BARTOSZ MARZEC: „Kobieta na dachu” to na pewno najbardziej błękitny, jasny film roku.
ANNA JADOWSKA: Te kolory są efektem poszukiwań i rozmów z autorką zdjęć Itą Zbroniec-Zajt. Dla mnie najprostszym kluczem do porozumienia z operatorem zawsze są zdjęcia lub obrazy. Dzięki nim łatwiej wytłumaczyć intencje. Tym razem wielką inspiracją była dla nas japońska fotografka Rinko Kawauchi, której zdjęcia są pełne światła słonecznego, jakby rozbielone.
Dzięki takiej stronie wizualnej chciałyśmy zbliżyć się do emocji Miry, głównej bohaterki filmu. Zależało nam, żeby opowiedzieć o jej późnym przebudzeniu, poszukiwaniu siebie, drodze do emancypacji i próbie identyfikacji.
Wydaje mi się, że kolory „Kobiety na dachu” nie są jednoznaczne. Z jednej strony jasne, błękitne, z drugiej – wyblakłe, jakby spalone przez słońce. Niejednoznaczna jest też tytułowa przestrzeń dachu. Można z niego podziwiać widoki i oddychać czystszym powietrzem, ale też można z niego spaść. Albo skoczyć.
Pracując nad filmem, mam pewne przeczucia i tropy, za którymi podążam. Dokonuję też w pełni świadomych wyborów, natomiast efekt finalny jest zawsze wypadkową licznych czynników. Przede wszystkim spotkań i rozmów z bardzo wieloma osobami. Film zawsze powstaje w zespole ludzi. Sama lubię historie, które wchodzą ze mną w dialog, nie dają mi gotowych odpowiedzi, dlatego też chciałam, żeby „Kobieta na dachu” również miała podobną dynamikę.
A jak dużą rolę w tym procesie odgrywa nieświadomość?
Pewnie sporą, jak to w życiu w ogóle. Często wydaje nam się, że podejmujemy jakąś świadomą decyzję, a tak naprawdę podążamy za ukrytymi motywacjami.
Anna Jadowska
Reżyserka, scenarzystka. Absolwentka Filologii Polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, w 2004 roku ukończyła studia na Wydziale Reżyserii w PWSFTviT w Łodzi. Pracowała w polskim Radiu Wrocław.
Wybrana filmografia: „Dotknij mnie”, „Z miłości”, „Dzikie róże”.
Mirę zagrała Dorota Pomykała. Za swoją rolę otrzymała nagrodę na festiwalu Tribeca i na festiwalu w Gdyni. Kiedy zdecydowała się pani obsadzić tę aktorkę w głównej roli?
Casting bardzo mnie stresował. Od początku czułam, że jeśli nie znajdę odpowiedniej osoby, to „Kobieta na dachu” po prostu się nie wydarzy. Pisałam scenariusz z myślą o bohaterce. Jest organiczną częścią filmu, przez nią opowiadamy całą historię.
Z reżyserem castingu Piotrem Bartuszkiem zataczaliśmy coraz szersze kręgi w poszukiwaniu właściwej kandydatki. Szukaliśmy w małych teatrach i wśród aktorek, które przestały pracować w zawodzie. W końcu Marta Nieradkiewicz zapytała mnie, do kogo bym zadzwoniła, gdybym jutro miała rozpocząć zdjęcia. Pomyślałam o Dorocie, mimo że postać Miry zupełnie nie wpisuje się w jej aktorskie emploi. To energetyczna, wesoła osoba i zazwyczaj jest obsadzana w takich rolach. Zaprosiliśmy Dorotę na casting i zobaczyłam w niej coś zupełnie innego. Ona też to w sobie odkryła.
Mira, bohaterka Doroty Pomykały, przekroczyła 60. rok życia. Brakuje takich postaci w polskim i światowym kinie. Z czego pani zdaniem to wynika?
Właśnie zaczynam pisać na ten temat doktorat. [śmiech] Myślę, że to bardzo duże pytanie. Żyjemy w kulturze młodości i kiedy wypada się poza jej ramy, przestaje się istnieć. Zupełnie zapominamy o takich osobach. Stają się niewidoczne. Pozostają im tylko normatywne funkcje, jak babcia czy starsza ciocia.
Kobiety w tym wieku są pozbawiane indywidualnej osobowości w tekstach kultury. A jeśli już duże role filmowe przypadają starszym aktorkom, nie wychodzą one poza obowiązujący kanon piękna. Zazwyczaj są szczupłe, mają regularne rysy twarzy, jak na przykład Meryl Streep. Co prawda Francis McDormand to aktorka charakterystyczna, ale bardzo mało jest takich ról jak ta, którą zagrała w „Nomadland”.
Mnie zależało, żeby Mira była cieleśnie obecna na ekranie, dokładnie taka, jaka jest w rzeczywistości, żeby zatrzymała się na chwilę i odkryła, kim się stała.
W postaci Miry i jej męża Julka bardzo ciekawe wydało mi się odwrócenie niektórych stereotypów genderowych. Mirka jest milcząca i zamknięta w sobie, a Julek bez przerwy mówi i dyscyplinuje małżonkę.
Pisząc scenariusz, nie myślałam o odwróceniu ról genderowych. Próbowałam natomiast wyjąć Mirę z ciasnego stereotypu, w który wtłacza się kobiety w jej wieku. Życie jest dużo bardziej skomplikowane, nie ma jednego modelu rodziny, każdy stosunki w domu układa inaczej i podlegają one wielu presjom.
Mira nie godzi się na tę rutynę. W jednej ze scen pyta retorycznie męża, czy naprawdę chce przeżyć resztę życia, która im została, tak jak dotychczas.
Ja myślałam o tej niezgodzie przez pryzmat sytuacji finansowej, do której doprowadziła Mira. Znalazła się pod ścianą i zdecydowała się napaść na bank. Odezwał się głos buntowniczki, który w niej stłumiono, kiedy była dzieckiem. Wyobrażam sobie, że rodzice powiedzieli jej, że dziewczynki muszą być grzeczne i posłuszne. Ten wewnętrzny głos uwiądł, ale nie zanikł całkowicie. Po latach Mira zaczyna go w sobie słyszeć i z nim dyskutować. I ten wewnętrzny głos ją ratuje. Okazuje się, że potrafi i chce reagować inaczej niż do tej pory. Ale to z kolei jest trudne dla jej rodziny i otoczenia, ponieważ zmienia cały układ relacji. W efekcie każdy musi zacząć zachowywać się wobec Miry inaczej niż dotychczas.
Zapytam prosto z mostu: czy „Kobieta na dachu” ma coś wspólnego z „Kobietami na skraju załamania nerwowego” Pedra Almodóvara?
Ma coś wspólnego, ale z „Kobietą pod presją” Johna Cassavetesa. Bardzo lubię ten film. Pamiętam scenę, w której bohaterka wraca ze szpitala psychiatrycznego. Cała rodzina czeka na nią z obiadem i liczy, że ona wejdzie w konwencję i będzie zachowywać się „normalnie”. Ale ona nie jest już w stanie tego robić.
„Kobieta na dachu”, reż. Anna Jadowska. Polska 2022, w kinach od 9 grudnia 2022W jednym z wywiadów powiedziała pani, że twórca nie wszystko potrafi wymyślić. Ile zatem jest pani w pani filmach?
Myślę, że bardzo dużo, ale nie w bezpośredni sposób. W „Kobiecie na dachu” nie ma prostych odniesień do moich doświadczeń. Natomiast mam wrażenie, że wciąż krążę wokół podobnych bohaterek. One rezonują ze mną. Dlatego też moje filmowe wybory często są dość intuicyjne. Robiąc film, muszę odczuwać więź z postacią i mieć dostęp do jej świata. Nie wiem, ile dokładnie Mirka ma ze mnie, natomiast na razie nie planuję napadu na bank. Ale jestem totalną przeciwniczką kredytów. Uważam, że to lichwa w białych rękawiczkach i powinna być karalna.
Zastanawiam się, czy scenariusze pani autorstwa, jak skrypt „Kobiety na dachu”, są utrzymane w surowym formacie scenariuszowym, czy jest w nich miejsce na pewną literackość.
Piszę w formacie scenariuszowym. Chociaż gdy mój mąż czyta moje scenariusze, zawsze mówi, że są w nich piękne opisy przyrody. [śmiech] Piszę dużo didaskaliów. Zawsze miałam łatwość pisania i bardzo dużo pisałam, także opowiadań. W związku z tym moje scenariusze rzeczywiście są dopracowane. Lubię nad nimi pracować, to taka praca głównie ze sobą. Przy „Kobiecie na dachu” miałam w dodatku świetnych rozmówców, script doctorów: Andrzeja Melina i Sarę Golding.
Jest coś, czego kino może zazdrościć literaturze?
Na pewno swobody w tworzeniu postaci, światów, historii. Kino jest tu bezwzględne. Zwykle odwołuje się do wypróbowanych i wciąż sprawdzających się koncepcji. Literatura jest wolna od ustalonych rytmów. Poza tym kino w mniejszym stopniu rezonuje z rzeczywistością. Wiąże się to z długim procesem produkcji, który uniemożliwia bezpośredni dialog z rzeczywistością. W wypadku literatury jest łatwiej, a w wypadku teatru – jeszcze łatwiej.
Kiedy zatem rozpoczęła pani pracę nad „Kobietą na dachu”?
Zaczęłam pisać scenariusz w 2017 roku. Dlatego muszę mieć emocjonalny stosunek do tematu, historia musi dawać mi energię potrzebną do tego, aby utrzymać projekt przy życiu. Wolę być wobec samej siebie szczera, pozostawać w zgodzie ze sobą. Kalkulowanie, co będzie modne za pięć lat, nie ma sensu. Nie da się tego przewidzieć.
Wspomniała pani wcześniej Martę Nieradkiewicz, która pomogła pani w castingu. Marta Nieradkiewicz była drugą reżyserką „Kobiety na dachu”, wystąpiła w tym filmie, a także we wcześniejszych pani dziełach: „Z miłości” i „Dzikich różach”. Co daje pani współpraca z tą aktorką?
Marta jest niezwykle otwartą i szczerą osobą. Bardzo pomogła mi nawet w prozaicznych momentach, kiedy powiedziała, co myśli na jakiś temat, albo pokazała inny kierunek, gdy ja już zakopałam się w jakimś myśleniu. Ma wrażliwość zbliżoną do mojej. Potrafi zrozumieć i poczuć, o co mi chodzi. To bardzo ułatwia komunikację.
Robiąc film, spędza się 30 dni na planie. To okres strasznej batalii, dlatego dobrze mieć wokół siebie koleżanki. Spędziliśmy bardzo miły czas z Martą, Itą Zbroniec-Zajt, drugą reżyserką Natalią Siwicką, z którą zazwyczaj współpracuję. Bo oprócz tego, że robi się film, trzeba jeszcze żyć: pójść na kawę, porozmawiać. [śmiech] Znaleźć odskocznię. Bardzo cenię sobie to, że mogę z koleżankami robić filmy.
Zamiast po trosze poetów i po trosze kaprali?
W szkole filmowej w Łodzi, gdzie studiowałam, powiedzenie Andrzeja Wajdy, według którego reżyser powinien być jednocześnie po trosze poetą i po trosze kapralem, było powtarzane bardzo często. Myślę, że są różne formy reżyserii. Ja bywam mocno zdecydowana na planie, ale też zdarza mi się czegoś nie wiedzieć. Mam wrażenie, że to, czego szukam, często odnajduję w dialogu ze współpracownikami. Chyba nie lubię tego powiedzenia o poecie i kapralu. Nie mieszczę się w tych kategoriach, więc wyklucza mnie jako reżyserkę. Jednak żeby wykonywać ten zawód, na pewno trzeba być wrażliwym i umieć szybko podejmować decyzje. Ale myślę, że są trudniejsze zawody na świecie, jak lekarka czy górnik.
Albo położna...
Jak Mirka właśnie.