadem i jesionem za oknem. Ptak, autor gniazda z patyków i kolców na gołębie, nie dzieli budulców na syntetyczne i naturalne. Natura jest przede wszystkim ludzkim konstruktem, jednym z wielu pomagających nadać sens naszej relacji ze światem i go uporządkować. Ma to realne polityczne konsekwencje między innymi w postaci podziałów przestrzennych i instytucjonalnych, a także w decyzjach o tym, co jest warte ochrony (dzika przyroda), a co jest obiektem panowania i eksploatacji (od przystrzyżonych trawników, przez nieszanowane gatunki synantropijne, po chów przemysłowy). Wreszcie, nigdy nie byliśmy tylko sobą, czyli homo sapiens. Koewolucja z innymi gatunkami stworzyła nie tylko te gatunki, lecz także nas w dzisiejszej postaci. Granice między syntetycznym a naturalnym są płynne: plastik wchodzi w skład żyjących organizmów, wywodząc się od innych żyjących organizmów – tych znajdujących się na Ziemi od milionów lat.

Biologia syntetyczna, geoinżynieria solarna i spektakularne inwestycje infrastrukturalne, które mają ocalić tereny zalewowe, mogą stać się kolejnym rozdziałem historii o współkonstytuowaniu się człowieka i nie-ludzi, ale nie muszą. Zamiast opłakiwania utraconej „naturalnej natury” proponuję przyjrzenie się z czułością tym gatunkom, które nas otaczają i które są najbliżej człowieka. Skoro natury oddzielonej od kultury nigdy nie było, zostajemy z naszymi kompanami i – parafrazując Donnę Haraway – nie uciekamy przed kłopotami: wyrastającym z płyty chodnikowej mleczem, myszą testującą lek na chorobę, na którą mogę zapaść, nieszczęsną nawłocią, która przebojem zdobywa działki i nieużytki, górką ze śmieci, a nawet antypatyczną ropuchą agą, lekko zmodyfikowaną genetycznie lub w ogóle niezmodyfikowaną.